Strona główna 

ZB nr 8(86)/96, sierpień '96

KOLEJNY KONGRES FZ:
TYM RAZEM STRUKTURY, STRUKTURY, STRUKTURY...

Polska roku 1996 to kraj gwałtownego wzrostu gospodarczego. Polacy mają coraz więcej telewizorów i lodówek, w ciągu roku o 40% wzrosła sprzedaż aut, kupujemy coraz więcej kolorowo opakowanej żywności i zbędnych gadżetów. Co gorsza, wcale nie uważamy tego za coś złego. W każdej, najmniejszej nawet miejscowości można spotkać drogi samochód czy antenę satelitarną. Zmiany zachodzą niepostrzeżenie, lecz nieustannie. Pamiętasz, jak wyglądała Twoja miejscowość jeszcze pięć lat temu? Pamiętasz sklep na rogu i co w nim sprzedawano? Widzisz, ile powstało supermarketów i stacji benzynowych? Zmieniła się Polska, zmieniło się społeczeństwo, zmienił się też ruch ekologiczny. Być może zmężnieliśmy, ale obawiam się, że rola i wpływ Zielonych na rzeczywistość zmalały. Działamy, rozwijamy się, organizujemy i zdobywamy kasę, a tymczasem znacznie więcej niż nas jest różnych BBWR-ów, kokakoli i telefonów komórkowych.

Tymczasem na spotkaniu w Kolumnie grupa działaczy Federacji Zielonych zdecydowała, że najbliższy Kongres, który ma się odbyć w Puszczy Białowieskiej, poświęcony będzie głównie strukturze FZ. Uważam to za błąd. Federacja Zielonych dzisiaj nie potrzebuje - być może wbrew pozorom - nowej struktury. Z pewnością bez sensu jest zaś poświęcanie temu problemowi czasu. Dzisiaj potrzebujemy szkoleń oraz dyskusji programowej, a nie reformy struktury. Reformować nie ma czego. Od lat "struktura" - czyli stała ekipa, przyjeżdżająca na Kongresy - to najwyżej piętnaście osób. Tworzenie struktury to po trochu powielenie "Listy 21" i reprezentacja ogromnie zróżnicowanego, by nie rzec niespójnego zaplecze lokalnego.

Uważam, że wymuszone tworzenie struktur skończy się fiaskiem lub fikcją. Podobnie zresztą, jak tworzenie struktur bez dyskusji programowej. Może być tak, że połowa stworzonej w pocie czoła struktury będzie miała w nosie autostrady, druga połowa nie będzie się interesowała zwierzątkami futerkowymi i w ten sposób nigdy nie zbierze się kworum jakiegoś Zarządu Rady Naczelnej Federacji Zielonych. Może być też tak, że dyskusja programowa odbędzie się już w pieleszach struktury i wtedy dopiero reprezentanci środowiska ustalą, kogo, w imię czego i w jakich sprawach będą właściwie reprezentować. Nie odmawiając nikomu dobrych intencji, twierdzę, że w najlepszym razie zajmie to sporo czasu, a znając meandry niektórych ruchów ekologicznych, sądzę, że może to (musi?) też kosztować sporo pieniędzy
Tymczasem Federacja Zielonych musi nauczyć się pozyskiwać nowych ludzi. Żaden minister czy wojewoda nie przestraszy się "struktury", bo z co najmniej jedną już ma do czynienia. Minister może przestraszyć się ludzi, którzy potrafią skutecznie prowadzić kampanie: aktywizować i organizować lokalne społeczności, angażować media i przekonywać polityków. A do tego trzeba nauczyć się kilku rzeczy i ciężko popracować na własnym podwórku.

Z drugiej strony, FZ w ciągu kilku ostatnich kongresów już właściwie wypracowała swój program. Mamy stanowiska w sprawie odpadów, spalarni, autostrad, transportu itp. W zasadzie można ten program spisać i stworzyć harmonogram ogólnopolskich akcji i demonstracji. Musimy jednak nauczyć się oceniać ważność i szansę realizacji poszczególnych celów. Jeśli stworzymy ramową strategię FZ, to okaże się, które grupy chcą rzeczywiście uczestniczyć w FZ, które wybiorą Gaję, PKE, FWZ, TET czy wręcz samodzielne istnienie i współpracę np. w Polskiej Zielonej Sieci. Wtedy też (być może) okażą się potrzebne grupy robocze, punkty kontaktowe, a nawet członkostwo, składka i rejestracja FZ.

Taka struktura od początku będzie jednak podporządkowana celowi nadrzędnemu - realizacji programu FZ. Ponieważ będzie służyć osiągnięciu konkretnego celu, łatwiej będzie ją kontrolować. Ambicje poszczególnych osób będą nakierowane na osiągnięcie celów - co leży w interesie grupy - a nie na przykład na wojny personalne czy awanturę o wybór celów, co jest sprzeczne z interesem grupy. Jeśli oczywiście w ogóle dogadamy się co do programu i harmonogramu, czyli - nazywając rzecz po imieniu - co do polityki Federacji Zielonych. Bo może wcale nam to do szczęścia nie jest potrzebne.

