Strona główna |
W 77 nrze ZB ukazał się tekst czołowego polskiego ideologa antykonsumpcjonizmu, Olafa Swolkienia, zatytułowany Popierajmy Inkwizycję. W tekście tym autor wyśmiewa przyrównanie proponowanego przez Unię Pracy projektu ustawy o "ochronie praw konsumentów" (narzuceniu przymusowych ograniczeń w publikowaniu reklam) do inkwizycji w reklamie. Proponuje też Czytelnikom ZB lobbying na rzecz tego, by wspomniana ustawa wprowadziła w Polsce model austriacki - ograniczenia nadawania reklam przez telewizję publiczną do określonego przedziału czasu, np. od 1900 do 2000.
Zdaniem Olafa, dopiero to umożliwiłoby swobodny wybór tym, którzy reklamy chcą oglądać, a tych, których to nie interesuje, pozwolić być tej radości pozbawionym. Mamy bowiem do czynienia z bezczelnym terrorem wielkich korporacji, które zmuszają mnie przed obejrzeniem np. prognozy pogody do oglądania reklamy czipsów i batonów czekoladowych. Z wolnością nie ma to nic wspólnego, bo za telewizję publiczną płacę i mam prawo oglądać to, na co mam ochotę.
Otóż, drogi Olafie, po pierwsze to, że za coś płacisz, nie znaczy, że masz prawo decydowania o tym wedle swego widzimisię. Jeśli kupujesz prywatną gazetę, nie znaczy to, że masz prawo ingerować w jej treść i zabraniać jej właścicielowi publikowania tekstów, które ci się nie podobają bądź nakazywać mu publikowanie takich, które ci się podobają. Masz natomiast prawo jej następnym razem nie kupić. Prawo takie ma każdy i jest to prawo istotne - w ten sposób właściciel gazety, o ile chce mieć z niej zysk, musi drukować takie teksty, by kupowała ją wystarczająca liczba czytelników. Na tym polega demokracja rynkowa, która w przeciwieństwie do demokracji politycznej - obojętnie, pośredniej czy bezpośredniej - jest rzeczywistym i nieustannie funkcjonującym mechanizmem kontroli społecznej, nie wiążącym się przy tym ze stosowaniem przymusu.
Po drugie - właśnie nie jest prawdą, że płacisz za telewizję publiczną. Płacisz jedynie państwu podatek od posiadania telewizora, do którego płacenia państwo zmusza cię bez względu na to, czy oglądasz telewizję publiczną, czy nie. Telewizja publiczna jest przedsięwzięciem dochodowym, a źródłem jej dochodów są właśnie nie lubiane przez ciebie reklamy. Oglądasz ją za darmo, na koszt owych wielkich korporacji, które zamieszczają w niej reklamy batonów i czipsów. Jeśli reklamy te znikłyby, musiałbyś zacząć płacić spory abonament, tak jak to jest w przypadku prywatnych telewizji kodowanych (gdzie reklam nie ma lub jest ich mało), lub też zaakceptować fakt dotowania telewizji publicznej z budżetu państwa kosztem podniesienia podatków, zwiększenia deficytu budżetowego i - co za tym idzie - inflacji bądź też obniżenia wydatków na inne dziedziny, najprawdopodobniej służbę zdrowia czy ochronę środowiska (raczej nie łudź się, że będą to dotacje do banków, wydatki na Czorsztyn, autostrady czy biurokrację).
Po trzecie, nikt cię nie zmusza do oglądania reklam, których nie lubisz. Sam tego chcesz. Nikt ci nie każe ani posiadać telewizora, ani oglądać telewizji publicznej (zamiast narzekać, możesz naprawdę zapłacić za FILMNET czy CANAL +), ani siedzieć przed ekranem w czasie, gdy są nadawane reklamy (ja np. w tym czasie wychodzę sobie na herbatę lub sięgam po gazetę). Równie dobrze ja mógłbym napisać, że mam do czynienia z bezczelnym terrorem Olafa Swolkienia, który zmusza mnie przy okazji czytania ZB do oglądania reklamy swych antykonsumpcjonistycznych i procenzorskich poglądów i domagać się na tej podstawie wydania ustawy, zakazującej ci publikowania tekstów...
