Strona główna 

ZB nr 8(86)/96, sierpień '96

WODOLECZNICTWO A TERAPIA MOCZEM

Zajmując się kulturą duchową Wschodu, a w szczególności jogą, sufi, ezoterycznym chrześcijaństwem, także ajurwedą - naturalną indyjską medycyną, z niepokojem śledzę brednie, jakie zdarza się publikować na temat, jogicznej rzekomo, terapii moczem. Jako jogin i nauczyciel jogi, muszę rzec, że wspomniana głupota nic wspólnego z jogą na pewno nie ma.

Woda Pana Śiwy (Śhiva), to wcale nie szczochy, a jedynie najzwyklejsza woda źródlana poświęcona i pobłogosławiona w czasie uroczystego nabożeństwa zwanego abhiśekapudźą. Jest to starożytny, wedyjski ryt polewania czystą wodą lińgamu - kamiennego słupa, będącego znakiem twórczej mocy i potęgi natury zwanej też Śakti. Żywa Woda poświęcona rytuałem, w którym m.in. odmawiane lub śpiewane są służące temu modlitwy (mantramy) zwana jest Śiwambu lub Śiwambudhara. Oto i strumień Wody Śiwy spływający z lińgamu spożywany jest jako nektar Amaroli - boski nektar duchowy. Kojarzenie lińgamu z fallusem także jest fatalnym błędem, który od kilku stuleci propagują "uczeni" jezuici nie mający o symbolice śiwaizmu nawet zielonego pojęcia. Fallus vel penis to w sanskrycie naraka. Niezbyt podobnie do terminu lińgam, mającego jedynie mistyczne i duchowe znaczenie.

Terapia czystą wodą źródlaną, wodolecznictwo, jest podstawową terapią naturalną ajurwedy. Owo wodolecznictwo w żadnych autorytatywnych indyjskich traktatach nie jest rozumiane jako szczochoterapia. Jogiczna medycyna, znana też pod oryginalną swoją nazwą jako Bhaiszadźja Joga, wywodzi się z nauk Pana Śiwy i nigdzie nie poleca picia ani własnego, ani cudzego moczu. Jeśli niektórym ludziom pomieszało się w głowach i plotą w swej niewiedzy brednie, to pozostaje mi życzyć im smacznego. Tych jednak, którzy nie mają pojęcia o temacie, trzeba ostrzec w co się pchają, a jeśli dalej mocz zechcą konsumować, to i mają prawo zagwarantowane wolną wolą. Będą przynajmniej świadomi, co robią. Wszak ludzie uwielbiają robić wszelkiego rodzaju głupoty.

W śiwaickich rytuałach obmywania lińgamu używa się czasami wody zmieszanej z krowim mlekiem, a także wody zmieszanej z miodem. Jeśli komuś złocisty płyn Madhuparka (woda miodowa) skojarzył się z moczem, to zaiste fatalna to pomyłka. Ajurweda i joga pełne są pochwały wszelkich zalet spożywania czystej, zdrowej wody z naturalnych źródeł. Szczyny w żadnym wypadku nie są też napojem Soma. Według starożytnych receptur joginów, śiwaitów, Soma - napój aniołów (dewów, bogów), to woda z miodem, dzięki któremu zawdzięcza swój złocisty blask i świetny, zdrowotny wpływ. Zapewne rodzimi pszczelarze najlepiej wiedzą też, o czym piszę. Ajurweda poleca także czystą, źródlaną Wodę Życia (z miodem) , aby odtruć organizm z nadmiaru toksycznej substancji zwanej moczem, której ilość w organizmie wzrasta w chwilach strachu, szczególnie, gdy zagrożone jest życie.