Dlatego na razie na najbliższym Kongresie chciałbym tylko porozmawiać o tym, jakie najważniejsze sprawy czekają nas w przyszłym roku, co możemy zrobić jako FZ wspólnie i co możemy razem osiągnąć. Od struktury FZ znacznie ważniejsze wydaje mi się na przykład dyskusja przed spotkaniem ministrów transportu krajów Europy Środkowej w Polsce jesienią, proponowane zmiany kodeksu drogowego czy powtórka z Dnia bez Samochodu we wrześniu/październiku. Chciałbym też podyskutować, czy jest sens organizować demonstracje przeciw "niszczeniu środowiska w ogóle", czy ruch ekologiczny musi koniecznie być subkulturą, a także chciałbym spotkać zdeklarowaną feministkę (bo na razie spotykam samych feministów), która coś powie o swojej roli w ochronie środowiska i wyjaśni, dlaczego nie działa w Federacji Zielonych.

No, to do zobaczenia w Białowieży.

Wasz Cinek

P.S. Już po napisaniu niniejszego tekstu przeczytałem w ZB 7/96 artykuł Jacka Polewskiego o Fundacji Wspierania Inicjatyw Ekologicznych. Zgadzam się z Jackiem. Uważam, że problem FWIE (a nie tylko pokazanej palcem kampanii Miasta dla Rowerów) koniecznie powinien zostać na Kongresie przedyskutowany. Zapowiada się ciekawe spotkanie. Zapraszam.

MIĘDZYNARODOWE TARGI KATOWICKIE

Bytkowska 1b, 40-955 Katowice tel. 0-32/154-12-75
zapraszają na
VIII Międzynarodowe Targi Ekologiczne INTERECO '97
Katowice, 5-7.3.1997
Na Targach zaprezentują się firmy gminy instytuty naukowe organizacje ekologiczne.

Prócz wystaw także blok seminaryjny.


DEKLAROWANE PRZEZ PKE WARTOŚCI I ZASADY
ZNÓW ZAGROŻONE OD WEWNĄTRZ

Zasygnalizowana przez Olafa Swolkienia (ZB 85) sprawa związana z pożałowania godnym incydentem z p. dr inż. Elżbietą Bukowy jako główną "bohaterką", skłania mnie do zabrania głosu głównie dlatego, że łączą ją cechy wspólne z inną sprawą, z którą przydarzyło mi się przed kilku laty zmierzyć. Nie zajmuje mnie kryminalny czy cywilno-prawny aspekt zachowania p. Bukowy, kwalifikujący się jako przedmiot postępowania sądowego (co zresztą Swolkień zdaje się zapowiadać), ale sprzeniewierzenie się przez nią celom i polityce PKE, w którego władzach ona zasiada. Jest członkiem GłÓWNEJ KOMISJI REWIZYJNEJ PKE (!).

Przeciwko podobnemu postępowaniu osób usytuowanych na samym czubku władz PKE (dwóm członkom Prezydium ZG PKE, w tym jednemu wiceprezesowi tej organizacji) wystąpiłem przed kilku laty wpierw publicznie (właśnie na łamach ZB 23), a później dość skutecznie przed GłÓWNYM SĄDEM KOLEŻEŃSKIM PKE. Sprawy tej nie będę tu przypominał w szczegółach, gdyż jej opis zawarłem w niedawno wydanej książce (Antyekologiczna spuścizna totalitaryzmu, Kraków 1995, s.82-84 i 114-134, gdzie upubliczniam też najważniejsze dotyczące jej dokumenty). Istotne jest tylko przypomnienie, że chodziło tam o postępowanie ewidentnie naruszające oficjalnie deklarowane przez PKE wartości i cele, a w szczególności ustanowiony w pkt. VI DEKLARACJI IDEOWEJ PKE bezwzględny prymat podstawowych wartości ekologicznych względem mogących z nimi kolidować racji utylitarnych lub socjalnych (w konkretnej sprawie chodziło o te ostatnie). Prymat taki stanowi o samej istocie organizacji ekologicznej i określa jej tożsamość względem innych pozarządowych organizacji czy ruchów. Wymogi ekologii bowiem z reguły kolidują z jakimiś racjami gospodarczymi lub socjalnymi, politycznymi lub militarnymi czy hedonistycznymi. Wskazane typy racji znajdują przeważnie silne wsparcie w kręgach politycznych, gospodarczych, zawodowych czy w innych jeszcze wpływowych grupach interesów (często unikających jawności), wobec których siły organizacji i ruchów ekologicznych są niewspółmiernie małe. Dlatego właśnie tak ważna jest dbałość o siłę moralną i autorytet, zapewniający organizacji ekologicznej wiarygodność w społeczeństwie. A tę może zniszczyć bezpowrotnie jakiekolwiek sprzeniewierzenie się deklarowanym ideałom i zasadom. Ponieważ zaś ruch ekologiczny bywa na ogół postrzegany w społeczeństwie jako pewna, niezróżnicowana wewnętrznie całość, przeto uchybienia na gruncie jakiejkolwiek ze składających się na ruch ekologiczny organizacji, obciążają konto całości. Do dziś jeszcze ruch ten odczuwa skutki kompromitującej kampanii wyborczej "partii ekologicznych" z 1991 r.

