Strona główna |
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Odwoływanie się do sądów (administracyjnych i powszechnych) służy nie tylko realizacji gwarancji procesowych obywateli i ich organizacji, ale ma też pewien wymiar obiektywny. Sądy po prostu konkretyzują prawo i poprzez swoją orzekającą działalność wypełniają nierzadko luki zawarte w materiale prawnym. Uzasadnienia wyroków są zarazem jednym z czynników rozwoju nauki prawa. Co z tego wynika? Po pierwsze: odwołanie się przez Polski Klub Ekologiczny do NSA jest zwykłą realizacją przysługujących praw, z których nie należy rezygnować. Wcześniejsze działania, zarówno PKE, jak i Instytutu na rzecz Ekorozwoju, wspierane przez Towarzystwo Naukowe Prawa Ochrony Środowiska, dowiodły obojętności (by nie rzec arogancji) administracji i pozostawienie spraw w takim stanie byłoby po prostu nielogiczne. Po drugie: orzekająca działalność NSA jest czynnikiem - obiektywnie rzecz biorąc - prawotwórczym w szerokim rozumieniu (wyroki nie są w Polsce źródłem prawa, choć wpływają na sposób stosowania prawa). Nawet jeśli my nie wygrywamy, to zyskuje praworządność, gdyż niejasny przepis nabiera wyraźniejszych konturów. Po trzecie: postanowienie NSA nie kończy sprawy definitywnie. Dlatego też PKE wystąpił do Rzecznika Praw Obywatelskich o złożenie wniosku o rewizję nadzwyczajną w Sądzie Najwyższym.
Jerzy Rotko
Towarzystwo Naukowe Prawa Ochrony Środowiska
Instytut na rzecz Ekorozwoju
Koncentracja kwasu w opadach deszczu i śniegu bywa dość znaczna. Takie opady zanieczyszczają wody powierzchniowe - jeziora i rzeki - oraz przenikają do płytkich wód podziemnych. Jednocześnie działają niszcząco na roślinność. Bezpośredni efekt kwaśnych deszczy - to chemiczne uszkodzenie liści i znaczne obniżenie zdolności fotosyntezy. Występują też skutki długofalowe - stopniowe zatruwanie całej rośliny. Zmienia się chemiczna struktura gleby, ginie mikroflora spełniająca ważną rolę w różnych ekosystemach, truje się przy okazji żyjące w glebie organizmy, od bakterii po bezkręgowce.
Najbardziej wrażliwe na kwaśne deszcze są rośliny iglaste, głównie jodły, świerki i sosny. Zrzucają one igły co 4 lata i nie mogą szybko się regenerować. Kwaśne deszcze tworzone są na obszarach przemysłowych, spowodowały już ogromne spustoszenia w lasach europejskich i północnoamerykańskich. Zniszczeniu uległo już 50-60% lasów iglastych w Wielkiej Brytanii, Belgii, Holandii, Czechach, Szwajcarii oraz byłej NRD. W szybkim tempie giną lasy w południowo-zachodniej Polsce. Notuje się 30-procentowe zniszczenie lasów iglastych w Szwecji, Norwegii i Finlandii oraz w Hiszpanii. Ta klęska dotknęła także lasy w Ameryce Północnej, pojawiła się także w Azji. (Zenon Komorowski)
Pamiętam tekst Daniela Pasenta w "Polityce" (z lat 1979-82), o pewnym wynalazcy filtrów odsiarczających kominy (to było novum technologiczne: filtry montowało się u nasady kominów, a nie u szczytu), który nigdzie nie mógł wdrożyć swego wynalazku. Nie chciał patentu sprzedać USA i innym zagranicznym potentatom gospodarczym (a chciały kupić, o ile dobrze pamiętam: Kanada, Japonia, Francja), bo był patriotą i chciał, aby to Polska zarobiła na wynalazku, a nie on jako prywatna osoba; wolał złotówki niż zachodnie środki płatnicze, byleby organa państwowe zajęły się wdrożeniem, promocją i sprzedażą za granicę. Niestety, jedni zazdrościli mu potencjalnie wysokich wynagrodzeń (urzędnicy robili kłopoty z pieczątkami), drudzy z podobnych i innych powodów odmawiali zgody i pomocy przy montażu takich filtrów w zakładach i fabrykach (np. dyrektorzy nie mieli pieniędzy na pokrycie kosztów takich inwestycji, nie mieli odwagi na takie innowacje). Facet męczył się z problemem wdrożenia wynalazku przez 10-20 lat.