Istnieje tylko jeden sposób używania uryny według receptury ajurwedy i całej tradycyjnej nauki ludowych medyków. Zawsze jest to uryna krowia, ze świętych w Indii, jak pewnie wiadomo, krów! O ile nie ma innego środka (a więc wyjątkowo), dopuszcza się użycie krowiej szczyny do odkażania ran, tylko do zewnętrznej dezynfekcji! To tyle oddając honor szczynom krowim, czasem dozwalanym tak do użytku. I nie może to być każda krowa jak leci, a jedynie krowa święta, a więc chociaż raz uroczyście poświęcona aniołom (dewom czy, jak wolą jezuiccy "uczeni", bogom).

Istnieje zaś inny aspekt używania ludzkiej uryny opisywany w ciemnych tantrach hinduskich. Jest to aspekt duchowo-religijny, jeśli wolno w ogóle w tym wypadku użyć tych słów. Pewne ciemne i złe istoty zwane rakszasami, co na polski przekłada się terminem demony, użytkują i polecają spożywanie moczu dwa razy dziennie, celem zjednoczenia się (komunii) ze źródłem swej demonicznej potęgi. Inna klasa ciemnych i złych istot, piśaća, które na polski dobrze przekłada się terminem czorty, diabły - używa ludzkiego i własnego moczu jako zwyczajnego, codziennego napoju do wszystkiego, ot rodzaj piwka. Gratuluję jakiemuś demonowi pomysłu wprowadzenia ludzi zainteresowanych jogą i zdrowiem w akt rytualnego spożycia demonicznej komunii. Według nauk Pana Śiwy, Mistrza Joginów i Mistyków, każdy kto spożywa własny mocz, odrodzi się w najniższych i najciemniejszych sferach (lokach) egzystencji, z których nie ma już powrotu do krain światła ani możliwości odrodzenia się w świecie ludzkich istot. Gratuluję wyboru "duchowej" drogi życia wszystkim szczochofanom! Nie ma chyba lepszego pomysłu, choć wygląda niewinnie i zdrowo, na zniszczenie własnej jaźni (atmana, duszy). Pan Śiwa gorąco przestrzega przed popadnięciem w takie zgubne nauki i praktyki wszystkich adeptów jogi i treningu mistyki czy ezoteryki. Pan Śiwa pouczył Parwati, iż osoby (dusze), które tak zatraciły własną jaźń (atmana) w komunii (zjednoczeniu) z demonami (rakszasami i im podobnymi: wetalami, kuhu etc.), zostaną całkowicie zniszczone w Pralaji, czyli u końca cyklu czasu naszego Dnia Brahmy.

Niestety, to uwaga dla zafascynowanych kulturą Wschodu, nie wszystko co Wschodnie to zaraz boskie, niebiańskie i duchowe. Diabelstwo też się może przytrafić. Wodolecznictwo to zupełnie inna "parafia" niż szczynopilstwo. Parafia taka dla jaźni (atmana, duszy) ma niewyobrażalnie wielkie znaczenie. Aż dziw bierze na brak zdrowego rozsądku. Wegetarianie w większości dobrze wiedzą, iż nadmiar moczu (mocznika, kwasu moczowego) w mięsie zabitych zwierząt powoduje, iż ulegamy narkotycznemu otumanieniu i uzależnieniu. Najlepszy narkotyk jednak własny, prosto z pęcherza. A narkotyki, włącznie z alkoholem, są zasadniczo zakazane zarówno w jodze, jak i w metodach ajurwedy. Aż dziw, że spotyka się jaroszy pono, co to mięsa nie jedzą, aby się moczem z mięsa nie narkotyzować, ale z własnego pęcherza sobie narkotyku pociągną sporą dawkę. Lepszy pewnie czysty i z własnej produkcji. Narkotyczne, silnie uzależniające właściwości moczu znane są i opisywane w naukach indyjskiej medycyny.

