"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 12 (78), Grudzień '95


SYBERIADA


Każda lądowa podróż na Syberię zaczyna się na Jarosławskim Wokzale w Moskwie. No, może prawie każda, bo są i tacy, którzy próbują zdobyć Syberię samochodem. Po chaosie i smrodzie, panujących w czerwcowej Moskwie, nawet dość obskurny sto tridcat' diewiatyj pojezd wydaje się wybawieniem. Jest co prawda jeszcze wtoroj pojezd - Rossija - duma Rosyjskich Kolei Żelaznych - ale dostanie nań biletu w czasie wakacji graniczy z cudem.

Już w przedziale, zwanym tu z francuska kupe, zaskoczenie. Wraz ze mną i kumplem podróżuje dwóch Mołdawian. Czemu zaskoczenie? Bo jest (tzn. był) rok 1992 i w Mołdawii trwa wojna 14 Armii Rosyjskiej z Armią Mołdawską, a naszych dwu współpasażerów to dezerterzy z tej ostatniej. Uciekają do Permu, do Rosji, a więc na terytorium wroga. Tuż po starcie zaczynają obiad: surową soloną słoninę, chleb, pomidory, czosnek i paprykę zapijają szklankami koniaku. Nas też częstują. I, o dziwo, wszystko to razem naprawdę dobrze smakuje. Tu wtrącę, zanim mnie ktoś opluje, że jeszcze wtedy jadałem mięso. Gorąco jak cholera, lecz okno twardo stawia opór - zakryto na zimu, głosi napis na szybie. Prowodnica wagona, ktoś taki, jak u nas konduktorka, ale o większych uprawnieniach, próbuje różnych kluczy i uchyla okno na jakieś 3 cm. Razem z kumplem zawisamy na klamce, by nieco poszerzyć wlot powietrza, bez skutku. Z opresji wybawia nas Mołdawianin: leżąc na górnej pryczy jednym ruchem lewej ręki otwiera je o jakieś 20 cm szerzej! Na kolejnych stacjach babuszki sprzedają prowiant: jajka, czosnek, owoce, warzywa, chleb, naleśniki, pierogi. Gdyby nie one, pewnie pasażerowie pomarliby z głodu, bo sklepów jak na lekarstwo. Po niecałych dwóch dniach wychodzimy w Jekatierinburgu, choć nasz napis dworcowy uparcie twierdzi, że jesteśmy w Swierdłowsku. Stare wraca naprawdę powoli.

Miasto jest straszne: bloki, prospekty i metro, które kursuje między największymi zakładami, omijając osiedla mieszkaniowe. Na przedmieściach resztki fundamentów domu, w którym wybito całą carską rodzinę. Ponoć jeszcze w latach 70. był i dom, ale kazał go zburzyć Jelcyn. Wszędzie brud, dużo błota i co najgorsze - nie ma co jeść. Wokół miasta - Ural, granica Europy. Niestety, jakiekolwiek wycieczki w góry - zabronione. Wojennaja zona, tłumaczą miejscowi. 25 km na północ od miasta inne miasto - Swierdłowsk 25. Tu już nie zmieniono nazwy. Nie wiem, jak wygląda Swierdłowsk 25, ani ja, ani żaden "normalny" cudzoziemiec miasta nigdy nie oglądał. Nawet obywatele Rosji wciąż muszą mieć (r.1992) propuski, by jechać do Swierdłowska 25.

Do 1989r miasta w ogóle oficjalnie nie było. Listy adresowano: ulica, nr domu i mieszkania, nazwisko i imię oraz nr skrzynki pocztowej, pod którym krył się Swierdłowsk 25. Nazwy miasta nie wolno było wymieniać. Na północ (ok.150 km) od Jekatierinburga - Niżnyj Tagił - miasto stojące na rudach żelaza, na południe (ok.200 km) Czalabińsk i jego elektrownia jądrowa i miasto satelita, Czalabińsk ileśtam, następny zakrytyj gorod. Wreszcie dworzec, pociąg i w drogę. Następna stacja - Nowosybirsk. Wraz z nami w wagonie - sensacja: Niemcy ze Stuttgartu. Naiwniacy wykupili w berlińskim biurze Intouristu "podróż życia" Moskwa - Władywostok, z rezerwacją hoteli, biletów kolejowych, posiłków. I było fajnie, póki nie okazało się, że w Rosji nikt nie wie o ich rezerwacjach. Das ist Asien, meine Herren! jak skomentował to jeden z nich.