Skoro zatem - jak wiadomo - PKE angażuje się wraz z innymi ogniwami polskiego ruchu ekologicznego w akcje przeciwko programowi budowy w kraju autostrad (vide choćby ZB 85, s.16) - ewidentnie antyekologicznemu, nie wolno tolerować we własnych szeregach (a co dopiero we władzach!) kogokolwiek angażującego się na rzecz realizowania zwalczanego przez PKE programu. A to właśnie zarzuca Swolkień p. Bukowy w swoim wystąpieniu, jego zaś publiczna aktywność skierowana przeciwko autostradom stanowiła zapewne asumpt do tak wysoce niestosownego ekscesu. Sprawa ta wymaga zatem niezwłocznego zbadania przez właściwe agendy PKE, a w przypadku potwierdzenia zasadności adresowanych do p. Bukowy zarzutów, zastosowania wobec niej rozporządzalnych środków organizacyjnych z wykluczeniem z PKE włącznie. GłÓWNY SĄD KOLEŻEŃSKI PKE władny jest także wszczynać postępowanie z urzędu (na mocy art.30 ust.3 Statutu PKE), sprawa zaś kwalifikuje się do rozpatrzenia także przez tę instancję.

Jak podaje Swolkień, p. Bukowy ma być także członkiem Komisji Komunikacji i Transportu przy ZG PKE, ale - co jest szczególnie istotne - nazwisko jej znaleźć można w składzie osobowym Komisji ds. Ocen Oddziaływania na Środowisko, ustalonym decyzją nr 36 Ministra Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa z 12.12.94 (zob. ZB 80, s.15, poz.18). Jest więc oficjalnie rekomendowanym ekspertem ministerialnym, którego opinie mogą mieć ważkie konsekwencje, ale od którego oczekuje się wysokiego poziomu moralnego oraz wielkiego poczucia społecznej odpowiedzialności. Czy w świetle przedstawionych zaszłości, wyłaniający się obraz sylwetki moralnej p. Bukowy może spełniać takie oczekiwania, pozostawiam ocenie opinii polskich środowisk ekologistycznych.

Byłoby wysoce pożądane, iżby w omówionej sprawie zabrali głos różni działacze i reprezentanci ruchów ekologicznych, przede wszystkim zaś PKE - macierzystej organizacji p. Bukowy. Bliski jest V Walny Zjazd tej organizacji (wrzesień '96), na którym konkretna sprawa p. Bukowy, jak też szerszy problem, którego jest ona przejawem powinny się odbić jakimś echem.

Andrzej Delorme
członek Polskiego Klubu Ekologicznego




EKO - OSHO?

ZB 84. Wegetarianizm.

...nie wierzę w nic, ...gdziekolwiek ludzie medytują, stają się wegetarianami - zawsze, od tysięcy lat..., chrześcijaństwo nie zna medytacji... wyznawcy modlą się do fikcyjnego Boga..., Bóg nie istnieje..., ...wszystkie religie koncentrujące się na Bogu dopuszczają jedzenie mięsa..., zjadasz własnych przodków..., drzewa są bardziej wrażliwe od nas.

Oto moje nauczanie.

Osho

Przyznacie, iż jest to bardzo "ekologiczny" artykuł. Oczywiście, są to urwane fragmenty, ale ukazują właściwe przesłanie. Tyle w tym treści ekologicznej, co w traktorze ciągnącym snopowiązałkę z lnianym sznurkiem. Lniany sznur to w tym przypadku nadużywany termin "wegetarianizm". Oprócz tego można znaleźć w tekście "mijanie się z prawdą", czyli twierdzenie, że chrześcijaństwo nie zna medytacji.

Zna i to od wieków (np. metody medytacji Ignacego Loyoli), tylko w chrześcijaństwie nie jest to "szopka", w której ludzie cały dzień powtarzają jedno słowo, którego znaczenia i tak nie znają.

Co do Boga, to Bóg jest, tylko każdy ma inne wyobrażenie o Nim. Co do przodków, to moimi na pewno nie były kury, świnie czy inne zwierzęta. Marchewka też jeszcze nie krzyczała mi podczas jedzenia.

A że drzewa są bardziej wrażliwe od nas, to nie wydaje mi się, ale na wszelki wypadek trzeba pójść do lasu i zapytać o to np. sosnę. Jak nie odpowie, to puknę się w głowę patykiem. Chociaż może to bardziej zaboleć patyk niż mnie. Wiem, teraz to już zauważyliście pewien sarkazm w moim przekazie, ale może część przyzna, że tekstem o nauce Osho można uszczelniać okna (aluzja).