Zainteresowanym jogą przypomnę w szczególności, iż w regułach zdrowia dla praktykujących samnjasinów (osób, które poświęciły się praktykowaniu jogi) istnieje nawet zakaz wąchania własnych ekskrementów - zarówno moczu, jak i kału. W niektórych szkołach jogi zabrania się także dotykania ekskrementów, co wymaga opanowania specjalnego sposobu obmywania odbytnicy czy narządów płciowych. Kto wtedy dotknie ekskrementów lub ich powącha, pozostaje nieczysty przez jeden dzień i winien spędzić cały dzień na oczyszczających medytacjach, recytacjach i postach. Kto by skosztował ekskrementów, pozostaje nieczysty przez siedem dni, także każdy kto ich dotknie. Oto i o co chodzi istotom demonicznym, szczególnie tym z Ósmej Sfery (Asztaloka) zwanej potocznie i swojsko piekłem. Stan permanentnej nieczystości uniemożliwi adeptowi jogi osiągnięcie światła niebios (dewów), a co za tym idzie oświecenia duchowego. Grunt to dbać o własne interesy. Zdrowie to ponętne hasło. Przyciągnie wiele istot do piekieł.

Woda Śiwy (z rytu obmycia lińgamu) jest tą wodą dzięki której, według pierwotnych nauk Pana Śiwy przekazywanych w jodze, może człowiek wyleczyć się ze wszystkich chorób. Po miesiącu stosowania, ciało zostaje oczyszczone od wewnątrz. Po dwóch miesiącach - wszystkie zmysły ulegają wyostrzeniu. Po trzech miesiącach używania Wody Śiwy ustępują wszelkie choroby i znikają cierpienia. Po upływie pięciu miesięcy odzyskuje się pełne zdrowie. Warto dodać, iż Wodę Pana Śiwy należy pić małymi łykami dokładnie mieszając ją w ustach ze śliną, nigdy duszkiem, gdyż ten sposób picia płynów jest w ogóle szkodliwy dla zdrowia. Oprócz wody czystej, źródlanej, oraz wody miodowej (soma) czy mlecznej, używa się wody różanej. Płatki dzikiej róży maceruje się (naciąga na zimno) przez półtorej lub więcej doby, następnie "magnetyzuje" w rytuale i spożywa jako antidotum przeciw chorobom serca i duszy. Przeciw otyłości należy pić wodę przed spożyciem posiłku. Szczupli powinni pić dopiero po zjedzeniu swego pokarmu. Post na wodzie jest najlepszą kuracją leczniczą prawie na wszystkie choroby. Płukanie nosa z pomocą wody oraz lewatywy to typowe zabiegi lecznicze w każdym praktycznie systemie jogi. Idealna jest Śiwambu - Woda Życia Pana Śiwy, woda użyta w religijnym ceremoniale. Pan Śiwa przestrzegał heretyckie demony przed wypaczaniem tej idei. Nic jednak nie powstrzyma bezrozumnego. Soma, woda z miodem czy jak kto woli woda miodowa, uważana jest przez ajurwedę i jogę nie tylko za niebiański napój aniołów (bogów, dewów), ale też za lek najskuteczniej przywracający harmonię w organizmie, odtruwający i regulujący wszystkie dośa, systemy ciała. Soma służy też duchowemu wzrostowi, przybliżeniu Niebios na ziemi.

Jeden z moich indyjskich nauczycieli jogi wspominał o tym, iż niektórzy hinduscy bramini, ludzi którzy przychodzą do nich bez należytej (tradycyjnie) czci i bez czci dla Pana Śiwy, specjalnie wpędzają na manowce Marana Tantr, czyli praktycznie w ślepe zaułki wiodące do duchowej śmierci. Spożywanie ekskrementów od zawsze było zaliczane przez jogę do Marana Tantr, czarnomagicznych praktyk wiodących w efekcie do duchowej śmierci, do zniszczenia własnej duszy (atmana, jaźni). Niektórzy hinduscy nauczyciele zwyczajnie nie lubią białych i stąd ich działanie, bynajmniej z jogą mające niewiele wspólnego. Adept jogi, mistycznej drogi duchowej ma trzymać się od tego rodzaju praktyk z daleka, jeśli pragnie szczerze duchowej realizacji.