Po czwarte, o ile jeszcze twoja propozycja dotyczy (jak zrozumiałem) jedynie telewizji publicznej i obywatele Polskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej (oficjalnie zwanej Rzecząpospolitą Polską), będący formalnie jej współwłaścicielami, mają prawo podjąć decyzję o usunięciu z niej reklam, ponosząc wszelkie tego nieuniknione konsekwencje w rodzaju wprowadzenia opłat, podwyższenia podatków czy obniżenia wydatków na inne dziedziny życia (abstrahuję tu od bardzo istotnego problemu, w jakim stopniu decyzje podejmowane w Sejmie i Senacie odzwierciedlają wolę poszczególnych obywateli), o tyle porównanie projektu Unii Pracy do inkwizycji jest całkiem trafne. Z tego, co wiem, projekt ten dotyczy nie tylko telewizji publicznej, ale i prywatnych środków przekazu. Chodzi w nim o zakazanie publikowania pewnych określonych treści - innymi słowy, powiedzmy sobie otwarcie - o ich cenzurę. Inkwizycji chodziło dokładnie o to samo. Również ideologiczne sztuczki stosowane przez tę instytucję do uzasadniania zakazu reklamowania herezji były identyczne ze sztuczkami używanymi obecnie do uzasadniania zakazu reklamowania batonów, czipsów i konsumpcyjnego stylu życia. Tam chodziło o "ochronę nieśmiertelnej duszy" potencjalnego czytelnika heretyckich tekstów, tu - o "ochronę konsumenta". Aby odeprzeć zarzut, że ogranicza się w ten sposób wolność, posługiwano się następującym chwytem: wolny jest tylko ten, kto wybiera Dobro (ortodoksję), natomiast ten, kto wybiera Zło (herezję), nie jest wolny. Stąd akceptacja ortodoksji jest dobrowolna, ale herezji można jedynie ulec, zarazić się nią, dać się zniewolić. Dlatego prawdziwa wolność to brak dostępu do herezji. Dziś chwytu tego używa wielu antykonsumpcjonistów i przeciwników reklam: Złu (reklamie czipsów, papierosów czy ogólnie - konsumpcyjnego stylu życia) się ulega, atakuje ono i zniewala bezradnego konsumenta, dlatego prawdziwa wolność to brak dostępu do reklamy. (Ale oczywiście Dobro - reklama antykonsumpcjonizmu, wartości ekologicznych czy zdrowej żywności, nawet poparta podobnymi manipulatorskimi chwytami - nie zniewala, tu akceptacja jest całkowicie dobrowolna.)
Uważam, że jeśli już pisać do Rzecznika Praw Obywatelskich, to raczej z wnioskiem o zablokowanie ustawy o "ochronie konsumenta" jako sprzecznej z konstytucyjną gwarancją wolności słowa i druku. Choć odkąd z biura jeszcze poprzedniego rzecznika otrzymałem informację, że konstytucyjny zapis o wolności słowa nie oznacza całkowitej wolności słowa i rząd może tę wolność "racjonalnie" ograniczać, wątpię w powodzenie takiej inicjatywy. Natomiast co do reklam w telewizji publicznej, osobiście wolałbym nie płacić dodatkowo za luksus pozbycia się ich z ekranu, czy to w postaci abonamentu, czy obcięcia wydatków budżetowych na inne dziedziny życia, czy też w formie zwiększenia deficytu budżetowego i inflacji lub podwyższenia podatków. Jeśli jednak miałoby to nastąpić, wolałby, aby odbyło się to kosztem wprowadzenia abonamentu, a nie dotacji budżetowych do telewizji, ponieważ wówczas mógłbym zrezygnować z oglądania Telewizji Polskiej, ograniczając się np. do POLSATU i nie ponosić dodatkowych kosztów, jeśli uznałbym je za zbyt wysokie. Obawiam się jednak, że dopóki telewizja publiczna będzie publiczna, to znaczy państwowa, wybierze się jako łatwiejsze dotacje - i każdy, chcąc czy nie chcąc, będzie musiał płacić za to, że Olaf Swolkień i jemu podobni nie mogą żyć bez oglądania tej telewizji, ale nie cierpią w niej reklam.
Jacek Sierpiński
Niestety, w tej kwestii nie ma relatywizmu jeśli chodzi o kobiety. Na bieżąco są tworzone (i to zazwyczaj przez mężczyzn) wzorce "kobiecości" czyli wytwory dotkniętej patologią wyobraźni, bo jak inaczej można określić chodzące piękno, które dziennie zjada jeden serek topiony. Z drugiej strony, jest to niezły sposób walki z brakiem żywności na świecie - gdyby kobiety przestały jeść, mogłoby starczyć dla głodującego Trzeciego Świata.
Naprawdę trudno zrozumieć tworzenie nierzeczywistego obrazu kobiety, komu to potrzebne? Na pewno nie kobietom, które frustruje większość reklam pokazujących kobiety - cyborgi całkowicie stworzone dla potrzeb filmu czy reklamy. Na dodatek wystarczy spojrzeć na zagapionych w te obrazy facetów, by dojść do wniosku, że to może być źródłem frustracji również dla nich, bo z powodu swojej łatwowierności poszukują obiektów lansowanych, które niestety są nieosiągalne - bo nierzeczywiste. Gratyfikacja w wymarzonej postaci nie nastąpi nigdy! Pozostaje świat prawdziwy, który chyba nie jest aż tak strasznie ułomny, bo zdarzają się kobiety, które mężczyźni są skłonni uznać za ładne i wtedy zaczyna się prawdziwy problem. Okazało się, że kobiety zakwalifikowane do grupy niebrzydkich mają łatwiejszy dostęp do pewnych stanowisk pracy niezależnie od posiadanych umiejętności. Psychologowie przeprowadzili badania, ankietując mężczyzn na stanowiskach kierowniczych po to, by dowiedzieć się, jaka jest zależność między wyglądem zewnętrznym a prawdopodobieństwem otrzymania pracy w przypadku kobiet. Otrzymano wynik statystycznie istotny, który potwierdza przypuszczenia wielu kobiet. Mężczyźni deklarowali otwarcie, że wolą zatrudniać kobiety ładne, chociaż z mniejszymi umiejętnościami niż kobiety niezbyt atrakcyjne, ale o większych zdolnościach. Tłumaczyli się, że np. sekretarce po jakimś czasie samoistnie podniosą się kwalifikacje, a im łatwiej pracuje się z kobietą atrakcyjną.
