"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 4 (82), Kwiecień '96
Na początek - odrobina historii. Współczesne prawne uregulowania w dziedzinie etyki doświadczeń biomedycznych biorą swój początek z ustaleń Trybunału Norymberskiego (tak, tak - sprawa niesławnego doktora Mengele) oraz z Deklaracji Helsińskiej (1964). Choć uregulowania te w założeniu miały dotyczyć przede wszystkim eksperymentów medycznych na ludziach, podobne rozwiązania zaczynają być stosowane do doświadczeń na zwierzętach.
W Australii, podobnie jak w wielu innych krajach, do ostrej ofensywy ruchów obrony zwierząt doszło w latach 70., które można określić jako dekadę konfrontacji pomiędzy nie unikającymi stosowania przemocy aktywistami a starającymi się ich ignorować naukowcami. Ale już w latach 80. temperamenty nieco ostygły i sytuacja zaczęła ulegać poprawie. Dzisiaj można sobie pozwolić na ostrożny optymizm.
Obecnie kontrola nad doświadczeniami na zwierzętach spoczywa w rękach komitetów etycznych (ethics committees). Ustanawianie tych komitetów rozpoczęto w 1979 roku. W ich skład wchodzą naukowcy, przedstawiciele organizacji społecznych, czasami również prawnicy i osoby duchowne (jeżeli komitet ma się zajmować eksperymentami medycznymi). W mojej instytucji tzn. Australijskim Uniwersytecie Narodowym (ANU) do AEEC (Animal Experimentation Ethics Committee = Komitet Etyczny ds. Doświadczeń na Zwierzętach) należy 7 osób reprezentujących 4 wymagane prawem kategorie członków. Kategoria A to członkowie z wykształceniem weterynarskim i wieloletnia praktyka w tej dziedzinie (obecnie ta kategoria jest reprezentowana przez 1 osobę). Kategoria B to naukowcy mający doświadczenie w eksperymentowaniu na zwierzętach (3 osoby). C - osoby zainteresowane obroną zwierząt, które nie mogą być pracownikami ANU ani w jakikolwiek inny sposób związani z tą uczelnia. W tej kategorii do AEEC należy 2 członków, z których jeden jest delegowany przez Animal Liberation, a drugi przez RSPCA (Royal Society for Preventing Cruelty to Animals - odpowiednik naszego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami). Ostatnia kategoria D to osoby niezależne, które nie przeprowadzają i nigdy nie przeprowadzały doświadczeń na zwierzętach (1 osoba). Wszyscy członkowie komitetów etycznych to woluntariusze i nie otrzymują oni za pracę w komitetach żadnego wynagrodzenia.
Ten komitet ma bardzo daleko idące uprawnienia. Bez jego zgody nie wolno przeprowadzić żadnego doświadczenia na kręgowcach. Konsultacja z komitetem jest zalecana również w przypadku doświadczeń na skorupiakach, mięczakach i innych bezkręgowcach. Jedynie o doświadczeniach na owadach komitet etyczny nie musi być informowany.
Na jakich podstawach komitety etyczne mają się opierać przy wydawaniu zgody (lub nie) na przeprowadzenie konkretnego doświadczenia? Na pewno na kodeksie postępowania ze zwierzętami laboratoryjnymi (Australian Code oPractice for the Care and Use oAnimals for Scientific Purposes), opracowanym wspólnie przez Państwową Radę ds. Zdrowia i Badań Medycznych (National Health and Medical Research Council - NHRMC), Ogólnoaustralijską Organizację ds. Badań Naukowych i Przemysłowych (Commonwealth Scientific and Industrial Research Organization - CSIRO) oraz Australijską Radę Rolnictwa (Australian Agricultural Council - AAC). Podstawowe ustalenia to: ä doświadczenia na zwierzętach wolno przeprowadzać tylko wtedy, kiedy służą one zdobyciu nieznanej uprzednio informacji istotnej dla zrozumienia zjawisk dotyczących zwierząt lub ludzi, której to informacji nie można zdobyć w żaden inny sposób, a i wówczas należy rozważyć, czy zysk ze zdobycia wiedzy uzasadnia wyrządzanie krzywdy zwierzęciu. ä Metody pozwalające na ograniczenie lub zastąpienie użycia zwierząt laboratoryjnych należy stosować gdzie tylko jest to możliwe. I tak dalej. Trudno by mi było streścić tutaj ten kodeks - ma on 40 stron formatu A4, więc może tylko kilka przykładów. Pkt. 1.13. (powtórzony w pełnym brzmieniu w pkt. 3.3.1.) stwierdza: Ból i cierpienie nie mogą być dokładnie zmierzone u zwierząt, a zatem należy założyć, że zwierzęta odczuwają ból w podobny sposób jak ludzie. Decyzje dotyczące zwierząt laboratoryjnych muszą być oparte na tym założeniu, o ile nie ma przeciwko niemu przekonujących dowodów. Z kolei pkt. 3.3.41. mówi: Naukowa przydatność zwierzęcych modeli do badania ludzkich chorób opiera się na ich podobieństwie do tychże chorób. A zatem należy przyjąć, że zwierzęta te odczuwają ból i cierpienie podobne do doznawanych przez chorych ludzi.
