Strona główna 

ZB nr 6(84)/96, czerwiec '96
"Cennym przymiotem świętej Dharmy jest to, że niektórzy wyrzekają się dla niej majętności i domu i wędrują na odludne pustkowie, gdzie schronieniem są im miejsca medytacji - a mimo to dostają potrzebne im do życia rzeczy i pożywienie."

(Gam-po-pa)


SIKI

W marcu i czerwcu '94 przetoczyła się przez ZB dyskusja o urynoterapii. Pan Woźniak, autor dwóch na ten temat artykułów, podaje mnogość informacji z dalszej i bliższej historii, jak i ze współczesnych badań i doświadczeń. Zaznacza jednocześnie, że szczegółowych porad "z zakresu urynoterapii jogi" udziela już tylko osobiście i odpłatnie. Pan Kłosowski, polemizując z nim, daje z kolei wyraz swemu oburzeniu, obrzydzeniu, trochę i szyderstwu. W imię "zdrowego rozsądku" neguje totalnie urynoterapię jako szkodliwy idiotyzm, gwałt na sobie i zmuszanie się do obrzydliwości. Od Pana Woźniaka domaga się rozwiania (swych) olbrzymich wątpliwości i podejrzeń.

Wszystko jest w porządku. Pan Woźniak ma prawo do swych poglądów i reklamy usług. Pan Kłosowski ma prawo czuć obrzydzenie. W jego "antymoczowych" wypowiedziach jest mnóstwo dobrej woli i bezinteresownej troski o cierpiących, zagubionych ludzi. I wszystko w porządku, jeśli na tej płaszczyźnie będziemy się kontaktować. Niechże łączy nas wzajemny szacunek, nie zmuszajmy do niczego ani siebie, ani kogokolwiek. Nie ma uniwersalnych leków i recept. Jeśli ktoś bardzo się swego moczu brzydzi - to widocznie istnieje po temu uzasadniona przyczyna. I trzeba to uszanować. Dokonywanie na sobie gwałtu na pewno nie jest lekarstwem. Mistrzowie jogi ostrzegają też przed jakimkolwiek misjonowaniem: ci, którzy dojrzeją, przyjdą sami.

Dlatego nie będę polemizował. Brzydzisz się - masz swoją rację. Nikogo do niczego nie namawiam. Pamiętajmy jednak, że najbardziej nieekologiczne jest "opluwanie bliźniego". Każdego bliźniego. Każdej istoty, poglądu, myśli, zjawiska. A najbardziej ekologiczne są takie rozwiązania, które w żaden sposób nie krzywdzą nas i całego, absolutnie całego otoczenia. Niech ciało, mowa i umysł utracą zdolność zadawania ran. To klucz i droga do wspólnego, wspaniałego Domu. Do najgłębiej pojętego zdrowia.

A teraz, jeśli na myśl o terapii moczem chce Ci się wymiotować - przerwij, proszę, czytanie tego tekstu. Dalej są bardzo ciekawe artykuły. Nie chcę Cię w żaden sposób urazić. Zatem Uwaga. Będzie o sikach. O piciu moczu. I jak? Spoko? Żadnych sensacji? To zapraszam do dalszej lektury.

