Strona główna 

ZB nr 2(68)/94, luty '95

GĄBIN

Dlaczego?!!!

W bardzo dziwnie szybki sposób "załatwiono" sprawę niezwykle kosztownej i - było nie było - szkodliwej dla środowiska inwestycji, jaką jest budowa radiostacji w Gąbinie. Nie wnikając w szczegóły, że faktycznie złamano kilka ustaw i rozporządzeń, to i tak pozostają pytania, na które w dziwny sposób nie można znaleźć nigdzie odpowiedzi. Być może są to pytania, na które specjaliści znają doskonale odpowiedzi, ale powinno je znać także społeczeństwo w demokratycznym, samodzielnym i samorządnym oraz samofinansującym się państwie. Chociażby po to, aby wiedzieć, na co idą pieniądze z podatków, których brakuje na inne dziedziny, jak np. oświatę czy też służbę zdrowia.

Maszt do nadawania na falach długich powstał w Raszynie w 1930r. Ówczesna radiostacja posiadała moc 120kw (była jedną z najsilniejszych w owych czasach w Europie). Zasięgiem swoim obejmowała całą Polskę, jak wiadomo większą od obecnej o prawie 60.000km2. W tym czasie tego nie wiedziano, ale fale długie są bardzo podatne na wszelkiego rodzaju zakłócenia i na świecie, generalnie, odstępuje się od stosowania ich w radiofonii cywilnej. Jak można się przekonać, większość radioodbiorników, szczególnie nowszej generacji - sprzedawanych na Zachodzie i w usa, nie posiada już tego zakresu.

Decyzję o budowie masztu podjęto bez wykonania ooś*) oraz planu finansowego (przynajmniej nigdzie nie podano tego do publicznej wiadomości). Podano natomiast, że radiostacja będzie musiała mieć 75mw mocy, tj. ok.800 razy więcej niż przed wojną i 100 razy więcej niż maszt powojenny w Raszynie. Na północy i południu kraju wartość sygnału będzie przekraczała o ponad 1000 razy czułość odbiorników.

Nie rozważono także konkurencyjności kosztów przesyłania informacji za pomocą nadajnika satelitarnego, jak np. tv polsat czy też Polonia dla wschodu. Moc takiego nadajnika jest odpowiednio o 100 i więcej razy mniejsza od radiostacji przedwojennej, a więc i skutek biologiczny o tyle mniejszy od skutku pól, które do tej pory działały. Trzeba także podkreślić, że wchodząc do Europy powinniśmy przystosować się do norm europejskich skażenia środowiska. Dla pól elektromagnetycznych np. szwedzka norma mówi, że dopuszczalna jest wartość 25v/m, a aktualna norma polska - 1000v/m. I to jest ta różnica w dbałości o własne zdrowie i przyczyna skracania czasu życia. Dla niezorientowanych przypomnienie: zaraz po wojnie średnia życia w Polsce i Szwecji była taka sama. Obecnie Szwedzi żyją średnio o 10 lat dłużej.

Także koszt nadawania za pomocą satelity jest znacznie niższy i odbiór nie podlega takim zakłóceniom. Zakłócenia są setki i tysiące razy mniejsze.

Jeżeli generalnie nie stosuje się fal długich do komunikacji cywilnej, to pozostaje tylko wojsko, a w szczególności marynarka wojenna. Fale długie posiadają bowiem tę właściwość, że wchodzą pod wodę, inne, krótsze po prostu odbijają się od powierzchni lustra wody. Można to sprawdzić nawet w pamiętnikach generałów niemieckich z okresu II wojny światowej. Dlatego tak szybko podchodzili pod Raszyn, aby potem nadawać dla u-botów rozkazy.

W tej sytuacji nasuwa się pytanie (adresowane do ministra obrony narodowej): czy polskie łodzie podwodne operują na Atlantyku lub u wybrzeży Florydy? oraz, jeśli tak, to drugie pytanie, do ministra spraw zagranicznych: czy polska racja stanu wymaga takich rajdów łodzi podwodnych, szczególnie w okresie wchodzenia do nato?

Jeżeli natomiast na oba pytania otrzymamy odpowiedź przeczącą, to czyje łodzie podwodne komunikują się za pomocą naszego masztu i w czyim interesie leży jego rozbudowa, za którą my mamy zapłacić?

Kolejne pytanie, tym razem adresowane do posłów: dlaczego z trybuny sejmowej padały dyrdymały**) o proteście mieszkańców wsi Gąbino, a nikt nie zadał tych konkretnych pytań. Możemy teoretycznie przyjąć dwa warianty: albo posłowie zupełnie się nie orientują w tak podstawowych zagadnieniach albo z różnych przyczyn woleli takich pytań nie zadawać. I znowu kolejne pytania: jeżeli nie wiedzieli, to dlaczego i komu zależy na obcinaniu wydatków na oświatę?!!!

Jeżeli wiedzieli, a nie zadali...

Andrzej Pomorski

*) Operat Ochrony Środowiska.

**) Ew. informacje.

Pod adresem:
prof. Anna Czapik, Zakład Hydrobiologii UJ, Oleandry 2a, 30-063 Kraków, (0-12/336377 w. 479, 470
można kupić opowiadanie satyryczne "Ciężki dzień profesora Osiki"
(p. recenzja w ZB 11/94 s. 73-75). Cena z wysyłką 2,6 zł.