Ale kodeks to nie wszystko i członkowie komitetów etycznych opierają się również na zasadach moralnych i religijnych, własnych doświadczeniach, wreszcie własnym sumieniu. Zatem różne komitety mogą wydawać różne decyzje w sprawie tego samego eksperymentu, ba, każdy członek komitetu może z biegiem lat, wskutek nabywania nowych doświadczeń życiowych, zmienić zdanie na jakiś konkretny temat. Ta niespójność systemu uważana jest za jego istotną słabość i główną przyczynę krytyki ze strony niektórych naukowców.
Podstawową zaletą obecnego systemu jest dopuszczenie obrońców zwierząt do procesów decyzyjnych, co pozwala im mieć realny wpływ na stosowane metody badań i warunki życia zwierząt laboratoryjnych. Z kolei konieczność uzyskania zgody komitetu etycznego poprawiła wizerunek naukowca w australijskim społeczeństwie: jeżeli obecnie przeprowadzane doświadczenia na zwierzętach mają aprobatę przedstawicieli ruchów obrony zwierząt, to jest to przekonujący argument na to, że naukowcy wcale nie są sadystami znęcającymi się nad zwierzętami. Zatem w Australii nie słychać już argumentów w rodzaju: "Eksperymenty na zwierzętach nigdy nie przyniosły żadnych korzyści" albo "Wszystkie doświadczenia prowadzą do cierpień zwierząt" - dzięki pracy w komitetach etycznych wielu obrońców zwierząt szybko się przekonało, jak dalece fałszywe są takie stwierdzenia. A najwięcej zyskały same zwierzęta, o których dobro mogą dbać teraz ci, którym na zwierzętach najbardziej zależy - członkowie Animal Liberation, RSPCA i podobnych organizacji.
Ale, oczywiście, wiele jeszcze zostało do zrobienia, wiele dylematów moralnych czeka na rozwiązanie. Rozwijająca się, choć nie bez trudności, współpraca pomiędzy obrońcami zwierząt a naukowcami pozwala jednak patrzeć w przyszłość z nadzieją.
