Strona główna |
Uważam, że wymuszone tworzenie struktur skończy się fiaskiem lub fikcją. Podobnie zresztą, jak tworzenie struktur bez dyskusji programowej. Może być tak, że połowa stworzonej w pocie czoła struktury będzie miała w nosie autostrady, druga połowa nie będzie się interesowała zwierzątkami futerkowymi i w ten sposób nigdy nie zbierze się kworum jakiegoś Zarządu Rady Naczelnej Federacji Zielonych. Może być też tak, że dyskusja programowa odbędzie się już w pieleszach struktury i wtedy dopiero reprezentanci środowiska ustalą, kogo, w imię czego i w jakich sprawach będą właściwie reprezentować. Nie odmawiając nikomu dobrych intencji, twierdzę, że w najlepszym razie zajmie to sporo czasu, a znając meandry niektórych ruchów ekologicznych, sądzę, że może to (musi?) też kosztować sporo pieniędzy
Tymczasem Federacja Zielonych musi nauczyć się pozyskiwać nowych ludzi. Żaden minister czy wojewoda nie przestraszy się "struktury", bo z co najmniej jedną już ma do czynienia. Minister może przestraszyć się ludzi, którzy potrafią skutecznie prowadzić kampanie: aktywizować i organizować lokalne społeczności, angażować media i przekonywać polityków. A do tego trzeba nauczyć się kilku rzeczy i ciężko popracować na własnym podwórku.
Z drugiej strony, FZ w ciągu kilku ostatnich kongresów już właściwie wypracowała swój program. Mamy stanowiska w sprawie odpadów, spalarni, autostrad, transportu itp. W zasadzie można ten program spisać i stworzyć harmonogram ogólnopolskich akcji i demonstracji. Musimy jednak nauczyć się oceniać ważność i szansę realizacji poszczególnych celów. Jeśli stworzymy ramową strategię FZ, to okaże się, które grupy chcą rzeczywiście uczestniczyć w FZ, które wybiorą Gaję, PKE, FWZ, TET czy wręcz samodzielne istnienie i współpracę np. w Polskiej Zielonej Sieci. Wtedy też (być może) okażą się potrzebne grupy robocze, punkty kontaktowe, a nawet członkostwo, składka i rejestracja FZ.
Taka struktura od początku będzie jednak podporządkowana celowi nadrzędnemu - realizacji programu FZ. Ponieważ będzie służyć osiągnięciu konkretnego celu, łatwiej będzie ją kontrolować. Ambicje poszczególnych osób będą nakierowane na osiągnięcie celów - co leży w interesie grupy - a nie na przykład na wojny personalne czy awanturę o wybór celów, co jest sprzeczne z interesem grupy. Jeśli oczywiście w ogóle dogadamy się co do programu i harmonogramu, czyli - nazywając rzecz po imieniu - co do polityki Federacji Zielonych. Bo może wcale nam to do szczęścia nie jest potrzebne.
Dlatego na razie na najbliższym Kongresie chciałbym tylko porozmawiać o tym, jakie najważniejsze sprawy czekają nas w przyszłym roku, co możemy zrobić jako FZ wspólnie i co możemy razem osiągnąć. Od struktury FZ znacznie ważniejsze wydaje mi się na przykład dyskusja przed spotkaniem ministrów transportu krajów Europy Środkowej w Polsce jesienią, proponowane zmiany kodeksu drogowego czy powtórka z Dnia bez Samochodu we wrześniu/październiku. Chciałbym też podyskutować, czy jest sens organizować demonstracje przeciw "niszczeniu środowiska w ogóle", czy ruch ekologiczny musi koniecznie być subkulturą, a także chciałbym spotkać zdeklarowaną feministkę (bo na razie spotykam samych feministów), która coś powie o swojej roli w ochronie środowiska i wyjaśni, dlaczego nie działa w Federacji Zielonych.
No, to do zobaczenia w Białowieży.
Wasz Cinek
Prócz wystaw także blok seminaryjny.
Skoro zatem - jak wiadomo - PKE angażuje się wraz z innymi ogniwami polskiego ruchu ekologicznego w akcje przeciwko programowi budowy w kraju autostrad (vide choćby ZB 85, s.16) - ewidentnie antyekologicznemu, nie wolno tolerować we własnych szeregach (a co dopiero we władzach!) kogokolwiek angażującego się na rzecz realizowania zwalczanego przez PKE programu. A to właśnie zarzuca Swolkień p. Bukowy w swoim wystąpieniu, jego zaś publiczna aktywność skierowana przeciwko autostradom stanowiła zapewne asumpt do tak wysoce niestosownego ekscesu. Sprawa ta wymaga zatem niezwłocznego zbadania przez właściwe agendy PKE, a w przypadku potwierdzenia zasadności adresowanych do p. Bukowy zarzutów, zastosowania wobec niej rozporządzalnych środków organizacyjnych z wykluczeniem z PKE włącznie. GłÓWNY SĄD KOLEŻEŃSKI PKE władny jest także wszczynać postępowanie z urzędu (na mocy art.30 ust.3 Statutu PKE), sprawa zaś kwalifikuje się do rozpatrzenia także przez tę instancję.