Dziw w Górach Izerskich

Ta wycieczka miała wyglądać zupełnie inaczej. Wybrałam się z mamą (tylko się nie śmiejcie, że chodzę w góry z mamą! Ona jest naprawdę wspaniałym kumplem!) na wędrówkę po zakamarkach Gór Izerskich. Dochodząc prawie do schroniska "Czartak", na skraju wsi Czarnów zwróciłam uwagę na niecodzienną scenkę. Na pobliskim polu jakiś człowiek orał ziemię za pomocą... wołów! Prawdę mówiąc nie przypuszczałem, że jest to jeszcze możliwe. Kiedy się zatrzymałam obserwując go (mama znudzona poszła sobie dalej), zauważył mnie i przerwał na chwilę pracę, wykrzykując przyjaźnie jakieś pozdrowienie. Trochę się zawstydziłam, że tak się przyglądam, tym bardziej, że rozbawiła mnie wcześniej jego fryzura - ogolona głowa z małym ogonkiem z tyłu. Wymruczałam więc coś niezrozumiale i uciekłam. Ale po kilkunastu zaledwie metrach mój nos uderzył intensywny, aromatyczny zapach. Zaczęłam węszyć wokół dociekliwie i w ten sposób zbliżyłam się do stojącego przy drodze domu. Tam czekał na mnie kolejny niezwykły widok - pod drzewem siedział na ławeczce człowiek wyglądający jak... mnich z filmów o Indiach! Miał na sobie pomarańczowe szaty, ogoloną głowę, a w ręku woreczek i mruczał pod nosem jakieś tajemnicze modlitwy (przynajmniej wyglądał, jakby się modlił). Nie tracąc czasu popędziłam więc za mamą i przyciągnęłam ją z powrotem, tłumacząc, że ja muszę się dowiedzieć, o co tu chodzi! Na szczęście, z niej jest bardzo wyrozumiała istota, więc się zgodziła. Chłopak, do którego podeszłyśmy, już z daleka podniósł się z uśmiechem na widok naszych niepewnych min. Kiedy zaczęłyśmy z nim rozmawiać, zbliżyła się do nas dziewczyna w egzotycznym, kolorowym stroju i zapytała, czy zjadłybyśmy coś. Oczywiście, burczało nam w brzuchach, ale mężnie odpowiedziałyśmy, że właśnie jesteśmy po obiedzie. Naturalnie nam nie uwierzyła i po chwili wróciła niosąc dwa talerze pełne... No właśnie, nie wiem czego. Ale było to tak pyszne, że w ogóle przestałam słuchać ich rozmowy z mamą. Dopiero po drugiej dokładce zaczęłam się trochę rozglądać. Dowiedziałam się, że to, co właśnie zjadłam, to było prasadam i że są wegetarianami (co mnie bardzo zaciekawiło, bo wcześniej już zaczynałam się tym interesować), w dodatku nie piją ani nie palą i mają tu farmę ekologiczną, a tak w ogóle to są z Hare Kryszna, to znaczy żyją według tradycji wedyjskiej i praktykują bhakti-yogę. Zdziwiłam się trochę na co komu ta farma ekologiczna i te inne rzeczy, bo technologia, postęp, technika... Więc zaraz mnie wyprostowano, przy okazji dowiedziałam się o stosowaniu w praktyce zasady proste życie, wzniosłe myślenie. To wszystko było dla mnie bardzo zdumiewające, a najbardziej, że ludziom może zależeć na czymś innym, niż pogoni za "liczącymi się" znajomościami, ciuchami, pieniędzmi, samochodami czy choćby karierą. Oni byli zupełnie zadowoleni żyjąc na wsi, bez wymyślnych udogodnień, blisko natury. Najbardziej mnie przyciągnęło to, że tam wszyscy byli jacyś tacy promienni, wypełnieni wewnętrznym spokojem i życzliwością dla świata. Zaprosili nas na wieczorną ceremonię, gdzie wszyscy tańczyli i śpiewali przed pięknie przystrojonym ołtarzem i wszystko pachniało kadzidłami.

Na noc wróciłyśmy do schroniska i rozmawiałyśmy z mamą długo na temat dzisiejszego dnia. Właściwie nazajutrz miałyśmy wracać do domu, ale skuszono nas obietnicą wspaniałej uczty z wykładem, muzyką indyjską itd. - to ich coniedzielny program dla gości. Takiemu zaproszeniu po prostu nie miałam siły się oprzeć, zwłaszcza, że skosztowałam już u nich "zwyczajnego" obiadu. Spędziłyśmy u nich kolejny dzień, czując się, jakbyśmy trafiły do innego świata. W końcu jednak z żalem musiałyśmy opuścić to zaczarowane miejsce, oazę spokoju i wolności od problemów tego zabieganego świata i wrócić do szarej codzienności - szkoła, nauka, obowiązki domowe... Coś mi jednak z tej wizyty pozostało - nie tylko przestałam jeść mięso (mama czasem się jednak skusi na jakąś pieczeń czy inne paskudztwo), ale i zaczęłam się trochę zastanawiać nad światem i jego dziwami. Bo jak to możliwe, że jedni spędzają całe życie na bieganiu za kolejnymi rzeczami, które ich mają uszczęśliwić - taki telewizor, takie meble, taki dyplom, taki samochód - a inni po prostu są szczęśliwi, mimo że prawie nic nie mają i wcale nie pragną mieć?!!

Ewa




ZB nr 2(68)/95, luty '95

Początek strony