Super! Tego można było się spodziewać, nie przypuszczałam tylko, że jest to regułą. Kobietom ładnym łatwiej jest się przebić w tym świecie w większości zbudowanym przez facetów. Szkoda, że w męskim świecie uroda nie ma takiego znaczenia, wtedy dopiero okazałoby się, kto jest ile wart. Gra warta świeczki. Precz z przypudrowanym obrazem kobiety i precz z seksistowską reklamą. Precz z męskim stylem życia, gdzie priorytetem są pieniądze, seks i kariera.
Ula Popielak
Pomijam z pewnych względów sprawę przeprowadzania doświadczeń z leptyną na myszach. Sama w sobie leptyna stanowi coś w rodzaju nowego narkotyku na szczęście. Gdyby była ogólnie dostępna, prawdopodobnie stanowiłaby kolejny prozak - jedyną pigułkę na szczęście.
Nowe pokolenie to pokolenie nastawione na konsumpcję. Szczupła sylwetka stanowi jeden z elementów szczęśliwego świata. Bulimia i anoreksja to rozpowszechniające się coraz bardziej choroby. Zapoczątkowują je problemy psychiczne, potem powoli niszczą organizm. U bulimika wyniszczają przełyk, gardło, zęby, żołądek oraz zmieniają metabolizm. Anoreksja prowadzi do śmierci "jedynie" przez wygłodzenie.
Osobiście znam kilka wypadków jednej i drugiej choroby. Bulimik to rodzaj narkomana. Narkomana jedzenia - czegokolwiek. Obżeranie się jest jedynym lekarstwem na nieudacznictwo i stresy. W skrajnym przypadku np. dziewczyna potrafiła pójść do McDonalda, kupić ileś tam BigMaców, frytek itd., a potem od razu pójść do toalety i zwrócić wszystko. Oprócz rzygania, kolejnym środkiem są tabletki przeczyszczające, herbaty odchudzające i takie tam podobne specjały. Stosuje się je razem - tzn. w dniu, w którym bulimik się nawpycha i zwróci, za chwilę stosuje środki przeczyszczające. Następnego dnia, przy kacu moralnym, popija cały dzień coś w rodzaju SlimFastu. W czasie ataku choroby zdarzają się przypadki, kiedy np. wegetarianin potrafi zjeść pierogi z mięsem itd.
Z moich obserwacji i dyskusji ze znajomymi wynika, że są to choroby środowiskowe. Wśród moich znajomych (czyli różnych subkulturowców, m.in. anarchistów, h/c punków, ekologów, skinów itd.) nigdy nie spotkałam się z takim przypadkiem. Owszem, spotyka się ludzi, którzy dbają o sylwetkę, ale w normalny sposób - czyli np. ograniczając słodycze etc. Po prostu nam do szczęścia nie jest potrzebna figura modelki. Osoby chorujące zazwyczaj pochodzą z dobrych domów, w miarę normalnie funkcjonujących rodzin itp. W pewnym momencie jest "pstryk" i zaczyna się całe koło.
Problem jest w tym, że nie ma kompetentnych osób, zajmujących się leczeniem anoreksji i bulimii. Leptyna stanowi więc dla ww. potencjalną amfetaminę - cóż to będzie za przyjemność: wyrzucą mnie z pracy, ja opróżniam całą lodówkę, a potem dwa centy leptyny i od razu robię się zgrabna. Faktem jest także, że puszyści rzeczywiście mają mniejsze powodzenie u płci przeciwnej, a często też ich sylwetka stanowi powód nieprzyjęcia do pracy (np. sekretarka). Co wybrać - dobre samopoczucie czy szczupłą sylwetkę? Oczywiście, że najlepiej wybrać coś pomiędzy jednym a drugim. Ale jeśli dążysz do sukcesu, jesteś brzydki i, nie daj Boże, gruby - czy aby ci "palma nie odbiła"?
Z pozdrowieniami dla wszystkich "odchudzających się" i innych.
Agnieszka Pater
Mickiewicza 3/5
60-833 Poznań
W związku z notatką Tomasza Pollera zamieszczoną we wrześniowym n-rze ZB, dotyczącą remontu drogi na Równi pod Śnieżką w Krakonoskim PN oświadczam, że zamieszczone stwierdzenie Park kładzie asfalt, wydaje kasę jest kłamstwem.