o m o
Oswych odkryciach i pierwszych doświadczeniach związanych z moczem pisałem w "Maci Pariadka" #34; mówiłem też o tym w ubiegłorocznym Alternativi. Byłem wówczas tak moczykiem zauroczony, że uległem żenującej "gorliwości neofity". A i Ego kochane zwietrzyło nielichą okazję, by narobić wokół siebie szumu i po raz kolejny wygłupić. Ale i wiele ujawnić, jak zwykle. Teraz już raczej spokojnie. Nie pytany, tematu nie poruszam. Zapytany - postaram się podzielić jakąś tam wiedzą, doświadczeniami czy majakami. Proszę tylko, żeby nie traktować tego jako prawdy. Bo prawdę każdy z nas nosi w sobie. I tam można ją "zobaczyć". Będę szczęśliwy, jeśli poczujesz się do takich "wejrzeń" zainspirowany. Naprawdę warto. Krok po kroku przekonuję się, że tak naprawdę wszystko jest nam dane. Wcale nie trzeba walczyć, zdobywać, szarpać i wydzierać. Słońce i deszcz. Ziemia, rośliny, zwierzęta. Wiatr. Umysł. Ludzkie ciało i to, co z niego pochodzi. Tu i teraz. To prawdziwe skarby. "Sami nie wiecie, co posiadacie..." Właściwie jest coś, czego pragnę. Pragnę widzieć i doceniać to, co jest. Wszystko, co daje nam Stwórca. To i tak o jedno pragnienie za dużo... chwilami podejrzewam Wielkie Kosmiczne Jaja. Dziękuję. Przepraszam. Proszę. Ah!
o m o
Mocz piję od + - 14 miesięcy. Codziennie, z wyjątkiem dni, kiedy zdarzy się sięgnąć po alkohol. (Dementuję wygłup z Alternativi. Mocz nie jest dobry na alkoholowego kaca. Tych trunków lepiej nie mieszać.) Z początku piłem "jak leci", teraz już tylko "środkową strugę". Zaczynam sikać "na zewnątrz", potem napełniam kubeczek i kończę też "na zewnątrz". O takiej metodzie pozyskiwania "czystego nektaru" dowiedziałem się ze staroindyjskiego traktatu Shivambu Kalpa, którego fragment zamieściła Elżbieta Cybulska w swej książce Cuda urynoterapii. Mnóstwo informacji zawiera też kilkakrotnie w Polsce wydawana książka J.Armstronga pt. Woda Życia. Osobiste doświadczenia nie dają mi żadnych podstaw, by kwestionować cokolwiek, co każdy może sobie w ww. publikacjach przeczytać.

Kubeczek moczu wypijam zawsze rano, tuż po przebudzeniu. Potem wieczorem, przed snem. Czasem piję też w ciągu dnia albo kilka razy wieczorem. Zwykle nie jem kolacji, dwa posiłki dziennie zaczęły mi zupełnie wystarczać. Nie jest to bynajmniej żadną "normą". Różne organizmy w różnych sytuacjach mają różne potrzeby. Nie jest to też z mej strony żadne "poświęcenie". Raczej - świętowanie. Niewiele jest napojów, które smakują mi tak bardzo, jak własny mocz. Od pierwszych prób odczuwam też, że to nie tylko wspaniałe lekarstwo, ale i środek ogólnie wzmacniający, regulujący funkcjonowanie organizmu. Smak moczu mówi mi, co i jak jeść, jaki pokarm jest korzystny, czego nie nadużywać. I jeśli niczym nie zanieczyszczę organizmu - każdego dnia tryska czyste źródełko prawdziwej ambrozji.

o m o
O leczeniu chorób nie mogę zbyt wiele powiedzieć, bowiem odkąd piję mocz, przestałem właściwie chorować. We wspomnianych wyżej książkach mnóstwo jest opisów najróżnorodniejszych przypadków. U mnie zaczęło się to od zapalenia uszu i paskudnego bólu. Metoda leczenia jest niezwykle prosta: ścisły post, picie tylko moczu i czystej wody. Wyleczyłem się bardzo szybko. Nie znam skuteczniejszego lekarstwa "na grypę" ani lepszych "kropli do nosa". Parokrotnie też przekonałem się, że jest moczyk doskonałym środkiem dezynfekcyjnym, przyspieszającym gojenie się ran i skaleczeń. W takich przypadkach stosowałem po prostu wilgotne opatrunki. Skóra, nacierana moczem, szybko nabiera jędrności, znikają wszelkie wypryski itp. dolegliwości. Moja (?) była (?) połowica skutecznie pielęgnuje w ten sposób cerę. No a ja, równie skutecznie, myję moczykiem zęby.

o m o
Czasem zdarza się, że delikatny wysięk zatka mi jedno czy drugie ucho. Płukanka z moczu i wacik natychmiast je odtyka. Odbieram to trochę jako znak, że ciągle czegoś nie słyszę, że coś umyka uwadze. Ot, bodziec, żeby słuchać i uważać. Może dłuższy pościk zrobić? Wg informacji Armstronga "post urynowy" bez szkody dla zdrowia może być + - dwukrotnie dłuższy od głodówki opartej wyłącznie na wodzie. Wierzę mu. "Zwykłych" postów przeprowadziłem w życiu parę: tydzień, 10 dni, dwa tygodnie. Z moczykiem dłuższych głodówek nie podejmowałem, kilka dni najwyżej, ale organizm czuł się świetnie. Na tyle świetnie, że myślę czasem o dłuższym doświadczeniu. W każdym razie cieszę się świadomością, że "w racie czego" mogę obyć się długo bez pokarmu, zachowując przy tym spokój, siły i jasność. I z każdym chętnym mogę się tym "pokarmem" podzielić. Iluż ludzi, którzy konali i konają z głodu i pragnienia, mogłaby taka wiedza uratować...
W tzw. sytuacjach ekstremalnych najgroźniejszy jest nie brak tego czy owego, ale panika, załamanie się i bieganina, żeby chapnąć jak najwięcej. Czy nie fajnie wiedzieć, że zawsze i wszędzie mamy zapasik na jeden czy dwa miesiące? Szmat czasu na poszukiwania, można usiąść i podziwiać świat. Grunt to spokój. Ufność, że wszystko gra. I świadomość, że jesteśmy czymś więcej, niż tylko ciałem.