Na koniec zostawiłem dobre zdanie - nie wierzę w nic? Macie teraz obraz, co powstaje w człowieku i jego psychice, gdy oddaje się w całości medytacji wschodniej. Nic. Wszystkim ekologom szukającym drogi dedykuję słowa Gilberta K. Chestertona: Największym dramatem ludzi, którzy odrzucili Boga nie jest to, że w nic nie wierzą, ale to, że uwierzą we wszystko.

KrzysztoPiaskowski


WYKRĘCANIE KOTA OGONEM

Wbrew pozorom nie będzie to tekst o czworonogach z wąsami. Będzie o marnotrawstwie ludzkiej energii, czasu i środków w imię szczytnych celów. Ale zacznę z innej beczki, od obrony tych, których później będę delikatnie krytykował.

Otóż w ZB 6/96 natrafiłem na artykuł Roberta Surmy pt. Not tested on animals?, który jest świetnym przykładem tracenia tego, o czym wspomniałem na początku. Abstrahuję w tym miejscu od agresywnej formy wypowiedzi Roberta, który głosem pełnym pretensji wypowiada wyssane z palca podejrzenia, jakoby obrońcy praw zwierząt z premedytacją rozprowadzali fałszywe wykazy produktów nie testowanych na zwierzętach (zapewne jeszcze dostając za to grube pieniądze od Gillette czy L'Oreal...). Oczywiście, jedynie słuszną listą dysponuje Robert. Tego typu działanie jest przykładem bezmyślnego kopania dołków pod tymi, którzy mają podobne cele, co owe dołki kopiący. Gdybym starał się być na siłę złośliwy, to zapytałbym, czy przypadkiem ktoś tu nie bierze pieniędzy za rozwalanie od środka tego, co jako tako funkcjonuje. Ale myślę, że nie o pieniądze tu chodzi, lecz o jakieś ambicyjki, bo zamiast węszyć spisek, można było się podzielić swymi materiałami z organizacjami dość dobrze radzącymi sobie na tym poletku. Jest to chyba lepszy pomysł, niż wzajemne opluwanie się. Z tego m.in. powodu kończę ten przydługi wstęp i przechodzę do rzeczy.

O kosmetykach napisano już wiele. Wiele było też rozważań na temat ich testowania bądź nietestowania na zwierzętach. Sprowadza się to na ogół do postawienia pytania, które z nich wybrać w sklepie - czy te z napisem o nietestowaniu, czy te bez napisu. Mało kto natomiast zadaje pytanie, czy musimy w ogóle kupować jakiekolwiek produkty opartego na chemii przemysłu kosmetycznego. Czy w sytuacji, gdy na rynku funkcjonuje niemałe zero firm faktycznie nie krzywdzących zwierząt (pomijam tu celowo inne aspekty, bo nie tylko o zwierzęta tu chodzi), nie lepiej obrócić się plecami do kolorowych witryn pełnych najnowszych zestawów do pielęgnacji ciała? Czy nie można ignorować tej odnogi cywilizacyjnego molocha, która wmawia nam, że aby zaistnieć w dzisiejszym świecie musimy nabyć jej następny i następny produkt? A może by tak, parafrazując Abramowskiego, zabrać się za tworzenie zmowy powszechnej przeciw koncernom chemicznym (i wtedy lista powiększy się o przetwarzaną żywność, lekarstwa i szereg innych). Być może to wtedy znikną laboratoria i wiwisekatorzy, a obrońcy myszek i królików znajdą czas na protesty przeciw budowie autostrad, próbom regulacji Wisły czy niszczeniu resztek dzikiej przyrody.

Zdaję sobie sprawę, że nie będzie to łatwe. Już J.J.Rousseau zauważył, że całe zło cywilizacji polega nie na wyrwaniu człowieka ze stanu natury, do której można by powrócić, gdyby nie stwarzane przez cywilizację potrzeby, które może zaspokoić tylko ona sama. Działa to więc na zasadzie węża połykającego własny ogon i pozornie jest sytuacją bez wyjścia. Pozory jednak mogą mylić. Wierzę, że człowiek jest w stanie odrzucić sztucznie potrzeby, w dodatku wydaje mi się, iż jest to dobry sposób na pozbycie się kilku kłopotów, które spędzają ekologom sen z powiek. Przeszkodą może być sporo przyzwyczajeń i umysłowe lenistwo, oferujące jedynie śmiechu warte rozwiązania, polegające na wyborze mniejszego zła. Ale przecież dla chcącego nic trudnego, jeśli rzeczywiście czegoś chce. Może więc zamiast rozważań o wyborze mniejszego zła i jego wyższości nad złem większym, spróbujemy pokonać oba rodzaje zła.