Czy tekst Daniela Passenta pomógł mu jakoś i czy wynalazca jeszcze żyje - nie wiem. Może napisze do ZB jego rodzina? Jedno wydaje się pewne: utrudniając mu samorealizację, zaszkodziliśmy sobie jako społeczeństwo. Mówię o kumulacji efektów kwaśnych deszczy w trójkącie: Polska, była NRD, Czechy. Ostatnio elektrownie i elektrociepłownie prześcigają się w budowie stacji odsiarczania spalin. Najwyższy czas!
Włodzimierz Bukowiec
Jeśli Zieloni nie potrafią się zorganizować - w tej czy innej formie - niech nie łudzą się, że ich łaskawe poparcie - tej czy innej partii - przyniesie jakikolwiek skutek. A może po prostu demokratyczne społeczeństwo nie jest zainteresowane ekorozwojem, a więc nie ma co się brać za działania o szerszym zasięgu niż uprawianie własnej działeczki.
KrzysztoŻółkiewski
Hipotetyczna Zielona Alternatywa jest blokiem wyborczym o strukturze federacyjnej. Celem jest zdobycie jak największej ilości Zielonych foteli, aby - stanowiąc konstruktywną opozycję - móc wpływać na tworzone prawo i pracę Rządu. Jest to bezpieczny, łatwy i dość przyjemny sposób działania na rzecz Matki Ziemi.
Wśród bezpiecznych i skutecznych haseł dodatkowych (bo podstawę programu stanowi, oczywiście, wszystko co związane jest z działaniami na rzecz środowiska naturalnego i naszego w nim miejsca) wymienić można np.:
Ze swej strony, tj. Obserwatorium Gastronomicznego w Katowicach deklaruję oddanie co najmniej dwu głosów na Zieloną Alternatywę, a także zakupienie cegiełek wyborczych. Kampanię przedwyborczą uważam za otwartą.
KrzysztoŻółkiewski
Straż Ochrony Przyrody (SOP) do czasu wejścia w życie ustawy z 1991 r. działała na podstawie rozporządzenia ministra leśnictwa i przemysłu drzewnego z 1957 r. Uprawnienia strażnicy mieli podobne do obecnych, ale ich działalność dość często blokowały przepisy narzucające SOP nadzór ze strony pięciu uprzywilejowanych stowarzyszeń.
SOP mogła być utworzona tylko na wniosek: Ligi Ochrony Przyrody (LOP), Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego (PTTK), Polskiego Związku Wędkarskiego (PZW), Polskiego Związku Łowieckiego (PZł), Polskiego Związku Alpinizmu (PZA) i mogła składać się tylko z członków tych stowarzyszeń. Kierownictwo straży oraz wojewódzkie inspektoraty SOP, będące władzami SOP, składały się z osób delegowanych przez: LOP, PTTK, PZW, PZł. Naczelny Inspektor SOP oraz Wojewódzcy Inspektorzy SOP byli wyznaczani przez LOP. Sami strażnicy mogli decydować o swojej działalności dopiero na szczeblu podstawowym - grupy rejonowej.
Struktura przedziwna, możliwa do wprowadzenia chyba tylko w latach 50. Jeszcze dziwniejsze jest jednak to, że praktycznie przetrwała ona do dzisiaj. Pomimo zapisu w ustawie z 1991 r. o obowiązku określenia organizacji SOP, zasad i trybu przyjmowania jej członków oraz nadania jej statutu, minister ochrony środowiska przez 5 lat nie zdążył określić tych zasad.
