"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 10 (76), Październik'95
Na ten okres przypada też budowa podstaw socjalistycznego uprzemysłowienia według stalinowskiego wzorca, czemu w całości poświęcony był plan 6-letni (1949-55), który położył w pierwszym rzędzie podwaliny pod gigantyczną dewastację środowiska naturalnego - tego najbardziej niekwestionowanego "osiągnięcia" Polski Ludowej.
Już na kilkanaście lat przed ogłoszeniem raportu U Thanta, w którym zaalarmowano światową opinię publiczną z powodu zaistnienia zagrożeń ekologicznych na skalę globalną, manifestowały się one w różnych miejscach, postaciach i z różnym nasileniem w sposób niekiedy dramatyczny (jak choćby w japońskiej zatoce Minamata z początkiem lat 50., gdzie doszło do masowych, przewlekłych zatruć rtęcią). Tak stało się też w Polsce lat 50., w której wielkie inwestycje planu 6-letniego zaczęły przynosić pierwsze, rujnujące środowisko "efekty". Najbardziej głośnym (gdyż nie dającym się przed społeczeństwem ukryć) tego przejawem było skażenie górnej Wisły fenolem, które pozbawiło mieszkańców Krakowa zdatnej do spożycia wody z tej rzeki.
Odnotowując ten fakt, opatruje go Tyrmand wielce interesującym i wnikliwym komentarzem, zawierającym myśli, które nie utraciły nic na swej ważności i dlatego właśnie pragnę ten fragment jego kronikarskiej twórczości spopularyzować w kręgach ekologistycznych. Jednak przejście do meritum tej sprawy wymaga wpierw krótkiego omówienia o charakterze bibliograficznym.
Tyrmand opuścił Polskę na zawsze w 1965r., a wraz z nim manuskrypt Dziennika (droga przekazania tegoż na Zachód nie jest w pełni jasna, nie ma to jednak tutaj istotniejszego znaczenia). Dopiero po upływie kilku lat zabrał się do redagowania emigracyjnej edycji. Na Zachodzie ukazało się kilka kolejnych, nie zmienionych jego wydań (w oparciu o nie również krajowe wydanie w I poł.1989r., jeszcze przed upadkiem komunizmu w Polsce i stąd z licznymi ingerencjami cenzury). Książka ta zyskała spory rozgłos i zasłużoną sławę znakomitego "świadectwa czasu". Jednak już po śmierci autora ujawniło się, że opublikowana przez niego edycja Dzienników nie pokrywa się w pełni z pierwotną, powstałą w kraju jego wersją, która się zachowała i w 1995r. została wydana w Polsce w opracowaniu i ze Wstępem Henryka Dasko*). Ów fakt skażenia fenolem Wisły został wprawdzie odnotowany (w 2 miejscach) w wydaniu przygotowanym przez samego autora, jednak nie wiadomo czemu bez komentarza, którym - odnotowując ten fakt na bieżąco - opatrzył go wówczas Tyrmand. A oto fragment zapisu Tyrmanda, opatrzonego datą 6.3. w którym odnotowuje i komentuje skażenie Wisły fenolem:
(...) Nareszcie ukazał się w "Trybunie Ludu" artykuł o fenolu. Sprawa fenolu jest równie komiczna, jak przygnębiająca, czyli że zawiera w sobie coś z prawd powszechnie obowiązujących. Od paru miesięcy Wisła pod Krakowem jest zatruta. Woda z kranów nie nadaje się do picia nawet po najsurowszym przefiltrowaniu, ryby w rzece wyzdychały, ludzie noszą wodę z podwórzowych studni, kopią nowe studnie - w Krakowie panuje nastrój epidemii albo oblężenia, albo obydwu tych stanów naraz. Dochodzenie nie wymagałoby nawet zbytniego zachodu, sprawa jest w rzeczy samej dość prosta - ot, tylko wielkie fabryki chemiczne pod Krakowem, jak na przykład Oświęcim-Dwory, zlewały od paru lat beztrosko odpadki do Wisły i biedna ta rzeka, macierz Polski, została zatruta fenolem. Inne fabryki, huty i kopalnie, położone na pobliskim Śląsku i w dorzeczu Wisły, od lat to samo, no i rezultaty wreszcie przyszły. Na tym jednak sprawa się nie kończy, najznamienitsza jest w tym wszystkim postawa władz i prasy komunistycznej. Ta ostatnia nabrała ryzykownie zatrutej wody w usta i zamilkła hermetycznie. Na dziesiątki tysięcy listów redakcje krakowskie odpowiedziały ciszą i milczeniem. Pisano o wszystkim, tylko nie o wodzie, cieszono się nawet - cóż za finezja! - ze wzmożonego spożycia wód mineralnych w kioskach ulicznych, które to wody krakowianie masowo zaczęli wykupywać. W lutym odbyła się w Krakowie niezwykle ważna, partyjna konferencja wojewódzka z udziałem wicepremiera Cyrankiewicza, na której omawiano stosunek Partii do potrzeb człowieka pracy. O wodzie ani mru-mru, przynajmniej w sprawozdaniach prasowych z konferencji. Wreszcie dziś ukazał się artykuł w "Trybunie Ludu" raczej bagatelizujący całe zjawisko i zwalający winę na efemeryczną odpowiedzialność kilku ministerstw i bezosobowych przedsiębiorstw "źle gospodarujących ściekami".