Jeśli ciało ludzkie potrzebuje kosmetyków, co wcale nie jest takie pewne, to zacznijmy ich szukać nie w sklepach, lecz bezpośrednio w przyrodzie. Wydano już kilka książek poświęconych naturalnym środkom pielęgnacyjnym, można o tym znaleźć wzmianki w prasie "kobiecej". Wystarczy trochę ruszyć głową i czterema literami by przekonać się, jakie to proste i o ile zdrowsze od najlepszych nawet produktów speców od robienia pieniędzy (i tych testujących i tych nie, którzy zresztą na ogół robią to nie z miłości do zwierząt, lecz pod presją protestów animalistów zagrażających ich zyskom). I taką propozycją zakończę, reszta należy już do dotychczasowych konsumentów takich wyrobów.

Remik Okraska


JEDNAK ANIMALISTKA

W lipcowych ZB (s.100) ukazał się artykuł, poruszający sprawę rasizmu. Wszystko byłoby w porządku, tylko czy wszyscy ludzie muszą być antyrasistami? W przypadku pani Brigitte Bardot - ona to właśnie została nazwana rasistką - może się okazać, iż takie stwierdzenie jest nieostrożne. Czyni ona bardzo dużo w obronie praw zwierząt, a chęć zmieszania jej osoby z błotem jest nieuzasadniona. Jej działania w obronie przyrody są odbierane przez ekologów pozytywnie. Nie należałoby się pozbywać wyssanymi z palca oszczerstwami tak cennej postaci ruchu animalistycznego. Dlaczego wszyscy dążą do wyeliminowania ważnych osób, chcących robić coś nie tylko dla własnej sławy?
Zastanawiam się, czy podział w ruchu ekologicznym, jaki rysuje się obecnie, jest wynikiem samoistnych przeobrażeń, czy też jest sterowany odgórnie (a może kryje się za tym osoba nieprzyjazna przyrodzie?).

Wiktoria Zięba


MYŚLICIEL POZYTYWNY, CZYLI CZŁOWIEK POTWORNY

"...wszelka przyjemność i wszelkie szczęście mają charakter negatywny,
natomiast cierpienie - pozytywny..."
Artur Schopenhauer

Z prawdziwym niesmakiem zabieram się do pisania tego tekstu. Nie chodzi tu tylko o ilość nieprawd, jakie na temat mojej książki powypisywał Stefan Sokołowski1, chodzi raczej o styl i poziom, w jakim to uczynił. Ma to fatalny wpływ na poziom pisma, a także jest szkodliwe, bo po przeczytaniu jego tekstu, bądź co bądź ogłoszonego drukiem, młodsi Czytelnicy mogliby nabrać przekonania, że polemika polega na przekręcaniu, a potem na dywagacjach na temat czegoś, czego się zupełnie nie rozumie. Jeżeli dodać do tego, że np. na jednej tylko stronie znalazły się aż trzy wzmianki o zaspokajaniu żądz (chwilowym, zastępczym i całkowitym) oraz o orgazmie w czasie sadzenia drzew, to wypada tylko ubolewać, że na łamach "Brygad" dopuszczono, aby argumenty merytoryczne przeplatały się z dawaniem upustu prywatnym obsesjom. Nie pozwólmy robić z pisania w ZB środka terapii dla osobistych kompleksów. Właściwie należałoby w tej chwili zakończyć, ale ponieważ bzdurze i fałszowi nigdy nie należy popuszczać, bo wtedy się rozzuchwalają i myślą, że wynika to ze słabości, a nie z odrazy, przeto gwoli obowiązku pozwolę sobie pewne rzecz wypunktować.

Otóż pisze Sokołowski: program pozytywny zrealizował (to niby ja) w półtorastronicowym zakończeniu przyrównując rzeczywistość do drzewa lub muru. Tymczasem ja w tym właśnie zakończeniu stwierdzam: schorzenia, o których pisałem, nie polegają na braku pozytywnych rozwiązań, ale na chorobie woli, złudzeniach i wierze w zabobony zamiast starych i wiecznych, nie zawsze zresztą najprzyjemniejszych prawd (...) Według Sokołowskiego jestem: wrogiem kiełznania emocji, gdy tymczasem w rozdziale o emocjach napisałem: wola i emocje to my sami, rozumowanie to coś, co służy do realizacji celów, jakie sobie stawiamy. Są jednak emocje i uczucia, których głośno wyrażać nie wypada, wygodniej więc głosić, że to emocje jako takie są złe, skoro własnych trzeba się wstydzić. (...) są to emocje, jakie zawsze wzbudzała w ludziach mamona. To tylko dwa przykłady rzetelności intelektualnej, jaką odznacza się tekst Sokołowskiego.