dr Tomasz Wilanowski, biolog
Australijski Uniwersytet Narodowy Canberra, Australia
W
akacje na Mazurach to naprawdę cudowna rzecz, szczególnie jeśli się poznaje tak wspaniałego chłopaka, jakim był Jarek. Jarek miał 21 lat, studiował psychologię w Warszawie. Chłopak bardzo inteligentny, wrażliwy, do tego przystojny. Jarek miał wiele zainteresowań: zbierał znaczki, monety, a jego pasją było łowienie ryb. Ja sama nigdy nie łowiłam i chciałam poznać sport, który wciąga tyle osób. O piątej rano Jarek zaszedł po mnie do namiotu i poszliśmy nad jezioro. Jezioro jak jezioro, czyste nie było, ale ludzie się kąpali, myli psy i samochody w nim, więc chyba nie było takie złe. Poprzedniego dnia padał deszcz, ziemia była tłusta i wilgotna, a w niej mnóstwo wstrętnych, wijących się dżdżownic. Jarek wykopał je i włożył do starej puszki. Potem zaczął się połów. Mój przystojniak najpierw brał robaka i nabijał go na haczyk. Dżdżownice wiły się straszliwie, niewątpliwie dlatego, że to je łaskotało. Na początku Jarek złowił kilka małych rybek, które, jak się wyraził, nic nie były warte. W takich wypadkach wyjmował haczyk gdzieś ze środka ryb, które dziwnie dyszały i wrzucał je z powrotem do wody. Później trafiło się kilka większych sztuk. Jednej rybie haczyk przy wyjmowaniu wszedł w oko. Jarek kilkoma ruchami wyciągnął go. Zastanawiałam się, czy ryba, gdyby mogła, krzyczałaby - chyba one też odczuwają ból? Ale Jarek się nad tym nie zastanawiał. Wrzucał żywe (na wpół żywe) do siatki, zawieszonej na pomoście. Po skończonym połowie Jarek brał każdą rybę i kilka razy walił jej łbem o deski pomostu. Gdy wszystkie ryby były już martwe, mogliśmy wracać. To chyba rzeczywiście fajny sport, ale mnie jakoś nie wciągnął.
Monika Wożbińska
Maria Mueller z ulicy Dietla - profesor jednego z krakowskich liceów - biegała w każdej wolnej chwili z pełną miseczką na rondo. Początkowo Dżok - takie nadała mu imię - zjadał posiłki po jej odejściu, potem już przy niej i jej kundelku Kajtusiu. W końcu zaczął jej wyczekiwać, podbiegał do niej i dawał się głaskać. Pewnego dnia zaskowyczał żałośnie, kiedy zabierała się do odejścia. - Chodź ze mną - powiedziała. Dżok powędrował razem z panią Marią i do dziś przebywa szczęśliwie u niej (...).
Znany rzeźbiarz Antoni Kostrzewa podjął się wykonania pomnika z własnego brązu, a Ryszard Sterner wykonania odlewu. A więc pieniądze są potrzebne tylko na transport, przygotowanie podłoża i zamontowanie pomnika. Zwracamy się do wszystkich, których wzruszyła ta historia wiernej psiej miłości, z apelem o wpłatę na ten cel. A oto numer konta, na który można wpłacać datki:
Numer konta
Krakowskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami
Szablowskiego 6, 30-127 Kraków
POMNIK PSA
Bank Przemysłowo-Handlowy,
IV Oddział Kraków
323415-701112-132
Ten pomnik - symbol wierności - będzie także pomnikiem dla psów-męczenników ludzkiego okrucieństwa - powiedziała Anna Baranowska, sekretarz Krakowskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
A redaktor Alina Budzińska stwierdziła: - Wierzę, że pomnik Dżoka stanie się nie tylko ozdobą Krakowa, także niezniszczalnym dowodem psiej miłości, której na próżno szukać u ludzi!
Renata Fiałkowska
O godzinie 1200 zebraliśmy się w centrum miasta. Przyszło ok.25 osób, mimo 15C mrozu. Były transparenty, ulotki oraz megafon wypożyczony od księdza, przez który skandowaliśmy hasła: Futro śmiedzi krwią! Zdejmij futro, nałóż kurtkę! Futro - luksus za cenę śmierci i cierpienia!
Następnie przemaszerowaliśmy głównymi ulicami miasta, zatrzymując się przed sklepami futrzarskimi i zapalając przed nimi znicze. Towarzyszyło nam dwu policjantów, którzy byli nastawieni pokojowo (?!). Reakcje ludzi były zróżnicowane. Przechodnie zatrzymywali się na chwilę i przyglądali się z zainteresowaniem. Otrzymawszy ulotkę, zazwyczaj odchodzili. Niektórzy wdawali się w dyskusje z nami. Część kobiet w futrach widząc nas, przechodziła na drugą stronę, bojąc się. Nie miały zresztą czego, ponieważ wielokrotnie podkreślaliśmy pokojowy charakter manifestacji. Pikieta, ku naszemu zadowoleniu, odbiła się głośnym echem w mediach (Telewizja 51, Zielona Góra, "Gazeta Wyborcza -Zachodnia", "Gazeta Lubuska", Radio Zachód, Radio Zielona Góra, Program III Polskiego Radia).