Jak się okazało, Nowosybirsk tym się różnił od Jekatierinburga, że nie miał metra, ale miał port rzeczny na Obie. Ob, poza faktem, że jest naprawdę ogromny, śmierdzi nie gorzej niż kanał zrzutowy koksowni "Przyjaźń" w Dąbrowie Górniczej, choć ponoć kiedyś był to kniaź syberyjskich rzek. Kolejny etap podróży to Irkuck, niekoronowany car syberyjskich miast. I rzeczywiście, jako jedyne zachowało stare budynki: drewniane kamieniczki, pamiętające polskich zesłańców. W mieście jest nawet polski kościół. Czynny! Proboszcz, naturalnie Polak z Bielska. Jest się gdzie umyć i wyspać. Przez Irkuck płynie również Angara - jedyna rzeka wypływająca z Bajkału, zaś 4 godziny drogi autobusem w kierunku północnym i mamy Wierszynę - polską wieś w środku tajgi. Nawet polszczyzna mieszkańców jest słabo zruszczona, a dwie jej młode mieszkanki studiują w Polsce.

No i wreszcie: Bajkał. Co tu opisywać? Jezioro jest rzeczywiście obłędnie piękne. Postrzępiona linia brzegowa, woda krystalicznie czysta (przynajmniej tak wygląda) i tajga wokół. Na samym jeziorze normalne morskie kutry. Ponoć wpływa do Bajkału coś koło 140 rzek, nie licząc strumyków, potoków czy źródełek. Wypływa, przypominam, jedna - Angara. Nie widzieliśmy, niestety, najsłynniejszego zwierzęcia jeziora - foki bajkalskiej. Ale nawet miejscowi rybacy twierdzili, że zobaczenie foki nie jest łatwe. Cóż jeszcze? Ludzie. Gościnni, sympatyczni, otwarci jak w czytankach dla pionierów. Pewnie, że nie wegetarianie i nie czciciele Matki-Ziemi, ale w jakiś sposób zżyci z naturą. Wrośli w Bajkał, w tajgę, czy po prostu - w Syberię.

Kolejny etap to Czita. Ohydne blokowisko wybudowane rękami japońskich jeńców wojennych. Lecz i tu zaskoczenie. 3 godziny drogi autobusem i Dacan. Stolica rosyjskiego buddyzmu. Choć skośnoocy mnisi są Buriatami, a sam klasztor przez lata pełnił rolę kołchozowych magazynów, to jednak wciąż rosyjska Syberia. Mnisi zresztą ciągle uprawiają ziemię, hodują owce, no i leczą, modlą się, przepowiadają przyszłość. W przerwach robią to, co "zwykli" ludzie. Akurat gdy byliśmy tam w 1992r., oglądali mecz olimpijskiej reprezentacji Polski. I dla nas było miłe, że tym razem "nasi" wygrali. W drodze powrotnej obiad w jakiejś knajpie przy dworcu autobusowym. Pierogi z kapustą spożywamy wraz z niezliczoną ilością much, rwących ciszę swoim bzykaniem.