o m o
Zgadzam się z ewentualnymi odczuciami tego czy owego Czytelnika, że z mą kondycją psychiczną jest coś nie tak... jak kiedyś. O tzw. normalność nie będę się spierał. Jeśli za "normalne" uznamy straszliwe spustoszenia, jakie współczesny, cywilizowany człowiek czyni w otoczeniu i we własnym organizmie - zgadzam się na bycie nie-normalnym. Myślę też, że szczęścia i zdrowia nie da się zdobyć rabując i niszcząc Ziemię czy torturując inne istoty. Nawet jeśli urynoterapia wydaje się komuś obrzydliwa i szalona, to jak nazwać niezliczone "eksperymenty" na zwierzętach, poprzedzające pojawienie się każdego medykamentu? Lecząc się moczem nie szkodzę nikomu i niczemu. Radośniej patrzę na świat. Dziękuję Naturze, że zawsze i wszędzie mam do dyspozycji cudowny lek i ożywczy napój. O takiej apteczce i manierce zarazem nie marzyłem nawet kiedyś, wyruszając w podróże. Tymczasem... zawsze była na miejscu. Jak wszystko, o czym marzymy, zdaje się.

o m o
Mówią baśnie, mówią Mistrzowie, że największy skarb jest ciężkim przekleństwem, o ile nie można się nim podzielić z innymi. Z moczykiem na szczęście nie jest tak źle. Coraz więcej ludzi "odkrywa" go na nowo, na świecie działa parę organizacji popularyzujących urynoterapię, należą do nich również lekarze i politycy. Zagrożenia, jakie stworzyliśmy sobie i całej planecie, zmuszają do szukania nowych dróg. Często są to... bardzo stare drogi. Pojawiło się AIDS, wobec którego medycyna jest bezradna. Nowotwory. Bieda, nie pozwalająca wielu ludziom na oddanie się w ręce specjalistów. Potrzebne, konieczne są przewartościowania, poszukiwania innych niż dotychczasowe rozwiązań. Konieczne jest wyrwanie się z "zaklętego kręgu", przyjęcie odpowiedzialności za swe życie i zdrowie. Konieczne jest nabranie szacunku i zaufania do siebie, do innych, do życia. Potrzeba nam uzdrowienia. Odkrycia na nowo świętości, sensu istnienia, miejsca na Ziemi i harmonii z otoczeniem.

Urynoterapia jest jednym z tych zjawisk, które mogą się jakoś do tego przyczynić.

o m o
Jakiś czas temu na spacerze zobaczyłem rzeczkę. Strumyk właściwie. Wił się, pląsał i bulgotał w malutkim wąwozie. Zamigotały myśli, krople, skojarzenia...Nasze choroby, problemy, wyczyniane głupstwa też tam mignęły. I lekarstwa, i moczyk również. I życie, i śmierć. Wszystko we wszystkim, nieskończony, wieczny pląs. Pełgająca beztroska. Niezliczone krople wody w najróżniejszych sytuacjach, jak wszyscy ludzie, wszystkie istoty, zjawiska, wirusy, bakterie. I razem - wszystko grało. Problem wypływał wtedy, gdy jakaś kropla czy grupa kropli roiła sobie, że jest czymś odrębnym. Że inne krople są "wrogami", "wirusami", "innymi", "gorszymi", "winnymi", "wstrętnymi". Wtedy powstawało rozdzielenie. Jakby "wygnanie z raju". Pojawiał się lęk. Lęk stwarzał próżnię, w którą mogły wpaść zagrożenia. Będące tegoż lęku projekcją. I tak normalna, Bogu ducha winna kropelka mogła się objawić jako zabójczy wirus, choroba, napastnik, groza, cierpienie, wróg... Tymczasem pełne, absolutne otwarcie, wtopienie w nurt - rozwiewało skutki razem z przyczynami. Znikał koszmar. Płynęła rzeka. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Wszystko razem. Wszystko w porządku.