Jak podaje Swolkień, p. Bukowy ma być także członkiem Komisji Komunikacji i Transportu przy ZG PKE, ale - co jest szczególnie istotne - nazwisko jej znaleźć można w składzie osobowym Komisji ds. Ocen Oddziaływania na Środowisko, ustalonym decyzją nr 36 Ministra Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa z 12.12.94 (zob. ZB 80, s.15, poz.18). Jest więc oficjalnie rekomendowanym ekspertem ministerialnym, którego opinie mogą mieć ważkie konsekwencje, ale od którego oczekuje się wysokiego poziomu moralnego oraz wielkiego poczucia społecznej odpowiedzialności. Czy w świetle przedstawionych zaszłości, wyłaniający się obraz sylwetki moralnej p. Bukowy może spełniać takie oczekiwania, pozostawiam ocenie opinii polskich środowisk ekologistycznych.
Byłoby wysoce pożądane, iżby w omówionej sprawie zabrali głos różni działacze i reprezentanci ruchów ekologicznych, przede wszystkim zaś PKE - macierzystej organizacji p. Bukowy. Bliski jest V Walny Zjazd tej organizacji (wrzesień '96), na którym konkretna sprawa p. Bukowy, jak też szerszy problem, którego jest ona przejawem powinny się odbić jakimś echem.
Andrzej Delorme
członek Polskiego Klubu Ekologicznego
Oto moje nauczanie.
Osho
Zna i to od wieków (np. metody medytacji Ignacego Loyoli), tylko w chrześcijaństwie nie jest to "szopka", w której ludzie cały dzień powtarzają jedno słowo, którego znaczenia i tak nie znają.
Co do Boga, to Bóg jest, tylko każdy ma inne wyobrażenie o Nim. Co do przodków, to moimi na pewno nie były kury, świnie czy inne zwierzęta. Marchewka też jeszcze nie krzyczała mi podczas jedzenia.
A że drzewa są bardziej wrażliwe od nas, to nie wydaje mi się, ale na wszelki wypadek trzeba pójść do lasu i zapytać o to np. sosnę. Jak nie odpowie, to puknę się w głowę patykiem. Chociaż może to bardziej zaboleć patyk niż mnie. Wiem, teraz to już zauważyliście pewien sarkazm w moim przekazie, ale może część przyzna, że tekstem o nauce Osho można uszczelniać okna (aluzja).
Na koniec zostawiłem dobre zdanie - nie wierzę w nic? Macie teraz obraz, co powstaje w człowieku i jego psychice, gdy oddaje się w całości medytacji wschodniej. Nic. Wszystkim ekologom szukającym drogi dedykuję słowa Gilberta K. Chestertona: Największym dramatem ludzi, którzy odrzucili Boga nie jest to, że w nic nie wierzą, ale to, że uwierzą we wszystko.
KrzysztoPiaskowski
O kosmetykach napisano już wiele. Wiele było też rozważań na temat ich testowania bądź nietestowania na zwierzętach. Sprowadza się to na ogół do postawienia pytania, które z nich wybrać w sklepie - czy te z napisem o nietestowaniu, czy te bez napisu. Mało kto natomiast zadaje pytanie, czy musimy w ogóle kupować jakiekolwiek produkty opartego na chemii przemysłu kosmetycznego. Czy w sytuacji, gdy na rynku funkcjonuje niemałe zero firm faktycznie nie krzywdzących zwierząt (pomijam tu celowo inne aspekty, bo nie tylko o zwierzęta tu chodzi), nie lepiej obrócić się plecami do kolorowych witryn pełnych najnowszych zestawów do pielęgnacji ciała? Czy nie można ignorować tej odnogi cywilizacyjnego molocha, która wmawia nam, że aby zaistnieć w dzisiejszym świecie musimy nabyć jej następny i następny produkt? A może by tak, parafrazując Abramowskiego, zabrać się za tworzenie zmowy powszechnej przeciw koncernom chemicznym (i wtedy lista powiększy się o przetwarzaną żywność, lekarstwa i szereg innych). Być może to wtedy znikną laboratoria i wiwisekatorzy, a obrońcy myszek i królików znajdą czas na protesty przeciw budowie autostrad, próbom regulacji Wisły czy niszczeniu resztek dzikiej przyrody.