Prawdą jest, że KPN rozpoczął latem'95 remont odcinka drogi na Równi pod Śnieżką. Wokół remontu narosło wiele kontrowersji i nieporozumień. Szanuję odmienne poglądy osób, które nie zgadzają się z przyjętą metodą prowadzenia robót. Problem jednak w tym, że remont polega na zrywaniu asfaltu i kładzeniu granitowej kostki, zatopionej w betonowe bloczki (zrywaniu, a nie kładzeniu asfaltu!).
Odnośnie grupy młodzieży, zbierającej podpisy przeciw remontowi drogi pragnę tylko powiedzieć, że w odczytanym w czasie "antytrylinkowej" demonstracji oświadczeniu poddała ona w wątpliwość istnienie Karkonoskiego PN. Jeżeli redaktor [ZB] utożsamia się z grupą negującą istnienie parku narodowego, wydaje się dziwne, że czasopismo otrzymuje dotacje z NFOŚiGW.
Podawanie tego typu niesprawdzonych informacji zasłyszanych np. w "Wiadomościach", poddaje w wątpliwość prawdziwość innych artykułów, zamieszczanych w ZB i świadczy o braku rzetelności i profesjonalizmu redakcji.
mgr inż. Ryszard B.Mochola
Dyrektor Karkonoskiego Parku Narodowego
Chałubińskiego 23
58-570 Jelenia Góra
tel. 533-48, 537-26
W styczniowym oraz wrześniowym numerach ZB opisałem działalność Karkonoskiego Parku Narodowego, która - moim zdaniem - ma niewiele wspólnego z ochroną przyrody.
Przypomnijmy:
Dyrektor Parku, Pan Ryszard Mochola zareagował, zarzucając mi kłamstwo, a Redakcji ZB brak rzetelności i profesjonalizmu. Pisze Pan Mochola: (...) zamieszczone stwierdzenie "Park kładzie asfalt, wydaje kasę" jest kłamstwem.
Moim zadaniem, pomimo kładzenia innej nawierzchni, ta budowa coś jednak kosztuje. Pan dyrektor Mochola zarzuca mi utożsamianie się z grupą negującą istnienie parku narodowego. Nie rozumiem zarzutu. Ja napisałem jedynie, że popieram protest przeciwko budowie drogi, którą uważam za nieekologiczną i po prostu bezsensowną. Co ta droga daje? Kto nią będzie jeździł? Moim zdaniem, przez absurdalne działania dyrekcja Parku Karkonoskiego sama de facto neguje istnienie tegoż parku. Jeżeli Park Narodowy betonuje drogę na górskim grzbiecie, to mam wątpliwości, czy cele ochroniarskie Parku są prawidłowo realizowane. Czy naprawdę Park nie ma pilniejszych wydatków?
Sprawa interesuje mnie jako obywatela oraz jako zwiedzającego płacącego za wstęp do Parku. Przyroda Parku Narodowego nie stanowi prywatnej własności dyrekcji i na nic się tu zda deklarowany przez dyrektora Mocholę szacunek dla odmiennych poglądów. To stwierdzenie dyrektora uważam za śmieszne.
Chciałbym w tym miejscu zacytować fragment tekstu Marka Krukowskiego z ekologicznego biuletynu "Kropla", nr 2, lato'95.
Owa "modernizacja" polega na wyłożeniu drogi betonową trylinką (to takie sześciokątne płyty wypełnione granitowym gruzem), zaś jako podsypki używa się grysu marmurowego.
Pieniądze na ten "chwalebny" cel dał nfoś (ok.2 mld starych złotych). Całość przedsięwzięcia to nie tylko dewastacja estetyczna, lecz także ekologiczna - badania czeskie dowiodły negatywnego wpływu tłucznia marmurowego i melafirowego na roślinność najwyższych partii Karkonoszy. W przyszłym roku strona czeska planuje zdjęcie fragmentów takich nawierzchni na szlakach, przecinających torfowisko na Równi pod Śnieżką i wymianę ich na drewniane bale (tak drzewiej było).
I jeszcze jedno - Pan Mochola, w kontekście zarzutów pod moim adresem określił mnie mianem "redaktora ZB". Oświadczam w związku z tym, że nie jestem zatrudniony w tejże redakcji, a moje poglądy czy też moje pomyłki (jak na przykład błędne podanie rodzaju nawierzchni drogi) - winny obciążać wyłącznie mnie.
Tomasz Poller
Przeciwko wykładaniu betonową trylinką drogi na Równi wystąpili m.in.:
Protestowaliśmy (i nadal protestujemy) przeciwko "betonowaniu" naszych gór. Uważamy, że betonowa trylinka oraz betonowe krawężniki uliczne w istotny sposób szpecą nasze góry, burząc jednocześnie ich naturalny wygląd. Nie wykonano żadnych ekspertyz na oddziaływanie trylinki na naturalne środowisko Parku Narodowego (opinie inżynierów Palczaka i Konarskiego, które rozpowszechnia KPN, są wyłącznie opiniami i stanowiskami, a nie profesjonalnymi ekspertyzami), w związku z tym nie można twierdzić (jak to czynią władze KPN), iż betonowa nawierzchnia nie będzie szkodliwa dla środowiska. W warunkach atmosferycznych panujących w górach betonowa trylinka może przetrwać nienaruszona najwyżej kilka lat. Nie więcej. Później będzie ona powoli korodować, stanowiąc bezpośrednie zagrożenie dla środowiska Karkonoskiego Parku Narodowego.