Ot, bajka. Tyle, że wciąż ją widzę, wszędzie, dookoła. A tam, gdzie jesteśmy, gdzie są ludzie - są wiry i kałuże rozdzielenia. Przerażone kropelki próbujące odgrodzić się od innych. "Zabezpieczyć" granicami, egoistycznym luksusem, murami, czołgami. Zlikwidować "wrogów" karabinami, WC-Pikerami, miażdżącymi polemikami, manifestami, szczepionkami... Przerażone kropelki próbujące zniszczyć "inne", te "gorsze" - zwierzęta, lasy, rośliny, policjantów, przestępców, żołnierzy, opozycję. Samobójcza halucynacja. W obłędnym lęku i ucieczce przed cierpieniem i śmiercią - ciągłe stwarzanie cierpienia i szaleństwa bez życia. Istny "diabelski młyn".

Jest wyjście. W każdej chwili. Zawsze było. Płynie rzeka. Nawet w najmętniejszym, najbardziej wzburzonym nurcie zawsze są czyste kropelki. "Zbudź się! Zbudź się! Nie marnuj ani chwili!" - wołają od zamierzchłych początków koszmaru. To Wewnętrzni Mistrzowie, czasem spotykani "na zewnątrz". To nasza czysta, niczym nie zmącona Istota. Istota i Źródło wszystkiego. Zawsze możemy przystanąć, poprosić o pomoc. Usiąść prosto i spokojnie. A kiedy ustanie szaleńczy pęd, myślowe wiry wygładzą się, "wady" odwrócą w "zalety", we "wrogach" zobaczymy przyjaciół, serce wypełni współczucie dla wszystkich, wszystkiego... Wtedy, być może, zobaczymy rzekę. Z oczu popłyną łzy. I odkryjemy, że jesteśmy czystą kropelką. I źródłem. I rzeką. I że tak naprawdę nigdy inaczej nie było.

o m o
Różne są szkoły medytacji. Z książeczek dostępnych w księgarniach najbardziej trafia do mnie Cud uważności i Każdy krok niesie pokój Thich Nhat Hanha. I Tybetańska Księga Życia i Umierania Sogjala Rinpocze. Ale tak naprawdę medytacją musi być każda chwila, każdy "punkt" codzienności. Największym wyzwaniem i największym Mistrzem jest właśnie "wróg". Sąsiadka, z którą się pokłóciliśmy. Ta, Ten czy To, czego najbardziej nienawidzimy, brzydzimy się, czym pogardzamy... Nie ma nic ważniejszego, niż właśnie To, niż znalezienie z Tym porozumienia, zgody. Utożsamienie się, odnalezienie w sobie współczucia - i rozwianie problemu, rozpuszczenie bariery. Jasne, bywa trudno, bardzo trudno. Regularna, "siedząca" medytacja może nam w tym pomóc. O ile "siedzenie" i "normalne życie" nie będą rozdzielone, lecz wzajemnie się inspirujące. Otwarte. Po prostu - żywe.

Doświadczyłem, że skuteczną jogą, nieocenionym pomocnikiem na tej wspaniałej Drodze może być też urynoterapia. Potraktowana spokojnie i z szacunkiem - pomaga "rozpuścić" wstręt do samego siebie, do ciała, do własnego wnętrza. Pomaga "rozpuścić" lęk przed chorobą, samotnością, głodem, pragnieniem, a nawet śmiercią... Pozwala na pełne humoru zaufanie do całego stworzenia. I Stwórcy. Niezależnie od tego, czy nazwiemy "To" Bogiem, Wielką Tajemnicą czy Naturą Umysłu.