W 1991 r. (w roku uchwalenia tej ustawy) SOP liczyła 40518 członków w 1480 grupach rejonowych, istniejących we wszystkich województwach z wyjątkiem ostrołęckiego.
Wejście w życie ustawy oraz brak do niej przepisów wykonawczych doprowadziły do dziwnej sytuacji.
Część straży działa dalej opierając się na przepisach z 1957 r. oraz regulaminie straży z 1964 r. (a więc dalej pod nadzorem LOP, PTTK, PZW, PZł). Niektórzy wojewodowie stwierdzili, że rozporządzenie z 1957 r. i regulamin z 1964 r. są sprzeczne z ustawą o ochronie przyrody i do czasu określenia przez ministra przepisów wykonawczych nie będą prolongować legitymacji strażników.
Jeszcze inaczej zachował się Urząd Wojewódzki w Krakowie.
Do 1995 r. (włącznie) UW przedłużał legitymacje strażnikom SOP (a wiec uznał stare przepisy za obowiązujące). W tym czasie LOP odwołała ze stanowiska Inspektora wojewódzkiego SOP (powołując się na niejasność przepisów) i powołała nowego inspektora w osobie p. Bożeny Kotońskiej - pracownika Wydziału Ochrony Środowiska UW w Krakowie (czemu już niejasność przepisów nie szkodziła).
Straż Ochrony Przyrody w woj. krakowskim działała więc nadal (pomimo licznych konfliktów pomiędzy strażnikami SOP i kierownikami grup rejonowych a narzuconym inspektorem).
W 1995 r. po akcjach przeciwko handlarzom jodłą, organizowanych przez strażników SOP, doszło do konfliktu między strażnikami i Urzędem Wojewódzkim. Powodem było najpierw wydanie przez wicewojewodę J. Millera dwóch różnie brzmiących rozporządzeń o ochronie jodły (w tym samym dniu i pod tym samym numerem), a następnie - po konfiskacie przez strażników gałęzi jodłowych - przedziwnej interpretacji prawnej tych rozporządzeń. Wszystkie interpretacje, o które zwracali się do osób postronnych strażnicy, potwierdziły ich racje (Towarzystwo Naukowe Prawa Ochrony Środowiska oświadczyło, że nie rozumie na jakich podstawach prawnych UW opiera swoją interpretację). Również w rozmowie z kierownikiem grupy rejonowej SOP dyrektor Wydziału Ochrony Środowiska UW, stwierdził że jego prywatnym zdaniem racja jest po stronie strażników, ale on -jako pracownik UW - dostał od wojewody polecenie takiej interpretacji, a nie przyzna się do błędu w formie pisemnej, ponieważ nie może podważać autorytetu wojewody (strażników może). Po tym konflikcie w styczniu 1996 r. wicewojewoda J. Miller stwierdził nagle, że obowiązujące przepisy nie zezwalają mu na prolongatę legitymacji strażnikom SOP (do tej pory nie widział takich przeciwwskazań).
W tym samym czasie kierownicy 4 grup rejonowych SOP wystosowali do Zarządu Wojewódzkiego LOP pismo z szeregiem krytycznych uwag pod adresem inspektora wojewódzkiego SOP i prośbą o jego zmianę. Odpowiedzią było stwierdzenie, że zgodnie z regulaminem SOP z 1964 r. LOP nie musi brać pod uwagę postulatów kierowników grup. Wobec tych faktów Towarzystwo na rzecz Ochrony Przyrody, w skład którego wchodzą m.in. byli strażnicy SOP, postanowiło zastosować się ściśle do przepisów ustawy o ochronie przyrody i wystąpiło do ministra ochrony środowiska z wnioskiem o powołanie Straży Ochrony Przyrody.