Niechlujstwo prowadzonych robót przy remoncie drogi doprowadziło do zainfekowania naturalnego środowiska Parku Narodowego nasionami pokrzywy, rzepaku i przetacznika. Co prawda dyrekcja KPN-u próbuje podważyć te fakty badaniami z lat 1970-72 (!) twierdząc, że w KPN występują 233 gatunki roślin synantropijnych, z czego 66% było obcych miejscowej florze. KPN próbuje więc zlekceważyć problem zawleczenia nasion obcych dla naturalnego środowiska roślin. Jest to oburzające, gdyż właśnie władze KPN-u powinny dbać o środowisko naturalne terenu, którym administrują, a nie lekceważyć problem.
Wykładanie drogi na Równi pod Śnieżką w pięknych, naturalnych Karkonoszach, jest dla nas nie do przyjęcia. Podjęliśmy szereg działań, zmierzających do zmiany decyzji władz KPN. Czekamy na rozwój wypadków. KPN wstrzymał prace, gdyż w górach spadł śnieg. Wszystkie fakty wskazują na to, że roboty będą kontynuowane.
Andrzej Pawłuszek
Prezes Zarządu Stowarzyszenia "Młodzi Demokraci"
Zarząd Koła Miejskiego w Karpaczu
Nadrzeczna 6a
58-540 Karpacz, skr. 344
Już od dość dawna nie zaprzątałem sobie głowy problemami rozwoju energetyki jądrowej uważając, że dla każdego rozsądnie myślącego człowieka (tym bardziej kogoś choć trochę "zazielenionego") sprawa jest oczywista - energetyka jądrowa jest obecnie absolutnie nie do przyjęcia i jeszcze długo taką pozostanie. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię.
Niestety, z tego intelektualnego "błogostanu" wyrwały mnie dwa niepokojące teksty: dr Stanisława Latka (ZB 8/95) będący próbą odparcia kąśliwej (ale słusznej) krytyki Jana Starzomskiego zawartej w artykule Energetyka jądrowa jest całkiem bombowa (ZB 6/95) oraz dziwnie dwuznaczny Andrzeja Pieroga Atomowe lobby atakuje (ZB 11/95). Mógłby ktoś spytać, dlaczego takie "niewinne" tekściki miałyby budzić jakikolwiek niepokój. Otóż uważam, że są one wyrazem pewnej niebezpiecznej, a ostatnio nasilającej się, tendencji do zapominania, że najistotniejsze argumenty przeciwko energetyce jądrowej nie należą do sfery, w której da się wszystko "zmierzyć, zważyć i policzyć". Innymi słowy, nie są natury naukowej, technicznej czy ekonomicznej i ocena energetyki jądrowej tylko w tych kategoriach to trochę za mało. Aby to uzasadnić sięgnę do książki francuskiego astrofizyka Huberta Reevesa pt. Godzina upojenia. Czy wszechświat ma sens?1, bynajmniej nie dlatego, że swoje poglądy muszę podpierać autorytetem naukowym, lecz dlatego, aby pokazać, że można podchodzić do problemu energii jądrowej fachowo, mimo to w sposób nie pozbawiony wyobraźni i wrażliwości moralnej.
Jeszcze w czasie studiów Hubert Reeves był gorącym zwolennikiem pokojowego wykorzystania energii jądrowej. Zawsze byłem "za". Wierzono wówczas w sen o niewyczerpanym źródle czystej energii: koniec nędzy na świecie...2
Bezpośrednio po studiach zlecono mu opracowanie raportu, który z założenia miał wykazać znikome prawdopodobieństwo wypadku w będącej na ukończeniu elektrowni atomowej na wyspie jeziora St.Clair nie opodal Detroit. Tknięty wątpliwościami i zrażony takim hurra optymizmem Reeves zrezygnował z posady i, jak się okazało, miał nosa. Parę lat później zdarzył się tam groźny wypadek, w wyniku którego rozważano zupełnie poważnie możliwość ewakuacji całego Detroit. Zaś sama wysepka została skażona na wiele dziesiątków lat. Jest teraz zamknięta i otoczona drutem kolczastym. Jakie wnioski wyciągnął fizyk i niedawny entuzjasta budowy elektrowni jądrowych?
Można ocenić prawdopodobieństwo wypadku natury technicznej, ale nie prawdopodobieństwo błędnego ruchu człowieka. Wypadek w elektrowni Three Miles Islands dostarczył nam pouczającego przykładu. Błędy ludzkie nie zdarzają się wyłącznie w elektrowniach jądrowych. Ale tam właśnie nabierają niezmiernej wagi. Awaria w elektrowni wodnej nie bulwersuje całej Europy i nie wywołuje tysięcy dodatkowych przypadków białaczki.