Zdaję sobie sprawę, że nie będzie to łatwe. Już J.J.Rousseau zauważył, że całe zło cywilizacji polega nie na wyrwaniu człowieka ze stanu natury, do której można by powrócić, gdyby nie stwarzane przez cywilizację potrzeby, które może zaspokoić tylko ona sama. Działa to więc na zasadzie węża połykającego własny ogon i pozornie jest sytuacją bez wyjścia. Pozory jednak mogą mylić. Wierzę, że człowiek jest w stanie odrzucić sztucznie potrzeby, w dodatku wydaje mi się, iż jest to dobry sposób na pozbycie się kilku kłopotów, które spędzają ekologom sen z powiek. Przeszkodą może być sporo przyzwyczajeń i umysłowe lenistwo, oferujące jedynie śmiechu warte rozwiązania, polegające na wyborze mniejszego zła. Ale przecież dla chcącego nic trudnego, jeśli rzeczywiście czegoś chce. Może więc zamiast rozważań o wyborze mniejszego zła i jego wyższości nad złem większym, spróbujemy pokonać oba rodzaje zła.
Jeśli ciało ludzkie potrzebuje kosmetyków, co wcale nie jest takie pewne, to zacznijmy ich szukać nie w sklepach, lecz bezpośrednio w przyrodzie. Wydano już kilka książek poświęconych naturalnym środkom pielęgnacyjnym, można o tym znaleźć wzmianki w prasie "kobiecej". Wystarczy trochę ruszyć głową i czterema literami by przekonać się, jakie to proste i o ile zdrowsze od najlepszych nawet produktów speców od robienia pieniędzy (i tych testujących i tych nie, którzy zresztą na ogół robią to nie z miłości do zwierząt, lecz pod presją protestów animalistów zagrażających ich zyskom). I taką propozycją zakończę, reszta należy już do dotychczasowych konsumentów takich wyrobów.
Remik Okraska
Wiktoria Zięba
"...wszelka przyjemność i wszelkie szczęście mają charakter negatywny,
natomiast cierpienie - pozytywny..."
Artur Schopenhauer
Otóż pisze Sokołowski: program pozytywny zrealizował (to niby ja) w półtorastronicowym zakończeniu przyrównując rzeczywistość do drzewa lub muru. Tymczasem ja w tym właśnie zakończeniu stwierdzam: schorzenia, o których pisałem, nie polegają na braku pozytywnych rozwiązań, ale na chorobie woli, złudzeniach i wierze w zabobony zamiast starych i wiecznych, nie zawsze zresztą najprzyjemniejszych prawd (...) Według Sokołowskiego jestem: wrogiem kiełznania emocji, gdy tymczasem w rozdziale o emocjach napisałem: wola i emocje to my sami, rozumowanie to coś, co służy do realizacji celów, jakie sobie stawiamy. Są jednak emocje i uczucia, których głośno wyrażać nie wypada, wygodniej więc głosić, że to emocje jako takie są złe, skoro własnych trzeba się wstydzić. (...) są to emocje, jakie zawsze wzbudzała w ludziach mamona. To tylko dwa przykłady rzetelności intelektualnej, jaką odznacza się tekst Sokołowskiego.
Jednak, jak zawsze w wypadku styczności z takimi ludźmi, najbardziej przykre jest, kiedy piszą, że się z nami zgadzają. Otóż człowiek jako gatunek jest według Sokołowskiego zły i nieudany. Pisze on w drugiej osobie (chyba do mnie): Jeśli chcesz wpłynąć na moje zachowanie, to musisz przemówić do moich naturalnych skłonności: do chciwości, do pożądania władzy, do chuci itp. Otóż szanowny panie, wbij pan sobie do głowy, że ja do takich ludzi nie mam zamiaru przemawiać. Nie dlatego, żebym był zgorszony ich charakterem, ale dlatego, że takie wyliczenie wskazuje, że pożądanie seksualne i np. chciwość to dla pana jedno i to samo; wrzucanie tego wszystkiego do jednego worka i klasyfikowanie jako czegoś złego to dowód, że pańskie rozumienie natury ludzkiej jest cokolwiek schematyczne, a nastawienie do człowieka z moim niewiele ma wspólnego. Ludzie, według mnie, podobnie jak inne zwierzęta: różni są. Cechy, które pan wymienił nie tylko, że różnią się od siebie, to jeszcze u różnych osobników w różnych sytuacjach oznaczają co innego. Jeżeli by pan czytał cokolwiek dokładniej to, na temat czego pan pisze, to zauważyłby pan, że np. na stronie 23 postuluję odwoływanie się m.in do: poczucia sprawiedliwości, poczucia dobra i piękna, a także do zdrowego rozsądku i instynktu samozachowawczego. Wizja człowieka jako chciwego bydlęcia jest dziś bardzo popularna, ale wynika z nieznajomości bydląt, a także z podporządkowania myślenia liberalnym zabobonom ekonomicznym.