Z Czity znowu koleją ruszamy na Wschód, Daleki Wschód. Za oknami Ussuri, a za Ussuri - Chiny. Gdzieś tu w tajdze polował na tygrysy bohater peerelowskiej telewizji - Janek Kos, to tu pierwszy raz spotkał Grigorija Saakaszwili i, co ciekawe, tankist Janek jest tu chyba najbardziej znanym Polakiem i każda rozmowa z miejscowymi niechybnie kończy się na Czietyrioch tankistach i sobakie. I wreszcie koniec Azji - Władywostok. Otkryt zakrytyj port Władiwostok - to Wysocki. Rzeczywistość chyba równie ciekawa, port i dworzec kolejowy połączone w jeden organizm. Przed dworcem na ulicy marynarze bez skrępowania opowiadają, który okręt do czego służy, jak jest uzbrojony, no i czy w ogóle pływa. Co tu gadać, kolesie z UOP-u mieliby pełne ręce, a może uszy, roboty. Ci sami marynarze opowiadają, że kilkanaście kilometrów od portu na brzegu rdzewieją zużyte części, nieraz sporej wielkości (np. kadłuby) wycofanych z majątku okrętów. Nie tylko, zresztą, konwencjonalnych. Ze względu na bliskość Japonii, rosyjskimi samochodami poruszają się tu chyba tylko takie służby, jak milicja, pogotowie i straż pożarna. Reszta jeździ nissanami, toyotami, subaru czy mitsubishi. Najwyraźniej największą estymą cieszą się wozy terenowe. Oczywiście, wszystkie mają kierownicę z prawej strony, co utrudnia jazdę przy prawostronnym ruchu, ale przepisy drogowe to i tak abstrakcja w tym mieście. Tereny wokół Władywostoku to bagna, bagna i jeszcze raz bagna. Dla ornitologów - raj. No i klimat. Subtropikalny! Gorąco, duszno i parno. W dzień wszystko jest lepkie, w nocy śpi się jak w łaźni. O brudzie na ulicach, śmierdzących klatkach schodowych i Dworcu Morskim, będącym domem dla jakichś kilkuset osób, nawet nie piszę. Tu, w Rosji to normalka. Ostatni etap podróży to pojezd sto sorokowoj Władywostok - Moskwa. Szefowa wagonu to studentka historii Uniwersytetu Dalekowschodniego - czyli alpagi łyk i dyskusje po świt o Matuszce-Rosji, polskich panach, Biełopoliakach. Na koniec, bidna, dowiedziała się, że jej nazwisko - Dyniak - to polskie nazwisko. I tak bywa: Rosjanka - patriotka, a i tak Biełopoliaczka.

Potem strajk na kolei i postój pociągu. Doba w zabitym dechami zabajkalskim kołchozie. Znowu tajga, babuszki z jajami, ogórkami, czosnkiem i słoniną. Kolejne kolejowe znajomości: za ścianą grupa weteranów z Afganistanu. Dwóch to byli żołnierze elitarnego Specnazu. Hm, jeśli tak wyglądał cały Specnaz nic dziwnego, że Sowieci tę wojnę przegrali. Geolog, romantik tajgi, jak się później okaże, były więzień obozu pracy w Birobidżanie, całkiem zresztą niepolityczny. Na trasie kolejna ciekawostka - studenci leśnictwa z Warszawy. I wreszcie znowu brudna, śmierdząca, sierpniowa już Moskwa.

Pozwalając sobie na pewne podsumowanie muszę powiedzieć, że w ciągu tych trzech miesięcy 1992r. "liznąłem" trochę Rosji. Nie tej z pierwszych stron gazet: z mafią, korupcją, frustratami politycznymi, ale tej z normalnymi ludźmi: kołchoźnikami bez kołchozów, robotnikami z niepracujących fabryk, studentami bez perspektyw, handlarzami śmierdzącymi gorzałą, żołnierzami istniejącej tylko na papierze armii. I jeśli teraz ktoś powtarza mi brednie wyczytane w publikatorach (te o Rosji), to olewam gościa i traktuję z pobłażaniem. Bo to zwykły kraj (tyle, że duży) i zwykli ludzie, którzy jedzą, piją, kochają się albo nienawidzą, ale naprawdę nie czekają jedynie na to, by podrzynać gardła Polakom.

Bogdan Pliszka

P.S. Bodaj w 1994r. w kilku kolejnych numerach "Gazety Wyborczej - Magazynu" chyba p. Bikont opisywał swoją podróż koleją transsyberyjską. Jeśli p. Bikont udowodni mi, że w 1993r. widział na budynku merostwa władywostockiego sowiecką, czerwoną flagę, stawiam 5 (słownie, pięć) dużych, dobrych piw. Już w 1992r. flaga była rosyjska, trójbarwna.

P.S.2.A propos strachu przed Armią p. Graczowa. Bez przesady: Burkina Faso też ma armię. I co z tego?


<<<< Spis treści