Uważam, że energia jądrowa jest zbyt niebezpieczna dla ludzi. Istnieje przepaść między cnotą bohaterstwa wymaganą dla zachowania bezpieczeństwa a praktyką życia ludzkiego. Ludzie są tylko ludźmi. Gdy wkracza rutyna, biurokracja i "zurzędniczenie", można powiedzieć "adieu" ostrożności i kompetencji. Aby nie było wątpliwości dodam jeszcze od siebie, mało prawdopodobne, ale niewykluczone do końca takie ludzkie czynniki ryzyka, jak choćby głupota władz, wojna (vide Jugosławia), terroryści itp.
Ale to dopiero początek, idźmy dalej. Energetyka jądrowa generuje praktycznie nieodwracalne zmiany w naszym otoczeniu, stwarza nierozwiązywalne i nieznane dotąd problemy.
Sześćdziesiąt lat temu wcale nie było na Ziemi plutonu. Dziś, dzięki pracy reaktorów mamy tysiące ton tego pierwiastka. Dziesięć kilo wystarczy, by skonstruować bombę atomową. A groźniejsze od zanieczyszczeń radioaktywnych jest rozmnożenie broni jądrowej na naszej planecie. Tereny zajęte przez reaktory, składowiska odpadów i strefy skażeń radioaktywnych są bezpowrotnie stracone i bardzo niebezpieczne. Ktoś po nas będzie zmuszony ich stale pilnować i wciąż martwić się czy nie nastąpią wycieki substancji radioaktywnych. Kto dał naszemu pokoleniu prawo do pozostawiania takiego "spadku"?
W toaletach publicznych często widać napis: "Pozostawcie to miejsce po użyciu tak czyste, jakim je zastaliście". (...) W jakim stanie zostawimy planetę naszym dzieciom? Dla nas energia, a dla nich śmieci... Biorąc to wszystko pod uwagę można powiedzieć, że energetyka jądrowa jest przyszłościowa tylko pod jednym względem - sprawi mnóstwo kłopotów przyszłym pokoleniom.
Czy tego rodzaju wątpliwości zupełnie nie technicznej i nie ekonomicznej natury można przeszacować w jakikolwiek sposób tak, aby mogły być użyte jako takie w dyskusji o źródłach energii? Moim zdaniem nie, nie wszystko da się i trzeba "zmierzyć, zważyć i policzyć", a kto o tym zapomina, popełnia duży błąd. Oczywiście, że inne sposoby pozyskiwania energii są uciążliwe i niebezpieczne dla ludzi i środowiska, ale w absolutnie nieporównywalnym stopniu.
Doświadczenie ostatnich dziesięcioleci wykazuje, że energia atomowa nie spełniła żadnej z pokładanych w niej nadziei, które z początku czyniły ją tak ponętną. Nie jest ani nieograniczona, ani czysta, ani nawet darmowa. (Zasoby uranu są bardzo ograniczone, nawet jeśli chodzi o niebezpieczne reaktory powielające).
Skoro tak, dlaczego energia jądrowa nie jest traktowana jako skrajna ostateczność realizowana dopiero po wyczerpaniu wszystkich innych możliwości pozyskiwania, a przede wszystkim oszczędzania energii, także poprzez zmianę stylu życia. O ile wiem, możliwości takich istnieje jeszcze sporo. Pozostaje pytanie, dlaczego mało kto kwapi się do ich wykorzystywania, a za to wielu chciałoby budować elektrownie atomowe. Po prostu tak jest "łatwiej" (nie mylić z lepiej) i "się opłaca" (tylko komu?). Pasuje to do całej struktury przemysłowo-ekonomicznej i politycznej nastawionej na gigantomanię. Duży obiekt to wielkie zyski trafiające do niewielu kieszeni. Wiele drobnych zmian to małe zyski do wielu kieszeni zwykłych ludzi. Kto się na to zgodzi, przecież kapitalizm nie na tym polega, a krytykować go w kraju, który się nim wprost upaja (bo go jeszcze nie zna) po prostu nie wypada.
Darek Liszewski
W listopadowym numerze ZB (s.109) pan (da) opublikował tekst pod tytułem Czyżby powrót do starych metod? W następnym, grudniowym numerze ZB (s.96) z panem (da) zapolemizował pan (o) tekstem O powrocie do starych metod słów kilka. Dlaczego pan (o) się nie podpisał imieniem i nazwiskiem? Czyżby obawiał się pana (da)? Że, na przykład, pan (da) da mu w...? A dlaczego pan (da) nie podpisał imieniem i nazwiskiem swojego tekstu? Czyżby obawiał się, że pan (o) go o...? A może obaj panowie obawiali się kogoś trzeciego? Wszak tytuły obu tekstów mówią o powrocie do starych metod. Czyżby więc, gdzieś w terenie, rozochocona sukcesami magistra Kwaśniewskiego mafia byłych agentów bezpieki podniosła łeb? I ten podniesiony łeb panowie (da) i (o) z narażeniem życia demonstrują czytelnikom? Tu muszę wszystkich rozczarować. Nic z tych rzeczy. Oba teksty traktują o sprawie "sprowadzenia" młodzieży do Domu Kultury w Cieszynie na wykład rolnika - biodynamika Andrzeja Jasioka. I w tej sprawie obaj autorzy wyrażają swoje poglądy. A niepodpisywanie się pod swoimi poglądami i skrywanie się za nic nie mówiącymi literkami jest mało odważne i mało sympatyczne.