Jednak, jak zawsze w wypadku styczności z takimi ludźmi, najbardziej przykre jest, kiedy piszą, że się z nami zgadzają. Otóż człowiek jako gatunek jest według Sokołowskiego zły i nieudany. Pisze on w drugiej osobie (chyba do mnie): Jeśli chcesz wpłynąć na moje zachowanie, to musisz przemówić do moich naturalnych skłonności: do chciwości, do pożądania władzy, do chuci itp. Otóż szanowny panie, wbij pan sobie do głowy, że ja do takich ludzi nie mam zamiaru przemawiać. Nie dlatego, żebym był zgorszony ich charakterem, ale dlatego, że takie wyliczenie wskazuje, że pożądanie seksualne i np. chciwość to dla pana jedno i to samo; wrzucanie tego wszystkiego do jednego worka i klasyfikowanie jako czegoś złego to dowód, że pańskie rozumienie natury ludzkiej jest cokolwiek schematyczne, a nastawienie do człowieka z moim niewiele ma wspólnego. Ludzie, według mnie, podobnie jak inne zwierzęta: różni są. Cechy, które pan wymienił nie tylko, że różnią się od siebie, to jeszcze u różnych osobników w różnych sytuacjach oznaczają co innego. Jeżeli by pan czytał cokolwiek dokładniej to, na temat czego pan pisze, to zauważyłby pan, że np. na stronie 23 postuluję odwoływanie się m.in do: poczucia sprawiedliwości, poczucia dobra i piękna, a także do zdrowego rozsądku i instynktu samozachowawczego. Wizja człowieka jako chciwego bydlęcia jest dziś bardzo popularna, ale wynika z nieznajomości bydląt, a także z podporządkowania myślenia liberalnym zabobonom ekonomicznym.

Inna teza, z którą trudno mi się zgodzić, a która nie jest zbyt oryginalna, polega na tym, że obecny ustrój traktuje się jako coś tak naturalnego jak: wiatr, prąd i skały oraz lodowate bryzgi zalewające tratwę. Kiedy to piszę, jest 14 lipca i rocznica wydarzeń, które do historii przeszły pod nazwą rewolucji burżuazyjnej. W wyniku tego i podobnych przewrotów w prawie wszystkich krajach doszło do powstania ustroju, który Sokołowski uważa za wytwór przyrody. Przy okazji dopuszczono się także aktów ludobójstwa znacznie większych niż rzekome tragedie, jakie jego zdaniem spowodowali Napoleon i Aleksander Wielki. Także Chrystus przynosił miecz, nie pokój, a Gandhi z dzisiejszym pacyfizmem miał niewiele wspólnego. Przy okazji informuję, że to "walenie głową" to nie, jak pisze Sokołowski "z byka", ale z pewnego Polaka, który futbolistą nie był, a głową mur przebił; był to rzadki w dziejach przypadek, kiedy coś się Polakom udało.

Natomiast oryginalne, a nie trywialne jest twierdzenie, że: Świat trzeba przed człowiekiem chronić. Nie przed abstrakcyjną "międzynarodową finansjerą" ani przed "władcami środków przekazu", tylko przede mną i przed tobą, przed próbami realizacji naszych pragnień. Oznacza ono bowiem, że to co dla mnie jest całkiem konkretne, dla Sokołowskiego jest abstrakcyjne, a z kolei mój adwersarz musi mieć naprawdę przykre doznania związane z naturą ludzką, skoro przy każdej okazji powtarza, jaka to ona podła. Bodajże Nietzsche napisał kiedyś o filozofach zajmujących się czymś tak "mało abstrakcyjnym" jak natura ludzka: pokazuje taki na siebie, rozdziera szaty i krzyczy: "ecce homo".

Nie rozumiem zachwytu nad demokracją, która: zmusza zło, żeby przebierało się za dobro. Pytanie - po co? Jeżeli do Sokołowskiego i natur jemu podobnych przemawiają tylko argumenty odwołujące się do tego co najgorsze, to zachodzi tu sprzeczność, ale jak mój polemista sam wyznał, nie bardzo wie: o co chodzi z tą antytezą. Co do mnie, to tu również jestem relatywistą i zwolennikiem nielubianego przezeń Heraklita. Uważam bowiem, że w różnych czasach, w różnych miejscach, dla różnych społeczności, różne ustroje są najlepsze.

Ciekawe byłoby udowodnienie, że zamiana dzieci na samochody dobrze służy ochronie środowiska. Z tego, co pisze Sokołowski, wynika, że według niego najmniej niszczą przyrodę kraje tak zwanego Zachodu; to truizm i absurd jednocześnie.

Nie wiem, na jakiej podstawie uważa się, że demokracja jest najbardziej niestabilna. Jako ustrój jest ona najbardziej stabilna z możliwych i to zresztą podawane jest dzisiaj jako jej największa zaleta. Zmieniają się tylko poszczególne osoby i partie, zresztą niewiele się od siebie różniące, ale sam ustrój jest wręcz modelowym przykładem stabilności (a może stagnacji?) i w zasadzie mógłby rządzić komputer.