Zwracam się do innych stowarzyszeń z prośbą o skierowanie podobnych wniosków o powołanie Straży przy ich organizacjach. Towarzystwo na rzecz Ochrony Przyrody do swojego wniosku dołączyło projekt statutu SOP. Projekt ten można uzyskać wysyłając pod niżej podanym adresem 5 znaczków na list (równowartość kosztu ksero i wysyłki).
Proszę także o informacje o kierowanych wnioskach o powołanie Straży Ochrony Przyrody.
Mariusz Waszkiewicz
Towarzystwo na rzecz Ochrony Przyrody
Koletek 11
31-069 Kraków
(z dopiskiem SOP)
W poprzednim artykule pisałem o kłopotach Straży Ochrony Przyrody. Członkowie dwóch grup rejonowych SOP w Krakowie po odmowie prolongaty legitymacji przez Urząd Wojewódzki, chcąc mieć jakiekolwiek podstawy prawne do prowadzonej przez siebie działalności (patrolowanie parków narodowych, krajobrazowych, rezerwatów przyrody i zwracanie uwagi na zachowanie się osób zwiedzających), skierowali do wojewody wnioski o nadanie im uprawnień społecznych opiekunów przyrody.
Pierwsze wnioski wpłynęły do Urzędu Wojewódzkiego 8.2.96 r. Odpowiedzi na nie wnioskujący nie otrzymali. W związku z tym skierowali do Wydziału Organizacji i Nadzoru UW pismo z prośbą o podjęcie interwencji w celu zapewnienia przestrzegania obowiązku dotrzymania terminów przez UW. Po skardze tej otrzymali odpowiedź, która wszystkich wprawiła w zdumienie. wojewódzki konserwator przyrody stwierdził, że decyzja o nadaniu uprawnień społecznego opiekuna przyrody jest uzależniona od regulacji prawnej, dotyczącej funkcjonowania Straży Ochrony Przyrody (tymczasem działalność społecznych opiekunów przyrody nie ma żadnego związku z funkcjonowaniem SOP). Zainteresowani zwrócili się wówczas do ministra ochrony środowiska oraz wojewody krakowskiego z prośbą o interwencję. Dyrektor Departamentu Ochrony Przyrody Ministerstwa Ochrony Środowiska dr Jan Wróbel w swoim piśmie do wojewódzkiego konserwatora przyrody potwierdził, że interpretacja konserwatora jest błędna i poprosił o ponowne rozpatrzenie wniosku. W tym czasie wnioskodawcy otrzymali od konserwatora pismo z żądaniem uzupełnienia brakujących dokumentów (m.in. zaświadczenia o niekaralności) i informację o konieczności sprawdzenia znajomości przez nich przepisów prawnych. Sytuacja trochę dziwna. Chce się sprawdzać znajomość przepisów - przez m.in. byłego inspektora wojewódzkiego SOP, kierowników grup rejonowych SOP, strażników SOP z 10-letnim stażem - osób, którym konserwator poprzednio dał uprawnienia do nakładania mandatów karnych. Przypominam, że wnioskodawcy odbyli już poprzednio przeszkolenia jako kandydaci na strażników SOP, zdali egzaminy, brali udział w szkoleniach dla osób posiadających uprawnienia mandatowe i również od nich była wymagana niekaralność. Żądania konserwatora są więc bezsensowne, zwłaszcza że jako strażnicy SOP mieli dużo większe uprawnienia niż jako społeczni opiekunowie przyrody.
Po otrzymaniu pisma z UW wnioskodawcy zwrócili się do konserwatora z prośbą o skierowanie zapytania o niekaralność przez UW, ponieważ urząd może uzyskać taką odpowiedź bezpłatnie, natomiast każda osoba fizyczna musi wnieść opłatę, a ponieważ pracują społecznie, nie powinni ponosić dodatkowych kosztów. W odpowiedzi dowiedzieli się, że UW nie widzi uzasadnienia do występowania z zapytaniem o niekaralność. Wszystkie te posunięcia wojewódzkiego konserwatora przyrody spowodowały, że w swoim uporze w uzyskaniu uprawnień wytrzymały tylko dwie osoby, które 30.5., a więc po 3 miesiącach prowadzenia korespondencji z wojewódzkim konserwatorem przyrody, wojewodą i ministrem ochrony środowiska otrzymały pozytywne decyzje.