Życzę lokalnym smakoszom rakszasowego napitku, aby swoją urynoterapię trzymali z dala od pojęcia takiego jak JOGA, a także aby nowicjuszy raczyli uprzejmie uprzedzić, jaka to "terapia" z tej urynoterapii w istocie jest - czarnomagiczna komunia z ciemnymi siłami, które niewątpliwie dokonają terapii: wyleczą raz na zawsze z człowieczeństwa i możliwości ludzkich narodzin. Ale to już jest subtelniejsza kwestia i nie widać jej na pierwszy rzut oka. Gdyby ktoś ze smakoszy był jednak zainteresowany urokami autentycznej terapii prawdziwą Wodą Śiwy, to zapraszam do korespondencji. Służę też od czasu do czasu egzorcyzmem uwalniającym od usidlenia przez demoniczne siły ciemności. Moce książąt ciemności świata rakszasów lub Ósmej Sfery (piśaća), takich jak Rawana, Waszta czy Asztar znacznie trudniej jest usunąć, niż w przypadku demonów żydowsko-chrześcijańskich i astralnych zmarłych dusz, niemniej nie jest to niemożliwe.

Gwoli zaspokojenia prawdy, trzeba wspomnieć o wspólnocie szalonych mędrców zwanych kapalika, którym zdarzało się czasem używać okazjonalnie ekskrementów dla doraźnej duchowej edukacji. Przykładowo, kiedy uczeń chciał uzyskać nauki u nauczyciela tej tradycji duchowej, mógł mu się trafić jednorazowo takowy test wiary i poświęcenia. Nauczyciel kazał się nowicjuszowi wysikać, a następnie, uroczyście i bez oznak obrzydzenia wypić swój mocz. Nowicjusz albo rezygnował od razu, albo próbował wykazać się determinacją wobec wybranego guru. Wtedy okazywało się w jakiś cudowny sposób, że w naczyniu zamiast moczu jest jakiś pachnący cudownie eliksir. Cóż, jednak aby robić takie testy potencjalnym uczniom, trzeba samemu być wielkim cudotwórcą, takim, co to własne siki potrafi zamienić w złoto. A kto nie potrafi, ten nie ma prawa tak testować kandydatów na uczniów, a nawet w ogóle przyjmować uczniów we właściwym tego słowa znaczeniu.

Według nauk jogi, razem z moczem wydalane są szkodliwe substancje astralne, przez ezoterykę zwane imperylem (trucizną Halahala). Ta astralna, demoniczna trucizna posiada moc uśmiercenia ludzkiej duszy. Kto wchłania mocz z powrotem w siebie, tego imperyl powoli zatruwa i zabija duchowo, aż ulegnie wiecznemu zatraceniu w Pralaji nocy Brahmy. Z czasem psychika otwiera się dla przestrzeni Ósmej Sfery, co jest charakterystyczne także i dla innych zabójczych dla życia duchowego substancji takich jak alkohol, opium czy marihuana. Według nauk Pana Śiwy, pierwszego Mistrza jogi, konsumenci własnych fekaliów, w tym uryny, będą w `nagrodę' nurzać się w rzece Waitarani, którą płyną wszelakie nieczystości uniemożliwiające zatraconej duszy opuszczenie świata piekielnego (Narakaloki) ani nawet na chwilę. Warto może wiedzieć o tych "niewinnych" skutkach ubocznych, o których zagorzali smakosze szczylu, może wcale usłyszeć nie chcą, podobnie jak alkoholicy czy nikotyniarze o zgubnych skutkach ich nałogów. Sataniści, mniemam, będą także ukontentowani nową, "zdrową" możliwością sprawowania życzonego kultu, jeśli o nim jeszcze nie wiedzieli, a pragną zanurzyć się na wieki wieków w płynącym szambie demonicy, rzeki Waitarani.