Jednak najbardziej popularny zarzut, jaki udało mi się wyłuskać z tekstu Sokołowskiego, polega na tym, że nie podaję w swojej książce tak zwanych programów pozytywnych. To, że uważam je za niepotrzebne, nie mieści mu się w głowie tak bardzo, że próbuje do programów pozytywnych zaliczyć owo wspomniane już "walenie głową w mur". Ciekawe, że daje jednocześnie do zrozumienia, iż słyszał coś o Marksie. Osoba tego ostatniego to chyba najlepszy przykład na to, do jakich tragedii zawsze prowadzi wymyślanie tego typu recept. Gdyby Marks poprzestał na programie tak zwanym negatywnym, czyli na tym, co Sokołowski nazywa: zastępczym zaspokajaniem żądz i dawaniem upustu świętemu gniewowi, z pewnością dzisiaj czcilibyśmy go jako tego, który pomógł uporać się np. ze zjawiskiem pracy dzieci po 14 godzin na dobę, co dla pana jest tak naturalne jak: wiatr i skały. Ale Marks, niestety, miał także program pozytywny i dlatego dzisiaj co słabsze umysły mogą wyżywać się nad spuścizną tego wielkiego ducha, wrzucając ją całą do jednego worka. Ostatnio najdokładniejszy program pozytywny miał niejaki Pol Pot. Domaganie się programów pozytywnych jest właśnie dowodem choroby woli, o której pisałem, tak jak dowodem choroby jest ciągłe studiowanie podręczników lekarskich. Wspomniany już Nietzsche, zwany też najlepszym diagnostą dekadencji, pisał o tym następująco: Wszystkie prawidła mają bowiem ten skutek, iż odwracają uwagę od celu utajonego za prawidłem i czynią człowieka lekkomyślnym. Ludzie, którzy domagają się tak zwanych pozytywnych rozwiązań, przypominają mi współczesnego mieszczucha, który widząc bandytów katujących kogoś na ulicy oburza się, że nie ma na miejscu policji, ale sam nie pomaga, a potem domaga się mniejszych podatków, bo to ożywia gospodarkę. Zadaniem ludzi zajmujących się generaliami, a to było przedmiotem mojej książki, nie jest nigdy pokazywanie tak zwanych pozytywnych rozwiązań, ale obnażanie nonsensów i zabobonów. Co innego rozwiązywanie szczegółowych problemów technicznych, ale i tam dokonania naszych specjalistów i fachowców nakazują sceptycyzm i konieczność stałego nadzoru ich działań. Wymyślanie utopii, doktryn, drobiazgowych strategii byłoby zwalczaniem zabobonu zabobonem. Piętnowanie zła i bzdur "z uczuciem" wywołuje u pana ironię, ale ja mam nadzieję, że u kogoś innego wywoła właśnie uczucia, także negatywne uczucia złości, oburzenia i wstydu, że na takie nonsensy się godzimy. To jest, według mnie, punktem wyjścia dla wszelkich autentycznych zmian. Muszę zresztą wszystkich zmartwić, ale w ogóle nie wierzę, że można dokonać jakichś przemian w dobrym kierunku wymyślając wielopunktowe programy i nie ruszając się od komputera.

Wszystkim, którzy chcieliby coś naprawdę zmienić; zamiast brnięcia przez twórczość wszelakich racjonalistycznych mędrków, zalecałbym znacznie ciekawszą lekturę np. trylogii Tolkiena. Na naradzie przed decydującą wyprawą ustalono tam ni mniej, ni więcej, że źle się dzieje w śródziemiu i trzeba zrobić wszystko, co się da, żeby temu zaradzić, czyli dotrzeć do "góry przeznaczenia". Pójdę z pierścieniem, chociaż nie znam drogi - stwierdził Frodo. I w dodatku nie wolno mu było używać takiego cudownego gadżetu jak sam pierścień, bo Tolkien dobrze rozumiał, że rozwiązywanie problemów nie leży ani w cudach techniki, ani w drobiazgowych programach, ale w podjęciu autentycznej walki, ćwiczeniu własnej odwagi, rozumu, czujności, wrażliwości, samodyscypliny itd. Tych pierwszych domagają się zawsze ludzie, którzy chcieliby zmienić świat nie ryzykując i działając tylko wtedy, gdy dostaną z góry gwarancję sukcesu. Tak można iść tylko z prądem, ale nigdy pod, a to niestety jedyna droga dla Zielonych. Na szczęście w tolkienowskim Rivendell zebrała się niezła paczka oszołomów, ekstremistów, radykałów, awanturników i dziwaków. Nie zbywało im nie tylko na zawsze potrzebnych mózgach, ale i na dostarczających do nich krew sercach, kręgosłupach oraz jajach.

Czego sobie i wszystkim ekologom zawsze życzę.

Olaf Swolkień

1) ZB 6/96, s. 84.