Jeśli swe ciało potraktować jak Górę, to urynoterapia jest jak zawrócenie wody do źródeł. Zamknięcie obiegu, pełne kółeczko. Nawet najbardziej zmącony, paskudny strumień dzień po dniu staje się coraz czystszy. A potem i smaczniejszy. I przyjemnie, łagodnie pachnący. Z ciała, cudownej świątyni Ducha, tryska źródełko Żywej Wody.

o m o
I co? Za bardzo "nawiedzone"? Bełkotliwe? "Nie do wiary"? Spokojnie. Sam kiedyś popukałbym się w czoło, jakbym się zetknął z takimi wywodami. Różne są ścieżki jogi. Ale żaden Miś Yogi niczemu się za bardzo nie dziwi. W naszym serialu-rzece wszystko jest możliwe. A nuż ten, zdawałoby się, absolutny bałwan - ma absolutną rację? Nigdy nic nie wiadomo. Urynoterapia i pierwsze kroczki w medytacji to po prostu moja codzienność. I już. Ty czy ktokolwiek inny może odnaleźć zupełnie inną dróżkę. Ważne, aby była to życzliwa wszystkim i wszystkiemu Droga Serca.

o m o
Taką drogą kroczył ongiś tybetański "szalony jogin" Drukpa Kunley. Pewnego razu spotkał dziadka, niosącego obraz do poświęcenia. Kunley poprosił o pokazanie obrazu. Tak w ogóle, to nie jest zły - powiedział - mogę go jednak w pewien sposób wzbogacić. Następnie wyjął swój członek i nasikał na obraz. Stary człowiek, zaszokowany nie potrafił wymówić słowa, w końcu zdołał wybąkać: - Co zrobiłeś, ty wariacie - i zaczął płakać. Lama Kunley zrolował mokre płótno i spokojnie zwrócił je staremu człowiekowi: - Teraz weź je sobie i zanieś do błogosławieństwa - powiedział. Starzec poszedł do klasztoru, i uzyskał widzenie z tamtejszym lamą - opatem. - Namalowałem tę tangkę linii Kagyu, aby zdobyć zasługę - powiedział opatowi - i niosłem ją do ciebie, aby otrzymać błogosławieństwo. Ale po drodze spotkałem wariata, który naszczał na nią, niszcząc ją w ten sposób. Proszę, sam zobacz. Lama rozwinął obraz i ujrzał, że w miejscu, gdzie rozpryskano mocz, obecnie lśniło złoto. - Nie ma potrzeby, abym go błogosławił - powiedział staremu człowiekowi. - Już został pobłogosławiony w najlepszy z możliwych sposób.

W starym człowieku pojawiła się niemożliwa do wyrażenia ufność...
Jaki morał z tej bajeczki? Jak z każdej innej: Uwaga. Za każdym pozorem kryje się świętość, w każdym zjawisku - Mistrz, w upadkach i wzlotach - nauka. To, co potrzebne, przychodzi samo. Zdarza się. Właśnie to. Tu i teraz. Uwaga!

o m o
Już, krańcuję tę bajerę. Tylko może jeszcze coś na wypadek "polemiki".

"Wszelka radość na tym świecie
Pochodzi z życzenia szczęścia innym.

Wszelkie cierpienia tego świata
Biorą się z pragnienia szczęścia dla siebie."
To złote słowa jogina Szantidewy. Dedykuję je sobie, Panu Woźniakowi, Panu Kłosowskiemu i - Tobie. Niezależnie od tego, co myślisz o sikach czy ich autorze - codziennie piję za Twoje zdrowie. To - cyk. Zdróweczko!

Jacob

Zainteresowanych tematem informuję, że sprzedaż wysyłkową książki E. Cybulskiej pt. Cuda urynoterapii ...
prowadzi
Wydawnictwo NATURA MED
/ 45, 82-310 Elbląg 2

rys. Jakub Michalski

1 CYTAT

Krótko mówiąc, rozważna obserwacja powinna nas przekonać, że wszystko w przyrodzie pozostaje w ciągłym ruchu, że żadna z jej części nie znajduje się w stanie rzeczywistego spoczynku i że sama przyroda wreszcie jest działającą całością. Gdyby całość ta nie działała, przestałaby być przyrodą, a gdyby była nieruchoma, nic nie mogłoby w niej ani powstać, ani istnieć, ani działać. W ten sposób pojęcie przyrody zawiera w sobie z konieczności pojęcie ruchu. Jeżeli zaś sceptycy zapytają nas, skąd przyroda otrzymała ruch, odpowiemy, że otrzymała go od siebie samej, gdyż jest wielką całością, poza którą nic nie może istnieć.

P.H.Holbach (1723-1789), System przyrody, PWN, Warszawa 1957
wybrał Wojtek Stefański




ZB nr 6(84)/96, czerwiec '96

Początek strony