Podsumowując. Demokracja w Polsce nie jest na pewno doskonała. Ale nie jest też od tej doskonałości aż tak odległa, aby konieczne było schodzenie do podziemia i głęboka konspiracja, czyli - w szczególności - niepodpisywanie swoich tekstów imieniem i nazwiskiem.
Stanisław Zubek
Kraków, 11.12.95
Zacznę wspominkowo. Co prawda, zostało mi jeszcze sporo lat do wieku emerytalnego, ale jak na "buntownika" przystało, w życiu robiłem już dość różne rzeczy.
I tak np. parę lat temu pracowałem w "ekologii", tzn. byłem stróżem na budowie oczyszczalni ścieków "Klimowiec" w Chorzowie. Teraz, po - bagatela - 16 latach (!) budowy prace nad oczyszczalnią bardzo powoli dobiegają końca. Ponieważ 16 lat to szmat czasu, na budowie gruntownie zniwelowanej spychaczami zdążyły odrosnąć drzewa i krzewy. Osiki, brzozy, topole, czarne bzy tworzyły swoisty "zaroślowaty" biotop, gdzie spokojnie żyły sobie bażanty, kuropatwy czy zające. Napisałem "tworzyły", bo oto tej jesieni wycięto dokładnie wszystko, zostawiając gołą ziemię. Już parę lat temu, gdy jeszcze tam pracowałem, różne rzeczy się działy. Ot, np. ogrodzenie z siatki malowano pistoletem malarskim przy sztormowej pogodzie, a z materiałów kradzionych z budowy wybudowano chyba całe osiedle domków jednorodzinnych. No tak, ale była "komuna" czy "Peerel", rządzili "oni", czyli wszystko było możliwe. Teraz jest III Rzeczpospolita, ale głupota ciągle panoszy się w najlepsze. Bo oto na owej wykarczowanej "gołej ziemi" posadzono nowe drzewa, takie grubości małego palca. Czy muszę dodawać, że są to... osiki, brzozy, topole i może parę wierzb? Jeśli muszę, to dodaję.
Druga rzecz. Byłem też jakiś czas temu dozorcą, nazywanym szumnie gospodarzem domu, a mniej szumnie cieciem. Gdy padał śnieg, nie ważne w dzień czy w nocy, brałem łopatę i "machałem", póki chodniki nie były czyste. A teraz? Pada śnieg, pada, a dozorca sobie czeka, aż przestanie. Jak już przestanie, to bierze kubełek z solą i posypuje nią chodniki. Nie ważne, że po paru minutach na chodnikach leży kleiste błoto, nie ważne, że systematycznie wysychają wszystkie rośliny, nie ważne, że niszczą się buty - grunt, że dozorca ma mniej roboty. Ciekawe, że pieniądze bierze za odśnieżanie, a nie solenie chodników. Drugą pasją dozorców na os. 1000-lecia w Katowicach, bo znowu o nim piszę, choć wiem, że to robi się nudne, jest prześladowanie fauny. Pisałem już o zakazie dokarmiania gołębi. Teraz przyszedł czas na koty. Te, skądinąd sympatyczne, ssaki wyraźnie nie należą ani do faworytów dozorców, ani zarządu osiedla. Pozamykane na głucho bloki, pozabijane deskami okna piwnic, systematycznie wyrzucane przez dozorców pojemniki na mleko to podstawowe "działania wojenne" przeciw kotom. Nic to, że TOZ śle apele, nic to, że lokatorom koty nie przeszkadzają. Prezes, administracja i dozorcy swoje wiedzą. I tak, á propos, kiedy w Chinach Mao Zedong kazał wybić wszystkie wróble, to rok później robactwo zeżarło kilka razy tyle zboża, ile owe nieszczęsne ptaki. Po co o tym piszę? A, bo kiedy z kotami w piwnicach "zrobiono porządek", w ich miejsce pojawiły się szczury, a te dziwnym zrządzeniem losu mniej boją się dozorców, a i trutki jakoś jeść nie chcą. Ciekawe, ile jeszcze lat musi minąć, by oczywista dla "prostaków" prawda, że Gdy kota nie ma, myszy (tu - szczury) harcują dotarła do urzędników Spółdzielni Mieszkaniowej "Piast".