PAN BRONISłAW MALUJE LAS

Pan Bronisław Latocha, pochodzący z Ustronia, dokarmiał przez kilkanaście lat zwierzynę i ptactwo - jelenie, sarny, bażanty. Jak mówi, futrował zwierzynę, zaopatrując ją m.in. w siano i kasztany. Poznałem go przed kilku laty w Domu Pomocy Społecznej w Skoczowie. Siedział w pracowni terapii zajęciowej i malował las. Na białym kartonie dwa zielone drzewa szpilkowe, a tu - tłumaczy mi - wcześniej jest poszycie i roślinność, gdzie rosną grzyby. Brązowieją dwa borowiki i czerwienieją trzy muchomory. Wyrastają nie prostopadle do ziemi, lecz jeden lekko skośnie, a inny jakby pochylony do przodu, niczym w pokłonie, zupełnie jakby zapraszał tego drugiego do tańca pośród pysznej zieleni. Pan Bronisław wie o naturze bardzo wiele. Teraz siedzi na krześle i maluje. Opowiada, że gdy był we Francji, poraził go prąd. Teraz jego ciało porusza się z trudem, ale ręka, chociaż powoli, wyczarowuje las. Na ścianie widzę dużo obrazów, z których wiele jest jego autorstwa. Wyróżniają się poziomem artystycznym. Wieloryb, orełek (mały orzeł), pies przy budzie, ryś, słoń, sportowcy, szybowiec. Jest nawet wielki samolot Concorde. Widziałem raz w lesie żmiję - mówi spokojnie, ale z ożywieniem. - Była w czterech kolorach, m.in. w żółtym i niebieskim i miała takie niezwykłe tęcze wokół oczu. Jak skończę las, to ją namaluję. Już mi się nie wymknie.

Jerzy Oszelda


LIBERUM VETO I VOTUM SEPARATUM

Treść paru artykułów zamieszczonych w ZB 6/96 budzi niepokój z powodu fałszywych w nich informacji i kardynalnych błędów w rozumowaniu. Piotr Zawalich w artykule pt. Nasze lasy - iglaste lasy? oskarża leśników i leśnictwo, że zamieniło lasy rzekomo pierwotnie liściaste na iglaste, co rzekomo zdegradowało glebę i rozstroiło zespoły drzewiaste. A rzecz się ma nieco inaczej, mianowicie:
  1. Najżyźniejsze siedliska w ciągu kilku ostatnich stuleci zostały wydarte lasom przez rolnictwo. Dzisiaj ostały się na nizinach tylko na najuboższych glebach, a w górach na najmniej dostępnych ostępach. Na nizinach i przed wiekami dominowała najmniej wymagająca sosna pospolita (Pinus silvestris), a w górach - świerk (Picea excelsa). Oba te gatunki cieszyły się powodzeniem z powodu ich właściwości, umożliwiających zastosowanie w budownictwie i przemyśle (papiernictwo, podkłady kolejowe, kopalnictwo węgla itd.).

  2. Błędy dotychczasowego leśnictwa polegają na czymś zupełnie innym, mianowicie: z powodu nieznajomości biocenotyki w wieku XIX i początkach XX, leśnictwo popełniło poważne błędy, eliminując domieszki gatunków liściastych i pozwalając łowiectwu na wytępienie drapieżników (rosomaka, wilka, rysia, żbika itd.), a protegując roślinożerczą zwierzynę płową (sarna, jeleń, daniel). Niewybaczalnym wprost błędem była niepoczytalna restytucja łosia. W rezultacie takiego postępowania dzisiejsze zespoły drzewiaste, zwane lasami, stały się plantacjami drzew, podatnymi na gradacje szkodliwych owadów, stale zagrażających spustoszeniem. W plantacjach tych nie ma miejsca na żarłocznych roślinożerców.

  3. Dalszym błędem leśnictwa jest nieznajomość dynamiki drzewostanu. Drzewa rosnące w zespole w pogoni za światłem z wiekiem tak się zagęszczają, że stają się wysmukłe i wiotkie, a przez to narażone na wywalenia i połamania przez wiatry i śniegi. Przeciwdziałać temu można stosując trzebieże, których wykonywanie jednak zaniedbywano, tłumacząc się brakiem robotników leśnych. Gromadzący się w lasach a nie usuwany posusz z kolei sprzyjał rozmnoży szkodliwych owadów (korniki) i szerzących się pożarów leśnych.

GeH
Inny artykuł pt. Giełda absurdów donosi o rozpowszechnionym kłusownictwie i oburza się, że myśliwi w jednym z lasów ubili 7 sarn, daniela i jelenia. Czyżby autor nie wiedział, że pogłowie sarn i jeleni w naszych lasach przekracza od dawna wielokrotnie dopuszczalne normy? Istnym paradoksem naszych czasów jest to, że kłusownik stał się sprzymierzeńcem lasu. A niedorzecznością w miłośnictwie przyrody jest sentyment do takiego szkodnika jak sarna, a zażarta wrogość do wilka, wpajana od kołyski bajkami dla dzieci.

Namnożyło się ostatnio mnóstwo samozwańczych "ekologów", którzy ekologią nazywają swą własną ideologię, nie pomni, że ekologia - to nauka podstawowa, którą trzeba wpierw poznać, aby zasłużyć sobie na miano ekologa.

doc. dr hab. Maciej S.Czarnowski
członek korespondent iufro
visiting professor oLouisiana State University Baton Rouge, LA, USA


ZB nr 8(86)/96, sierpień '96

Początek strony