"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 3 (81), Marzec '96
autor nieznany
Ad rem, czyli, jak to mówią, do rzeczy.
Opowiem ci historię mojego życia, mój życiorys, autobiografię, jeżeli świnia może mieć jakąś autobiografię. Nigdy nie miałam imienia, żadna z nas nie miała tam, gdzie się urodziłam, a niewiele z nas imię ma na tym padole, chyba że jakieś świnki miniaturki, zabawki, które w domu trzyma się tak, jak psy.
Urodziłam się w chlewie należącym do gospodarza: nie był to mały chlewik, lecz ogromna hala, służąca do trzymania nas, świń. Ja i moje siostry oraz bracia przyszliśmy na świat w bardzo niehigienicznych warunkach. Dookoła smród, nie sprzątane odchody i nie myte koryta, dawniej białe, a teraz szare, zimne ściany, więzienne lampy na suficie, okratowane małe boksy, w których trudno się poruszać. Mama mówiła, że jak dorośniemy, to nas stąd na pewno zabiorą, tak jak inne duże świnie, w jakieś lepsze miejsca, a może nawet wypuszczą na wolność. Dorastało mi się nie najgorzej, do brudu i smrodu przyzwyczaiłam się, jedzenie, na które po urodzeniu nie mogłam patrzeć, bo pływało w nim wszystko, łącznie z resztkami mięsa, którego tak nienawidzę, też zaczęłam jeść (przynajniej było go pod dostatkiem). Dni mijały mi i moim braciom na nudzie i wspólnych marzeniach o wolności, o bieganiu po tej przestrzeni, którą widzieliśmy, gdy nasz gospodarz otwierał bramę wejściową do hali. Widziałam czasami taką żółto-pomarańczową kulę, która, gdy tylko na nią spojrzałam, roztkliwiała moje serce, dawała mi ciepło nie tylko fizyczne, ale duchowe - wewnętrzne. Poza tym przed moim wzrokiem rozciągały się takie zielone łąki przepastne - nie wiem, dlaczego, lecz ciągnęło mnie do nich. Gdy na nie spoglądałam, chciałam biec, biec przed siebie do utraty tchu i ryć w podłożu. Wierzyłam, wierzyłam, że ten gospodarz, który dbał o nas, jak mógł, wypuści nas tam pewnego dnia - przecież zabierał dorosłe świnie i gdzieś wiózł samochodem. Myślałam, że to jest tak - dopóki jesteśmy małe, chroni się nas, daje się nam jeść, nawet pan lekarz nas bada i leczy chore osobniki. Natomiast gdy dorastamy, puszcza się nas na te bezkresy i wtedy już radzimy sobie same.
Czas biegł nieubłaganie, dorastałam i nadszedł ten dzień, gdy i ja musiałam wsiąść do tego dużego samochodu i pojechać w nieznane. Jechałam dość długo, stłoczona z innymi w ciasnej, nieogrzewanej ciężarówce. Nie dano nam jedzenia ani picia, zaczęło mi się to nie podobać. Niektórzy współtowarzysze podróży zaczęli kwiczeć z przestrachu, prawdę mówiąc, to i ja parę razy zapłakałam. Wreszcie samochód zatrzymał się przed ogromną metalową bramą, wjechaliśmy do środka. Poczułam odrażający zapach śmierci, zgnilizny, rozkładających się ciał. Chciałam, jak i inni, uciekać, obijałam się o deski burty samochodowej, złamałam sobie nogę. Na podwórzu jacyś ludzie krzyczeli, śmiali się i przeklinali. Otwarto samochód, osobnicy w fartuchach zbroczonych krwią, z podwiniętymi rękawami, potężnie umięśnieni zaczęli zrzucać nas do małej zagrody, prowadzącej do wielkiej hali. Rzucano nas na beton zbryzgany krwią, łamiąc kończyny, w naszych wnętrzach pękały żebra, co drobniejsze kości i organy wewnętrzne. A ludzie ci nadal śmiali się i śmiali, śmiech zapijając wódką. Otwarto drzwi wielkiej hali, każda z nas podchodziła do obleśnego, łysego typa, ten podłączał prąd i ogłuszał nas, żadnej nie zabił prądem, chyba z oszczędności. Po tym wstępie od razu rozpłatano mi głowę siekierą i bryznęła ciepła krew, ona zresztą była wszędzie, na betonie, fartuchach, płynęła w rynnach wprost do kanałów ściekowych. Niektórzy pracownicy pili ją jeszcze ciepłą wprost z naszych tętnic, a właściwie zapijali nią wódkę. Ja po ciosie siekierą, a zaraz potem po razie sztyletem w tętnicę upadłam i skonałam, o czym świadczyły moje konwulsyjne ruchy.
Nasze jeszcze na wpół żywe ciała od razu były rozłupywane na krwiste płaty mięsa, pracownicy nawet twarz i włosy mieli pozlepiane posoką. Halę wypełniały piski umierających w strasznych męczarniach i bólach zwierząt, przerywane trzaskiem łamanych kości, szumem płynącej krwi. Później wieszano nas na haku nad taśmą, było tylko chlup i już płat skóry oddzielony od jeszcze drgających w agonii mięśni. W ten sposób znalazłam się tu, gdzie jestem - plasterek szynki pomiędzy rozpołowioną bułką.
Rafał Gawlik
Chorzowska 2/3 B
41-910 Bytom 10
tel. 182-83-79