Inna teza, z którą trudno mi się zgodzić, a która nie jest zbyt oryginalna, polega na tym, że obecny ustrój traktuje się jako coś tak naturalnego jak: wiatr, prąd i skały oraz lodowate bryzgi zalewające tratwę. Kiedy to piszę, jest 14 lipca i rocznica wydarzeń, które do historii przeszły pod nazwą rewolucji burżuazyjnej. W wyniku tego i podobnych przewrotów w prawie wszystkich krajach doszło do powstania ustroju, który Sokołowski uważa za wytwór przyrody. Przy okazji dopuszczono się także aktów ludobójstwa znacznie większych niż rzekome tragedie, jakie jego zdaniem spowodowali Napoleon i Aleksander Wielki. Także Chrystus przynosił miecz, nie pokój, a Gandhi z dzisiejszym pacyfizmem miał niewiele wspólnego. Przy okazji informuję, że to "walenie głową" to nie, jak pisze Sokołowski "z byka", ale z pewnego Polaka, który futbolistą nie był, a głową mur przebił; był to rzadki w dziejach przypadek, kiedy coś się Polakom udało.
Natomiast oryginalne, a nie trywialne jest twierdzenie, że: Świat trzeba przed człowiekiem chronić. Nie przed abstrakcyjną "międzynarodową finansjerą" ani przed "władcami środków przekazu", tylko przede mną i przed tobą, przed próbami realizacji naszych pragnień. Oznacza ono bowiem, że to co dla mnie jest całkiem konkretne, dla Sokołowskiego jest abstrakcyjne, a z kolei mój adwersarz musi mieć naprawdę przykre doznania związane z naturą ludzką, skoro przy każdej okazji powtarza, jaka to ona podła. Bodajże Nietzsche napisał kiedyś o filozofach zajmujących się czymś tak "mało abstrakcyjnym" jak natura ludzka: pokazuje taki na siebie, rozdziera szaty i krzyczy: "ecce homo".
Nie rozumiem zachwytu nad demokracją, która: zmusza zło, żeby przebierało się za dobro. Pytanie - po co? Jeżeli do Sokołowskiego i natur jemu podobnych przemawiają tylko argumenty odwołujące się do tego co najgorsze, to zachodzi tu sprzeczność, ale jak mój polemista sam wyznał, nie bardzo wie: o co chodzi z tą antytezą. Co do mnie, to tu również jestem relatywistą i zwolennikiem nielubianego przezeń Heraklita. Uważam bowiem, że w różnych czasach, w różnych miejscach, dla różnych społeczności, różne ustroje są najlepsze.
Ciekawe byłoby udowodnienie, że zamiana dzieci na samochody dobrze służy ochronie środowiska. Z tego, co pisze Sokołowski, wynika, że według niego najmniej niszczą przyrodę kraje tak zwanego Zachodu; to truizm i absurd jednocześnie.
Nie wiem, na jakiej podstawie uważa się, że demokracja jest najbardziej niestabilna. Jako ustrój jest ona najbardziej stabilna z możliwych i to zresztą podawane jest dzisiaj jako jej największa zaleta. Zmieniają się tylko poszczególne osoby i partie, zresztą niewiele się od siebie różniące, ale sam ustrój jest wręcz modelowym przykładem stabilności (a może stagnacji?) i w zasadzie mógłby rządzić komputer.