Osobną sprawą jest wygląd dokumentu potwierdzającego uprawnienia społecznego opiekuna przyrody. Jest to pismo urzędowe formatu A4, bez określenia terminu ważności i terenu, na jakim jest ważne, bez zdjęcia opiekuna. Wszystko to sprawia, że w przypadku żądania okazania w terenie odpowiedniego dokumentu, musimy posługiwać się dużym pismem, a na dodatek okazywać dowód osobisty w celu sprawdzenia, czy jest to ta sama osoba.
A wszystko to, moim zdaniem, sprowadza się do jednego pytania: czy osoba tak uparcie dążąca do zniechęcenia wszystkich chętnych do prowadzenia działalności społecznej na rzecz ochrony przyrody, powinna piastować stanowisko wojewódzkiego konserwatora przyrody?
Mariusz Waszkiewicz
Moim skromnym zdaniem absolutnym przebojem jest jednak temat: Jakość oświetlenia ulicznego jako kategoria dobroci percepcji przestrzeni ulicznych! Cóż, kiedy to czytam, to połączenie latarni i "percepcji dobroci" powoduje, że moje skojarzenia idą w kierunku chyba nie takim, jak życzyliby sobie tego autorzy tematu (w jakim - musisz sam się domyślić Drogi Czytelniku; w cieszyńskim powiedzianoby, że mam "fusate myśli").
Przed ...-laty w moim ogólniaku krążyła plotka (?), że jeden z naszych wuefistów jest autorem wiekopomnej pracy magisterskiej: Wpływ kaszlu dolnopłucnego na rozwój górnej partii mięśni brzusznych. I ja coś takiego uważałem za śmieszne? Gdzież tam tej pracy do dzisiejszych "okołolatarniowo-szaletowych" prac naukowych!
Aleksander Fober
(Dedykowane Rafałowi Jakubowskiemu - J.T.)
2 Piers Vitebsky, Szaman, Warszawa 1996, s.150-151, 170
nadesłał Jarosław Tomasiewicz
Zgadzam się z Jackiem Bożkiem, że Lista jest bardzo potrzebna ruchowi ekologicznemu, ale moim zdaniem powinna być również użyteczna w kontaktach z administracją państwową, sejmem i senatem.
Niezależnie od tego, jakie intencje przyświecają Ministerstwu OŚZNiL w nawiązywaniu kontaktów z pozarządowymi organizacjami ekologicznymi, jedynie od członków Listy 21 zależeć będzie czy pozostaną wyłącznie "listkiem figowym".
Jacek Bożek pisze: Ministerstwo i w ogóle władze należy kontrolować, taka nasza rola, spotykać się z nimi, dyskutować. Myślę, że Lista 21 powinna ułatwić właśnie te zadania. Jej utworzenie nie wyklucza przecież bezpośrednich, codziennych kontaktów poszczególnych organizacji z Ministerstwem OŚZNiL w konkretnych sprawach.
Na koniec - panie Jacku, w moim odczuciu to minister został w tym roku "wezwany przed oblicze" zgromadzonych w Kolumnie przedstawicieli POE. Uważam również, że spotkanie z podsekretarzem stanu Adamem Mierzwińskim w dużej mierze przyczyniło się do powstania Listy 21.
Teresa Orłoś
Złożyliśmy już kloc na kozłach jak na szafocie, ale nie decydowaliśmy się na werżnięcie się piłą w szyję: jakże go piłować? Przecież on też chce żyć! Widać, jak bardzo chce żyć - bardziej od nas!
