DOKARMIANIE LABEDZI

Wolniej, bo nie starczy chleba!

Mietek rzeczywiście zbyt szybko rwał chleb i rzucał do wody. Z całego bochenka została już tylko piętka. Co prawda, mieli w torbie jeszcze drugi bochenek, lecz pływające po jeziorze łabędzie mogłyby nażreć się do syta i po prostu odpłynąć, a tego ani Mietek, ani Grzesiek nie chcieli.

Mogłaby pójść już sobie ta dzieciarnia.

Trzy łabędzie, które dokarmiali, nie bały się hałasu i bieganiny dwójki chłopców. Chłopcy mieli do tego prawo: jezioro, plaża i sam środek upalnego lata. Zresztą, przepędzając tych golasów, mogliby zwrócić na siebie jakieś niejasne podejrzenie. Dzieciaki zamiast wrócić do domu mogłyby schować się w krzakach i stamtąd obserwować, co się będzie działo. A tego tym bardziej sobie nie życzyli.

Patrz, jakie im się wole porobiły.

Łabędziom nadęły się worki wolowe. Od razu było widać, kto jest przywódcą, ma najwięcej sprytu i potrafi przepędzić rywala. Całkiem jak u ludzi - ktoś pomyślał.

Łabędzie to piękne ptaki powiedział Mietek i wyciągnął drugi bochenek chleba. —Dziwi mnie tylko, dlaczego nie odlatują do ciepłych krajów? Czy jest im u nas tak dobrze? Kiedyś widziałem zamarzniętego w lodzie łabędzia. Musiało tamtej nocy porządnie przymrozić, bo zastało go tak, jak płynął, do połowy. I wiesz, co ci jeszcze powiem? Żył jeszcze, tylko nie mógł się wydostać. Nie miał tyle sił. Chciałem z Tadkiem Radziewiczem wyciągnąć biedaka, ale lód był za słaby i pękał. Strach było leźć. Patrzymy, a tu jego łeb zaczyna się kiwać, kiwać, coraz niżej i wreszcie padł.

Zdechł?

Zamarzł.

Do łabędzi podbiegł mały piesek, pekińczyk. Zaszczekał. Największy z łabędzi podpłynął bliżej, rozpostarł szeroko skrzydła i głośno zasyczał. Mały piesek podkulił ogon i uciekł.

Pimpek! wołała jakaś kobieta. Pimpek!

Mietek z Grześkiem roześmieli się.

Palisz? Grzesiek wyciągnął paczkę.

A no, daj.

Obaj w dobrych nastrojach zaczęli palić.

MIETEK: Wiesz, tak czasami myślę o tym świecie.

GRZESIEK: Że co?

MIETEK: A, tak w ogóle, do czego to wszystko podąża? Weźmy przyrodę. Zobacz na przykład spaliny. Ile milionów aut jeździ po świecie. A każdy kopci. Gdzieś ten ołów, ta smoła musi się podziać. Tak sobie nie zniknie. I wiesz co? Ja myślę, że za to, że łatwiej nam jeździć po świecie, musimy wszyscy płacić.

GRZESIEK: Jak się ma syrenkę, to czemu się dziwisz. Kup porządne auto.

MIETEK: Nie, nie o to mi idzie. Że płacimy zdrowiem. Ludzie częściej chorują, krócej żyją. Niby technika poszła do przodu, jeszcze sto lat temu umierano na gruźlicę, a teraz jest wyleczalna.

GRZESIEK: Dla równowagi mamy adidasa.

MIETEK: Mój dziadek był po dziewięćdziesiątce, a jeszcze drzewo na opał rąbał, do lasu chodził, a jak trzeba było, to se i wypił. A teraz chłop po siedemdziesiątce z łóżka się nie rusza. A żeby coś wypić!

GRZESIEK: Bo kiedyś tej całej chemii nie było. Teraz to nawet wódkę chemicznie robią. Chłopi pola nawożą, no i trucizna zostaje w zbożu. Do fermentacji pewnie też jakiegoś świństwa nawrzucają. I jak tu wódka ma być zdrowa.

MIETEK: Tak samo z masłem, z mlekiem i ze wszystkim. Dlaczego mleko w kartonie może i pół roku stać? Chemia, konserwanty. A ty, człowieku, się truj.

GRZESIEK: Pewnie.

MIETEK: W telewizorze mówili, że dziura ozonowa jest i jak będzie dalej się powiększać, to całe powietrze z Ziemi przez tę dziurę uleci.

GRZESIEK: A wiesz, po czemu ta dziura jest?

MIETEK: No?

GRZESIEK: Bo ludziom w kosmos się zachciało latać, sputniki wysyłać. Stąd te dziury.

MIETEK: Klimat się zmienia. Jest coraz cieplej. Pamiętasz te zimy, jakie były dwadzieścia lat temu? Zaspy pod same okna? I zobaczysz, w Polsce jeszcze będą rosnąć pomarańcze.

GRZESIEK: Ja tam pomarańczy nie lubię.

MIETEK: Aż będzie tak gorąco, że wszystkie rzeki powysychają i będzie na świecie jedna wielka pustynia i wtedy ludzie opamiętają się, ale będzie już za późno.

GRZESIEK: Ci, co tę całą technikę wymyślili, niby tacy mądrzy, a sami na siebie sznur kręcą.

MIETEK: Ech, szkoda gadać, bo człowieka jasna krew zalewa.

Obaj, lekko wkurzeni, zgasili papierosy.

Dwójka dzieci bawiła się jeszcze trochę. Skakali do wody. Próbowali łowić ryby rękoma. Potem wzięli patyki i polowali na raki. Wreszcie znudziło im się i poszli do domu.

Nakarmione łabędzie coraz mniej natarczywie uganiały się za chlebem.

Mówiłem ci, żebyś tyle nie rzucał zdenerwował się Grzesiek.

Nagle, kiedy już ucichło, przyleciały dzikie kaczki. W towarzystwie łabędzi nie bały się tak bardzo człowieka.

Obaj rozejrzeli się wkoło, czy nikogo nie ma.

Mietek wyciągnął z torby kołek z nawiniętą żyłką. Na końcu żyłki przywiązany był haczyk. Mietek założył kawałek chleba na haczyk, odwinął kilka metrów żyłki i wrzucił do wody.

Tylko nie złap łabędzia ostrzegł Grzesiek.

Robert Litwińczuk, * Zielona 6/2 , 78-449 Borne Sulinowo