Podsumowując, jesteśmy świadomi popełnionych błędów, ale mimo wszystko zadowoleni z przebiegu akcji. Podziękowania i pozdrowienia dla wszystkich uczestników i wspomagających pikietę.
Zielone Radary
Batorego 59/6
61-001 Zielona Góra
Każdy z wysłanych protestów może przechylić szalę zwycięstwa i zmusić myśliwych do odwrotu. Dla grup lub ludzi pragnących wysłać swój protest podaję kilka ważnych adresów:
Minister Ochrony Środowiska,
Zasobów Naturalnych i Leśnictwa
Wawelska 52/ 54
00- 922 Warszawa
Dyrektor
Parku Narodowego Gór Stołowych
Słoneczna 31
Kudowa- Zdrój
Jacek Wodzisławski
Jednego dnia brytyjski minister rolnictwa zapewnił, że o żadnej likwidacji pogłowia krów w Anglii nie może być mowy, gdyż nie istnieje żadne zagrożenie, zaś już następnego dnia przedstawił możliwość kasacji jako prawdopodobną.
Farmerzy angielscy są całkowicie przekonani, że całe zło przywlekane zostaje z kontynentu - w tym przypadku wykorzystano tradycyjny schemat: wirus przywędrował z Francji.
Jako domniemaną przyczynę zachorowań bydła podaje się fakt, że bydło rzeźne karmione było mózgami padłych owiec, które mogły być nosicielami.
Wedle niektórych ZESTAWIEŃ BADAWCZYCH nie stwierdzono jak dotąd powiązań między zachorowaniami u ludzi i tym, że spożywali oni zainfekowane mięso. Inni BADACZE uważają, że do międzygatunkowego przenoszenia choroby dochodzi ewidentnie i odbywa się to zarówno przez spożycie mięsa wołowego (szczególnie groźne są podroby sporządzone z tych części ciał zwierzęcych, które anatomowie zwą układem nerwowym), jak i przez operacje chirurgiczne, a także sekcje zwłok chorego organizmu.
Z NIEKTÓRYCH statystyk wynika, że ów "zarazek" panoszy się w angielskich stadach od lat, a braku odpowiedniej reakcji ze strony władz należy upatrywać w intensywnych akcjach wyciszających, które podejmowane były i nadal są przez lobby farmerskie, które zresztą słusznie obawia się pomniejszenia dochodów.
Pewne kraje nie ukrywają, że ÓW wirusik może przysporzyć niebagatelnych zysków; ponoć najbardziej zacierają ręce hodowcy argentyńscy, a i polskim rolnikom też może coś skapnie.
Można by tak jeszcze dalej, tylko po co, skoro i to, co powyżej, znajduję mocno przerażającym.
A to nie dlatego, że należałoby się zastanowić co też jadłam ostatnio z bacznym odnotowywaniem ewentualnych krwistych befsztyków u McDonalda, ta akurat kwestia zdecydowanie mnie nie dotyczy.
Cała sprawa wedle mojej opinii jest koszmarna z dwóch powodów:
Zabrzmi to pewnie po heretycku, ale gdy wczuję się w sytuację takiego produkcyjnego zwierzęcia, to mam pewność co do tego, że wolałabym popaść w demencję, dostać dziur w mózgu, który nie będzie odbierać tępych bodźców bólowych i wreszcie skonać w przeciągu miesiąca. To perspektywa zwierzęca, a teraz dorzucę jeszcze co nieco z ludzkiej: ach, gdy jeszcze przy okazji swojego zgonu pociągnę za sobą jeszcze iluś tam cywilizowanych oprawców...
Ale o tym sza.
Pytanie, które postawiłam na początku: czy naprawdę potrzebujemy wirusa, abyśmy z mózgów mieli coś na kształt bezwolnych i bezrefleksyjnych gąbek, które dodatkowo zamiast ośrodków wrażliwości posiadają lezje (czyt. dziury) - pozostawiam do rozważenia dla Czytelniczki/Czytelnika.
Beata Zaduminska
Docent
Przemysław Kowalewski
Przyszłości 31/2
70-893 Szczecin 38