Właściwy aspekt sprawy ukaże się, gdy rozważymy dwie okoliczności, nad którymi "Trybuna Ludu" nie zastanawia się ani trochę. Po pierwsze - co działoby się w łamach "L'Humanité" albo na kolumnach "L'Unity", gdyby analogiczny wypadek zdarzył się z wodą Sekwany, Tybru, Rodanu, Loary czy Padu? Jakie artykuły, manifesty, paszkwile, oskarżenia, tony błota i jadu, hektolitry nieczystości spływałyby od pierwszej chwili z piór komunistycznych pismaków francuskich czy włoskich na system demokratyczno-liberalno-kapitalistyczny? Jak patetyczne i obłudne mowy, wiece, masówki, zebrania organizowano by wśród ogłupiałej ludności? Jakie autorytety medyczno-polityczne grzmiały by przeciw chaosowi gospodarki burżuazyjnej, niosącej człowiekowi prostemu śmierć w wodzie? Podczas gdy u nas nie jest to w żadnym razie winą systemu. Jest to - jak wynika z artykułu w "Trybunie Ludu" - przypadek, niedopatrzenie, niedołęstwo paru dyrektorów fabryk, kopalń i ministerialnych departamentów... Ani jedna opinia lekarska o zatrutej wodzie nie ukazała się w prasie, mimo że ze źródeł prywatnych wiem o zdaniu profesorów medycyny krakowskiej, którzy przewidują katastrofalne dla zdrowia ludności skutki całej afery. Po drugie - żyje w Polsce facet, który dawno, wiele lat temu, przewidział całą historię. Dowiedziałem się o nim od dyrektora S., który - rzecz jasna - broni gorąco régime'u dowodząc, że w okresie gwałtownego wzrostu i rozbudowy przemysłu takie "niedopatrzenia" są nieuniknione. Jest to profesor warszawskiej politechniki, specjalista od spraw wodnych, dyrektor jakiegoś hydroinstytutu, który od paru lat domaga się rewizji zasad gospodarowania wodą w Polsce. Podobno w swoim czasie przepowiedział dokładnie to, co się stało w Krakowie. Ale przepowiednie swoje mógł głosić tylko i wyłącznie wobec grona studentów, z katedry politechnicznej i nikt miarodajny i wpływowy nie przywiązywał najmniejszej wagi do jego słów.
Nie ulega wątpliwości, że winien całej aferze jest komunistyczny system społeczny. Dlaczego takie "niedopatrzenia" nie zdarzają się w dorzeczu bardziej niż Wisła uprzemysłowionej Skaldy, Renu czy Padu, w bezładnej ekonomice, technice przemysłowej kapitalizmu? Odpowiedzi może być mnóstwo, jedna z nich przekonuje mnie najbardziej: bo jest tam wolna prasa, najczulszy sejsmograkażdego zła. W tym fakcie wolności zawiera się i istnienie pism komunistycznych, i zwiększona odpowiedzialność każdego człowieka za sprawy innych ludzi. Gdyby w Polsce była wolna prasa, ów warszawski profesor mógłby przed laty ogłosić swoje prognostyki. Może uniknęlibyśmy wtedy wodnej katastrofy pod Krakowem. Ale profesorowi odpowiedziano zapewne gdzieś kiedyś: Panie! Ważny jest przede wszystkim szybki rozwój socjalistycznej industrializacji, a nie jakieś bzdurne proroctwa naukowe... Komu to potrzebne... (podkreślenia moje - AD).