2 Aleksander Sołżenicyn: "Literatura na Świecie" 5-6/1989.
wybrał KrzysztoS. Kędziora
Jedna z Wed, Atharw-weda, tak powiada: Przemywaj moczem (guz), skrapiaj go nim! Uryna to skuteczny lek: o, Ty, (Rudro) dzięki niej okaż nam swą litość, abyśmy żyć mogli!
Według Ăatpath-brahmana: Mocz jest napojem soma. Wyraz "soma" ma kilka znaczeń - głównie oznacza sok pewnej rośliny, o czym później. Nie zmienia to faktu, że tekst hinduski tym właśnie terminem określa mocz w uznaniu jego właściwości terapeutycznych.
Ări Damar-tantra Ăiwambu-kalp-widhi mówi: Należy pić swój mocz - jest on nazywany 'strumieniem wody Śiwy'. Tekst ten określa ludzką urynę terminem "woda Ăiwy". Nie chodzi w nim więc o poświęconą wodę źródlaną, jak twierdzi Autor.
Inna księga, Gjanarnaw-tantra, podaje: Różne bóstwa żyją w wodzie, z której składa się mocz. Czemuż więc uważa się go za nieczysty?
Jeden z głównych tekstów śiwaickich, Tirumantiram, tak powiada o urynoterapii: Płyn moczowy w ciele pochodzi z oczka studzienki zanurzonej w bezmiarze morza. Jeśli spożyje się go raz dziennie, we właściwy sposób, w życiu nie zazna się strapienia. To woda na brzegach ciała. 'Precz z nią!' - tak mówią ludzie, którzy nie znają prawdy. On, Nandi, nazwał ją receptą herosów, niebiańskim eliksirem, napojem Śakti (Mocy). Niektórym jest znana jako lek pierwszy. To specyfik promieniujący światłem, który trudno opisać ogółowi świata.
Metodę tę zaleca również księga święta ajurwedy (tradycyjnej medycyny indyjskiej), Suśrut-samhita, stwierdzając: Mocz ludzki neutralizuje trucizny. Natomiast Autor głosi, że ajurweda nie uznaje właściwości leczniczych uryny ludzkiej i każe odtruwać organizm z moczu wodą źródlaną! A oto co jest napisane w różnych traktatach ajurwedyjskich na temat urynoterapii:
Mocz ludzki leczy choroby oczu. Reguluje podwyższone pit (przemiana materii) i związane z tym uczucie gorzkiego smaku, zabija zarazki, pobudza apetyt, kontroluje schorzenia typu kaph (rozrost) i wat (siła motoryczna), leczy wypryski skórne oraz neutralizuje trucizny. (Asztang-sangrah)
Uryna ludzka usuwa schorzenia krwi typu pit (przemiana materii), zabija zarazki, ma działanie przeczyszczające, kontroluje schorzenia typu kaph (rozrost) i wat (siła motoryczna). Ma ostry smak i neutralizuje trucizny. (Joga-ratnakar)
Mocz ludzki jest ostry, cierpki i lekki. Leczy choroby oczu, daje ciału siłę, polepsza trawienie oraz likwiduje schorzenia typu kaph (rozrost). (Harit)
Uryna ludzka neutralizuje trucizny, a właściwie użyta daje nowe życie, oczyszcza krew, leczy wypryski skórne; ma smak ostry i słony. (Bhaw-prakasz)
Powyższe fragmenty świadczą jednoznacznie, że w dawnych Indiach leczenie moczem buło uznaną metodą. Współcześnie urynoterapia jest również znana wśród sadhu naga (osób stosujących dyscyplinę duchową). Stoją oni na straży czystości nauk hinduizmu i niedawno brali czynny udział w odzyskaniu świątyni Ramy.
Należy zaznaczyć, że oryginalną technikę urynoterapii przechowuje tradycja jogi.