Imię Śiwa tłumaczone na polski dosłownie oznacza przychylność, życzliwość, dobroć, a także łaskę Bożą. Czohan Śiwa to Pan Łaski, Pan Życzliwy. Lińgam jest zasadniczo jedynym symbolem Pana Śiwy czczonym w świątyniach, gdyż śiwaizm, a za nim cała joga, nie używa antropomorficznych podobizn Śiwy na ołtarzach świątyń. Lińgam (słup) jest znakiem trzech Bożych Potęg: rozpuszczania, skrywania oraz przepływu. Pierwsza uczy, iż moc lińgamu rozpuszcza lub lepiej niszczy wszelkie grzechy, błędy i ich przyczyny tworzące karmiczne więzienie duszy. Śiwa jest wtedy niebiańskim lekarzem Rudradewą, znawcą leków i duszą dzikiej przyrody. Według ajurwedy kontakt z przyrodą to pierwsza siła lecznicza, z jaką należy obcować. Druga wskazuje na wszelkie misteria i ukryte tajemnice, czyniąc z Pana Śiwy strażnika wszelkiej wiedzy mistycznej i ezoterycznej. Trzecia potęga otwiera moc duchowego przekazu, nauczania i błogosławieństwa, czyniąc z symbolu lińgamu źródło charyzmatycznej mocy i źródło Mistycznej Wody Życia, która ożywia serca i dusze, aby powróciły na niebiosa, do swego Boga i Stwórcy. I to byłoby już tyle na dzisiaj.

Życzę wszystkiego dobrego, także światła łaski Pana Śiwy Mahadewy, aby nie błądzić więcej po bezdrożach pseudojogicznych mistyfikacji rodem ze Wschodu. Om Śiwaja Namah Dźai Siddhi Hum!

Lalit Mohan G.K.

Bractwo Zakonne Himawanti
/ 304, 87-100 Toruń 1


OPOWIEŚĆ O NODZE (DRODZE)

Jacobowi, który zwrócił mą uwagę na lekarstwo, jakie posiadamy.

Pisał pięknie o moczu Jacob w czerwcowym n-rze ZB. Wielu Czytelników pewnie popukało się w czoło po przeczytaniu jego tekstu. Wiadomo, lepiej iść do lekarza, apteki, zapłacić, odchorować swoje i ponarzekać na skutki uboczne, na eksperymenty na zwierzętach, na zanieczyszczenie Ziemi przez przemysł chemiczno-farmaceutyczny. Na brak czasu, pośpiech, zgiełk, nerwowy tryb życia. Na cywilizację, która zaowocowała fabrykami (m.in. lekarstw) niszczącymi wszystko dokoła. To nie my jesteśmy winni, to fabryki, wielki biznes, politycy, międzynarodowe korporacje...
Mocz nie czyni cudów. Nie wystarczy wypić kilka szklanek złocistego napoju dziennie, by wszystko było w porządku, by znikły dolegliwości, o których pisałem wyżej. Może być natomiast początkiem uzdrowienia, zarówno ciała jak i umysłu. Samo picie na nic, jeśli pełno w nas złych energii, jeśli ciągle się złościmy, spieszymy, pochłaniamy każdy pokarm i każdą rozrywkę, jakie wpadną nam w ręce. Mocz nie jest kolejnym wynalazkiem z cyklu "tu i teraz wszystko", nie jest pigułką wiecznego i natychmiastowego zdrowia, energii, młodości i urody.

Przekonałem się o tym, pijąc go jak lekarstwo leczące skutki, nie zaś przyczyny. To jest największy błąd, jaki można na tej drodze popełnić. I o tym wszystkim pisał Jacob. Po co więc i ja znowu o tym samym piszę? Dobrego nigdy za wiele, zwłaszcza jeśli temat jest "kontrowersyjny", jeśli trzeba przełamywać tyle barier. A zmierzam do tego, by opowiedzieć swoją historię o moczu. Jacob pisał głównie o zastosowaniu wewnętrznym, ja spróbuję się skoncentrować na obrażeniach zewnętrznych i ich leczeniu uryną.