Istota tego komentarza sprowadza się do tezy, że tylko pełna wolność słowa w postaci istnienia wolnej prasy może skutecznie zabezpieczać przed podobnymi zaszłościami. Myśl ta w niczym nie straciła na aktualności, a praktyki cenzorskie lat 70., tłumiące informacje o stanie środowiska kraju oraz poziomach skażeń, jak też późniejsze nieco boje (z lat 80.) antykomunistycznej opozycji o jawność tych informacji potwierdzają jej zasadność. Chociaż od upadku komunizmu i zlikwidowania cenzury cieszym się wolnością słowa w stopniu chyba nigdy wcześniej na ziemiach polskich nie znanym (II Rzeczpospolita pozostawiała pod tym względem - jak wiadomo - wiele do życzenia, chociaż stan ten może tłumaczyć ogólna sytuacja ówczesnego świata, zdominowanego przez autorytarne, a nawet totalitarne tendencje), dają o sobie czasem znać kręgi, którym ta wolność wyraźnie wadzi. Wywodzą się przy tym spod różnych ideologicznych znaków, a wspólny jest im jedynie lęk przed wolnym słowem.
Z jednej więc strony ograniczenia wolności słowa domagają się religijni fundamentaliści, forsujący ustawowe zapisy, mające chronić w mediach "wartości chrześcijańskie" (czyli nową wersję "jedynie słusznego" światopoglądu), albo nawet wołają wprost o wprowadzenie zdrowej, humanistycznej i patriotycznej cenzury (Danuta Mastalska na łamach "Niedzieli" z początkiem 1993r!)
Z drugiej strony także rządząca lewicowo-ludowa koalicja zdołała zatrwożyć opinię publiczną kagańcową ustawą chroniącą tajemnicę państwową w sposób urągający wszelkim cywilizowanym standardom. Ustawę poczętą z "ducha totalitarnego", traktującą ochronę tajemnicy państwowej jako obowiązek powszechny, a nie - jak w świecie cywilizowanym - tylko funkcjonariuszy państwowych, będących depozytariuszami takich tajemnic (takie rozwiązanie przyjmowała daleka od przesadnego liberalizmu II Rzeczpospolita, w której naruszenie tajemnicy państwowej było przestępstwem urzędniczym). Weszła ona już na ścieżkę legislacyjną i tylko Senat (jak bardzo przydała się tutaj ta "izba refleksji") pod wpływem energicznej kampanii protestów zablokował jej drogę do stania się obowiązującym prawem. Wśród głosów protestu znalazł się również głos PKE Okręgu Mazowieckiego, w imieniu którego jego prezes, Zbigniew Karaczun wystąpił ze sprzeciwem w TV (czemu zabrakło głosu ZG PKE?). Tej skandalicznej w liberalno-demokratycznym porządku ustawy bronił z uporem godnym lepszej sprawy min. Andrzej Milczanowski - polityk o solidarnościowym, kombatanckim rodowodzie.
Również z początkiem szefowania resortem ochrony środowiska przez min. Zygmunta Hortmanowicza media donosiły o próbach utrudniania dostępu do informacji o emitowaniu skażeń przez zakłady przemysłowe. Sprawa ta, początkowo nagłaśniana, później jakoś ucichła z niewiadomym zresztą finałem.
Przypominam o tym wszystkim dla uświadomienia kręgom proekologicznym, iż uzyskana wolność słowa, bez której nie sposób skutecznie chronić środowisko naturalne, nie jest dobrem danym raz na zawsze. Gdyż zawsze znajdą się tacy, którym ona wadzi.
Wracając jeszcze do Tyrmanda, to w jego Dzienniku odniesień do problematyki ekologicznej można znaleźć więcej, chociaż nie tak bezpośrednich i wyraźnych, jak w opisanym przypadku (zajmuję się nimi w złożonej w Wydawnictwie SECESJA książce o antyekologicznej spuściźnie totalitaryzmu). Tutaj pragnę nawiązać do jednej tylko jeszcze wypowiedzi wskazującej, że Tyrmand, deklarujący się jako nieprzejednany wróg komunizmu (który uważał za najgorszą plagę, jaka spotkała ludzkość) okazał się w jego ocenie i tak zbytnim optymistą. Pisząc bowiem, że w krajach komunistycznych Garstka fanatyków rozpętała (...) potworne siły, niszczące wszystko i wszystkich, prócz murów, maszyn i powietrza (s.282) nie przewidział właśnie skażeń powietrza przez komunistyczny przemysł, powodujących przyspieszoną korozję murów i metali, a więc także zbudowanych z tych metali maszyn.
Andrzej Delorme