Strona główna 

ZB nr 2(80)/96, luty '96

JEDNO MGNIENIE OD RAJU

Lipcowe słońce rozmiękcza asfalt. Nitka drogi, którą od wielkiego dzwonu przemknie z nadmierną prędkością mały Fiat, zdaje się rozciągać w upale. Ale - nareszcie doszliśmy. Wysowa-Zdrój. Niegdyś - dziura absolutnie zapadła, dziś - centrum turystyki, mekka wielbicieli Beskidu Niskiego i leczniczej potęgi wód mineralnych. Do takich i my się zaliczamy - co rychlej więc do wysowskiego parku zdrojowego.

Głęboka, beskidzka zieleń. Jasne źródełka, białe alejki, lekkie altanki. Gdzieniegdzie, w cieniu drzew, przemknie wysuszony kuracjusz kurczowo ściskający kubek. Gdzieniegdzie, bowiem większość gromadzi się w jednym miejscu. Nad "basenikiem".

Woda ujęta jest w betonowe karby. Tam, gdzie niegdyś górskim strumieniem szemrała po kamieniach, dziś, rozleniwiona, ledwie ciecze, gnijąc i zarastając. Prosty jak strzała kanał rozszerza się w basen - cuchnący akwen, w którym woda sięga ledwie kostek. To nad nim gromadzą się goście i kuracjusze - zasuszone staruszki z nieodłącznymi kubeczkami, wylewający się z kąpielówek, czerwony i tłusty Ślązak, lokalna śmietanka w przepoconych, kolorowych podkoszulkach ze sprośnymi nadrukami i dzieci, beztrosko baraszkujące w stęchłej wodzie. Ta - straciwszy swój przyrodzony chłód i czystość, niemal ustała w odwiecznym biegu - nie kąsa już gniewnie betonowych brzegów, a posłusznie wycieka wyznaczonym jej przez człowieka korytem, by - kilkaset metrów dalej - spotkać podobnie uwięziony potok. Uciekamy.

Mija kilka kilometrów. Jesteśmy w Hańczowej. Dopiero tu decydujemy się na odpoczynek nad brzegiem strumyka - nie regulowanego, dzikiego, chłodnego i wesołego. Kilka łyków czystej, beskidzkiej wody i błogie wytchnienie dla stóp. I żywej duszy. Nareszcie - Raj.

Artur Sroka, Tomasz Z. Majkowski


ZWIERZAK

Płaszów to dzielnica na peryferiach Krakowa. Pomiędzy zaśmieconą "Tandetą" a dworcem obleganym przez Ruskich znajduje się niewielka działka. Dostarcza nam bogatych w ołów warzyw i owoców.

Lato zmierzało ku końcowi. Poszedłem na działkę po pomidory. Omiotłem wzrokiem prywatny zakątek zieleni. Nagle pomiędzy selerami coś poruszyło się. Powoli zbliżyłem się do grządki. W roślinach siedział stary, wychudły kot. Nie był wystraszony. Pogłaskałem go po brudnej, zmierzwionej sierści. Zamruczał słabo. Z domu przyniosłem ser i mleko. Zjadł łypiąc na mnie zielonymi ślepiami. Był taki piękny. Piękniejszy od zdobywców głównych nagród na wystawach kocich pupilków. Dokarmiałem znajdę codziennie. Aż pewnego dnia zastałem jedzenie nietknięte. Kot przepadł. Może zdechł ze starości, może rozjechał go autobus albo zagryzł pies. Zrozumiałem, czym jest dachowiec albo kundel dla samotnej staruszki, o której zapomniała rodzina. Stałem jeszcze przez chwilę nad pełną miską, a potem wróciłem do zwykłych zajęć.

Kraków-Płaszów, 13.11.95

Bogdan Bryg
Krzywda 16,
30-720 Kraków
tel. 0-12/56-23-16



ZB nr 2(80)/96, luty '96

Początek strony