Na koniec z innej beczki. Ponieważ właśnie jest po wyborach prezydenckich w Polsce, a we Francji właśnie zaczyna się (?) maj'68, tyle że nie w maju i nie w 1968r., nasuwa mi się pewne spostrzeżenie. Brzmi ono dla jednych banalnie, dla drugich pewnie brutalnie. Bo, moim zdaniem, to dwie różne reakcje organizmu na tę samą chorobę - kapitalizm. Może po prostu ludzie w Polsce nie chcą za...lać po 16 godzin na dobę, choćby i mercedes był w perspektywie. Może (mnie to akurat dotyczy) wolą pamiętać "normalny" dzień pracy, "normalne" wczasy, "normalne" szkoły. A ludzie we Francji może już też mają dosyć wyścigu szczurów - więcej, lepiej, taniej. A gdzie - człowiek, rodzina, przyroda? Gdzie wolność? Komunizm był chory, bo nad człowiekiem dominowała klasa, państwo, bo nad naturą dominowała produkcja. A kapitalizm? Znów nie liczy się człowiek, jego otoczenie, jego prywatność. Znów są inne, ważniejsze cele. Co ciekawe, często wskazują je nam te same od lat "gadające głowy". Rzygać się chce? Mnie tak. Innym chyba już też i na "Zachodzie", i u nas. Panowie demiurdzy chyba jeszcze nie pojęli, że tym razem to może być już naprawdę koniec. Nic zresztą dziwnego, mają co robić: tworzą koalicje, rozbijają konwenty, majstrują przy sojuszach, wydają oświadczenia. Co do mnie, już od dawna mam ich gdzieś. Żyję po swojemu i daję żyć innym, czego w nowym roku wszystkim życzę!
Bogdan Pliszka
Nie ulega wątpliwości, że ekonomia i ekologia, wbrew pozorom, stoją blisko siebie, oddziaływują na siebie. To bardzo dobrze. Oznacza bowiem, że w działaniach ekologicznych można wykorzystywać ekonomię jako instrument, wystarczy jedynie właściwie ustawić zagadnienie.
Jednym z obszarów, na których może odbywać się oswajanie ekonomii do celów ekologii, jest układ:
Jest on kształtowany w głównej mierze przez zależność:
Czyli, że zachowania producenta są generowane przez zachowania konsumenta a odzwierciedla się to w typie produktu jaki pojawia się na rynku. Wpływając na konsumenta można więc doprowadzić do tego, że przy produkcji zaczną być realizowane cele ekologiczne.
Pytanie, jak wpływać na konsumenta? Jedną z metod jest znakowanie produktów tzw. ekologicznych, ustalonymi znakami (np. "błękitny anioł" w Niemczech). Jest to bardzo wyraźny i jednoznaczny przekaz. Bez wchodzenia w szczegóły. Kupuj to ze znaczkiem, bez znaczka zostawiaj. Nie sposób się pomylić.
Schemat wygląda więc następująco:
Znakowanie produktów wydaje się być w tym układzie bardzo dobrym i jasnym sposobem informowania konsumenta i wpływania na jego decyzje przy zakupie produktu. Stwarza też jednak pewne problemy. Wymaga bowiem określenia, jaki to mianowicie produkt jest ekologiczny. To znowu wymusza ustalenie "kryteriów ekologiczności" (!). Zadanie niezwykle trudne.
Sprawa sprowadza się do tego, że konieczne jest stworzenie instytucji kompetentnej do określenia owych "kryteriów ekologiczności", badania produktów pod kątem tych kryteriów, podejmowania decyzji o przyznaniu lub nieprzyznaniu znaczka. Konieczne są badania, analizy itp. obejmujące cały zakres życia produktu, a więc wiele bardzo różnorodnych dziedzin. Za tym idą duże nakłady finansowe.
W efekcie końcowym cały system bardzo się komplikuje. Zawiera wiele parametrów, które nie tylko muszą być zsynchronizowane ze sobą, ale i z rzeczywistością. Im większa i bardziej skomplikowana maszyneria, tym łatwiej, o awarię a już na pewno o bałagan. Aby całość kontrolować, potrzeba więc urzędników. Stąd do biurokracji jeden krok. A gdzie biurokracja i duże pieniądze (idzie wszak o względy konsumenta), tam łatwo i o przekręty.
Wprowadzanie podobnego systemu (znakowania produktów ekologicznych) w Polsce wydaje się być sensowne pod warunkiem, że będzie robione stopniowo i racjonalnie, w oparciu o dobre doświadczenia innych krajów oraz analizę błędów tam popełnionych.
Należy jednocześnie kłaść nacisk na tzw. edukację konsumenta i ciągłe promowanie zachowań proekologicznych. Wydaje się bowiem, że działaniem dającym trwałe efekty jest "bardziej" zmiana modelu konsumpcji niż produkcji.
Tworzenie pewnej mody może być tu bardzo pomocne, podobnie jak wytworzono kiedyś modę na społecznikostwo lub później na sportowy styl życia i opalone ciało.
Sławek Pietrasik
Krakowska Grupa Federacji Zielonych
Fundacja Wspierania Inicjatyw Ekologicznych
Sławkowska 12
31-014 Kraków
tel. 0-12/22 22 64