Wszystko zaczęło się wiosną. Wracając codziennie z Wielkiego Miasta do domu, napotykałem coraz większe połacie łąk, gdzie ktoś "mądrzejszy" od Natury chciał przyspieszyć Jej procesy wypalając zeszłoroczną trawę. A może nic nie chciał, może jedynie znudzony filmami w TV, grami komputerowymi, ostrym rapem z magnetofonu, chciał doznać czegoś nowego. Mniejsza z tym.

Było późne popołudnie. Siedziałem próbując rozgryźć kolejne zadanie zlecone tam, gdzie codziennie rzuca mnie los. Wyjrzałem przez okno, lecz zamiast zieleniących się drzew i krzewów zobaczyłem dym. No tak, znowu ktoś się bawi, szkoda tylko, że w pobliżu posadzonych jest kilkaset młodych drzewek.

Wybiegłem z domu chwytając leżącą na podwórku łopatę. Wiejący w stronę mojego i sąsiednich placów wiatr błyskawicznie przenosił ogień. Szybko ugasiłem płomienie w pobliżu młodych drzewek, lecz pożar dotarł do odległego o kilkaset metrów zagajnika. Bez namysłu ruszyłem, by go powstrzymać. Nie było łatwo, bo paliły się wysokie trzciny i suche gałęzie. W końcu się udało, lecz niestety, przez nieuwagę dopuściłem, by zapaliły mi się spodnie i momentalnie spłonął fragment nogawki. No i poparzyłem sobie nogę. Początkowo nie bolało zbytnio. Wróciłem do domu, rozciąłem nadpalone spodnie. Widok oparzonej nogi lekko mnie wystraszył - zwęglona, czarna skóra, obok wielki bąbel wypełniony białym płynem, a jeszcze niżej surowe ciało bez naskórka. Pierwsze, o czym pomyślałem, to mocz. Obsikałem więc nogę, co zrobiłem jeszcze kilka razy tego dnia. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie lamenty współdomowników, rozpaczających nad całym zajściem.

Uległem, niestety, tej psychozie i udałem się po dwóch dniach do lekarza. Znajoma pielęgniarka powiedziała krótko - oparzenie trzeciego stopnia. Za dwa tygodnie miałem w planach dość ważny wyjazd. Jak jechać z taką nogą, gdy samo chodzenie sprawia tyle bólu? Lekarz przepisał dwa rodzaje maści (na opakowaniu jednej z nich ostrzegano lojalnie przed ujemnym wpływem tego produktu na wątrobę) oraz płyn robiony na zamówienie. Ufny w osiągnięcia współczesnej medycyny zacząłem stosować się do jego zaleceń. Po tygodniu takich praktyk zniknęła delikatna warstwa gojącej się skóry, całość miała wyjątkowo niemiły wygląd, a ja zrobienie kilku kroków do łazienki przypłacałem każdorazowo ogromnym bólem i mimowolnymi łzami.

O wyjeździe przestałem myśleć. Aż nagle, nie mogąc usnąć z powodu bólu, pomyślałem znów o... moczu. Zmyłem grube warstwy maści, ranę przemywając moczem, co powtórzyłem jeszcze kilka razy. Po dwóch dniach miałem już ładnie gojącą się nogę, tydzień później wsiadałem w pociąg jadąc tam, gdzie planowałem. Dwa tygodnie później o oparzeniu świadczyła jedynie lekko różowa warstwa nowej skóry. Nie wierzę w cuda, sceptycznie podchodzę do różnorakich uzdrowicieli, zwłaszcza jeśli każą sobie słono płacić za porady. Ale do moczu mam zaufanie i szacunek, większy niż do panów w białych fartuchach.