Jednak najbardziej popularny zarzut, jaki udało mi się wyłuskać z tekstu Sokołowskiego, polega na tym, że nie podaję w swojej książce tak zwanych programów pozytywnych. To, że uważam je za niepotrzebne, nie mieści mu się w głowie tak bardzo, że próbuje do programów pozytywnych zaliczyć owo wspomniane już "walenie głową w mur". Ciekawe, że daje jednocześnie do zrozumienia, iż słyszał coś o Marksie. Osoba tego ostatniego to chyba najlepszy przykład na to, do jakich tragedii zawsze prowadzi wymyślanie tego typu recept. Gdyby Marks poprzestał na programie tak zwanym negatywnym, czyli na tym, co Sokołowski nazywa: zastępczym zaspokajaniem żądz i dawaniem upustu świętemu gniewowi, z pewnością dzisiaj czcilibyśmy go jako tego, który pomógł uporać się np. ze zjawiskiem pracy dzieci po 14 godzin na dobę, co dla pana jest tak naturalne jak: wiatr i skały. Ale Marks, niestety, miał także program pozytywny i dlatego dzisiaj co słabsze umysły mogą wyżywać się nad spuścizną tego wielkiego ducha, wrzucając ją całą do jednego worka. Ostatnio najdokładniejszy program pozytywny miał niejaki Pol Pot. Domaganie się programów pozytywnych jest właśnie dowodem choroby woli, o której pisałem, tak jak dowodem choroby jest ciągłe studiowanie podręczników lekarskich. Wspomniany już Nietzsche, zwany też najlepszym diagnostą dekadencji, pisał o tym następująco: Wszystkie prawidła mają bowiem ten skutek, iż odwracają uwagę od celu utajonego za prawidłem i czynią człowieka lekkomyślnym. Ludzie, którzy domagają się tak zwanych pozytywnych rozwiązań, przypominają mi współczesnego mieszczucha, który widząc bandytów katujących kogoś na ulicy oburza się, że nie ma na miejscu policji, ale sam nie pomaga, a potem domaga się mniejszych podatków, bo to ożywia gospodarkę. Zadaniem ludzi zajmujących się generaliami, a to było przedmiotem mojej książki, nie jest nigdy pokazywanie tak zwanych pozytywnych rozwiązań, ale obnażanie nonsensów i zabobonów. Co innego rozwiązywanie szczegółowych problemów technicznych, ale i tam dokonania naszych specjalistów i fachowców nakazują sceptycyzm i konieczność stałego nadzoru ich działań. Wymyślanie utopii, doktryn, drobiazgowych strategii byłoby zwalczaniem zabobonu zabobonem. Piętnowanie zła i bzdur "z uczuciem" wywołuje u pana ironię, ale ja mam nadzieję, że u kogoś innego wywoła właśnie uczucia, także negatywne uczucia złości, oburzenia i wstydu, że na takie nonsensy się godzimy. To jest, według mnie, punktem wyjścia dla wszelkich autentycznych zmian. Muszę zresztą wszystkich zmartwić, ale w ogóle nie wierzę, że można dokonać jakichś przemian w dobrym kierunku wymyślając wielopunktowe programy i nie ruszając się od komputera.
Wszystkim, którzy chcieliby coś naprawdę zmienić; zamiast brnięcia przez twórczość wszelakich racjonalistycznych mędrków, zalecałbym znacznie ciekawszą lekturę np. trylogii Tolkiena. Na naradzie przed decydującą wyprawą ustalono tam ni mniej, ni więcej, że źle się dzieje w śródziemiu i trzeba zrobić wszystko, co się da, żeby temu zaradzić, czyli dotrzeć do "góry przeznaczenia". Pójdę z pierścieniem, chociaż nie znam drogi - stwierdził Frodo. I w dodatku nie wolno mu było używać takiego cudownego gadżetu jak sam pierścień, bo Tolkien dobrze rozumiał, że rozwiązywanie problemów nie leży ani w cudach techniki, ani w drobiazgowych programach, ale w podjęciu autentycznej walki, ćwiczeniu własnej odwagi, rozumu, czujności, wrażliwości, samodyscypliny itd. Tych pierwszych domagają się zawsze ludzie, którzy chcieliby zmienić świat nie ryzykując i działając tylko wtedy, gdy dostaną z góry gwarancję sukcesu. Tak można iść tylko z prądem, ale nigdy pod, a to niestety jedyna droga dla Zielonych. Na szczęście w tolkienowskim Rivendell zebrała się niezła paczka oszołomów, ekstremistów, radykałów, awanturników i dziwaków. Nie zbywało im nie tylko na zawsze potrzebnych mózgach, ale i na dostarczających do nich krew sercach, kręgosłupach oraz jajach.
Olaf Swolkień
Jerzy Oszelda
Namnożyło się ostatnio mnóstwo samozwańczych "ekologów", którzy ekologią nazywają swą własną ideologię, nie pomni, że ekologia - to nauka podstawowa, którą trzeba wpierw poznać, aby zasłużyć sobie na miano ekologa.
doc. dr hab. Maciej S.Czarnowski
członek korespondent iufro
visiting professor oLouisiana State University Baton Rouge, LA, USA