Nie wiem, czy mocz pomaga wszystkim. Zapewne nie. Nie znam jednak żadnego chemicznego leku, który by pomógł wszystkim. Myślę natomiast, że mocz, w przeciwieństwie do wielu produktów współczesnej medycyny, jeśli nie pomoże, to na pewno nie zaszkodzi. I nie stracimy czasu na bieganie po lekarzach, aptekach, szpitalach. Choć tak jak pisałem na początku, samo picie niewiele pomoże, jeśli nie pomyślimy o innych aspektach naszego życia. I to właściwie wszystko, co chciałem napisać na ten temat. Może kogoś skłoni to do refleksji, może zastanowi się, zanim słysząc o urynoterapii popuka się znowu w czoło, a może ktoś wyniesie z tego coś więcej, czego wszystkim czytającym ten tekst życzę.

Remik Okraska


"...SWEGO NIE ZNACIE?!"

Czerwcowy nr ZB ponownie powitał wszystkich spragnionych artykułem o urynoterapii, czyli leczeniu moczem. Z pewnym podziwem dla Jacoba przyjąłem jego wyznania o piciu tego płynu i zbawiennym wpływie na zdrowie. Nie polemizuję z tym, bo nie widzę sensu. Czytelnik sam może ustalić swój pogląd na tę dość kontrowersyjną metodę leczenia.

Ja jedynie przytoczę "w tym temacie" krótką definicję zaczerpniętą z Encyklopedii pwn:
Mocz - płyn wytwarzany w nerkach i wydalany z organizmu, zawierający zbędne i szkodliwe końcowe produkty przemiany materii.

O ile pamiętam, uczą tego już w szkole podstawowej. Wnioski zostawiam Czytelnikom.

Przy okazji warto poruszyć także inny temat, ocierający się o przedstawioną problematykę. Różni ludzie, grupy o "ekologicznym podejściu do sprawy" często piętnują różne technologie, tradycje, mody, które z obcych kultur są przeszczepiane na grunt rodzimy. Tak jest z amerykanizacją naszego życia czy np. sadzeniem drzew pochodzących z innego klimatu. Jest to logiczne i rozsądne. Odrzucamy obce naszej kulturze i żywieniu hot-dogi, a przyjmujemy obcą naszej kulturze i medycynie (też naturalnej) urynoterapię czy też podobne dziwne metody. Różnica jest jednak druzgocąca. Pierwsze "obce" pochodzi ze zgniłego imperialistycznego Zachodu, a drugie "obce" ze "świętego" Wschodu (?). Nie pozostaje jednak zdementowany fakt, że choć jest to może "ekologiczne", to z pewnością obce naszej kulturze. Mnie też dziwi taka postawa, gdyż jest dla mnie niezrozumiała.

Szanuję kulturę Wschodu, wypracowane tam przez wieki metody leczenia, ale żyjemy w Polsce, w Europie, o pewnych tradycjach, wierze i klimacie. Dlaczego patrzymy na to, co za horyzontem, a nie dostrzegamy tego, co leży u naszych stóp? Ekologia to życie w harmonii z otoczeniem, ale naszym otoczeniem nie jest Tybet. Zachwyt uduchowionymi i zespolonymi z naturą wschodnimi guru (nie negowany) odstawia na boczne tory metody leczenia, żywienia, uprawy roli naszych rodzimych dziadków i ich dziadków. Oni na naszej ziemi wypracowali bogactwo duchowe, kulturowe, po które wystarczy sięgnąć. Co efektywniej wyrośnie z polskiej ziemi? Rodzima jabłoń czy drzewo sandałowe?
Młodzi ekolodzy, niestety, nie wiedzą (ogólnik), kim był ojciec Klimuszko, kim jest ks. Grzegorz Sroka czy ojciec Jan Grande z zakonu bonifratrów. To są podwaliny naszej ekologii, ziołolecznictwa i zdrowego żywienia, które można, oczywiście, ubogacić jeszcze. Może jednak redakcja da się namówić na zamieszczenie rozmów z o.J.Grande, który "Gazecie Krakowskiej" przedstawił wiele cennych rad dla każdego ekologa. Nie każdy mieszka w Krakowie.

KrzysztoPiaskowski


ZB nr 8(86)/96, sierpień '96

Początek strony