Inna metoda jogi to terapia somą. Teksty hinduskie, wśród nich Rigweda, wychwalają jej niezwykłe właściwości lecznicze i odmładzające. Według poglądów Autora soma to po prostu "woda z miodem"! Tymczasem zarówno tradycja jogi, jak i wymieniony wyżej tekst ajurwedyjski Suśrut-samhita podają dokładny opis somy jako pewnej rzadkiej rośliny. Otrzymany z niej mleczny sok zażywa się w odpowiednich dawkach. W wyniku tego odnawia się skóra oraz wyrastają nowe zęby i włosy. Jednocześnie człowiek osiąga długowieczność i uzyskuje niezwykłą wprost urodę.
W podsumowaniu należy stwierdzić, że poglądy Autora nie mają nic wspólnego z prawdziwymi terapiami jogi. Wykazują one jednocześnie brak znajomości nauk tego starożytnego systemu.
Miłosz Woźniak
naturoterapeuta
Około dwóch lat temu (nie pamiętam, niestety, dokładnej daty) opublikowano w tygodniku "Angora" wywiad z Miłoszem Woźniakiem, urynoterapeutą, znanym również z łamów ZB. Opowiadał on o sukcesach w leczeniu moczem, do czego redakcja odniosła się z niedowierzaniem. Efektem tego było zamieszczenie w tymże numerze wywiadu z jakimś specjalistą z kręgów oficjalnej medycyny. Stwierdził on, że choć oficjalna medycyna nie jest przekonana o leczniczym działaniu moczu, to z całą pewnością urynoterapia nie jest szkodliwa dla zdrowia, co wykazały badania.
Jako ciekawostkę przytoczę też historię kolegi mego jedenastoletniego brata. Stał się on obiektem docinków ze strony kolegów, którym nieopatrznie zdradził, że bawiąc swego czasu w szpitalu lekarze dla przyspieszenia kuracji nakazali mu picie moczu. I tyle na temat owego cytatu z encyklopedii.
Drugi problem, jaki porusza autor w swoim artykule, to swoiste "szaleństwo orientalne", panujące wśród wielu osób, czy to z ekologicznych, czy ogólnospołecznych kręgów. Trudno się z tym nie zgodzić - sam z niepokojem patrzę na dziesiątki publikacji o jodze, buddyzmie, reinkarnacji, wschodniej medycynie, które zalegają księgarskie półki. Ich autorzy próbują często przeszczepić na polski grunt zjawiska obce rodzimej kulturze, tradycji czy nawet uwarunkowaniom klimatycznym. W dodatku często podane jest to w formie strywializowanej, "newageowej", lekkostrawnej, niewymagającej wysiłku umysłowego. Wystarczy spojrzeć na tytuły tych publikacji, obiecujących cudowne wręcz efekty. W ślad za tym powstają coraz bardziej paranoiczne sekty, a ludzie - zamiast obiecanych cudów - otrzymują powtarzane nawiedzonym głosem brednie. Cieszy mnie fakt zwrócenia przKrzysztofa uwagi czytelników ZB na to zjawisko. Niemniej nie do końca przekonuje mnie sugestia autora, jakoby urynoterapia była wschodnim wynalazkiem, przybyłym do Polski na fali orientalnego boomu. Pierwszy raz usłyszałem o niej od starszych ludzi, którzy w życiu nie słyszeli o joginach, czy krisznowcach. Myślę, że nie musimy sięgać do obcych tradycji - wszystko jest tu, wystarczy się tylko dobrze rozejrzeć i odszukać dawno zapomniane tradycje.
Czego sobie, Krzysztofowi i reszcie czytelników życzę.
Remik Okraska
Tychy, dnia 4.9.1996 r.
Oświadczam, że nie mam nic wspólnego z artykułem pt.: Festiwal Ekologiczny na Śląsku, który ukazał się w Waszym piśmie na str. 71 w sierpniu 1996 r.Jako prezes Fundacji Zielonych "Ratujmy Ziemię" uważam, że część informacji podanych w tym artykule jest mocno przesadzona lub wręcz nieprawdziwa.
Uważam, że osoba, która nadesłała artykuł do Waszej redakcji, podpisując się moim nazwiskiem, nie zasługuje na wiarygodność.
mgr inż. Irena Kempa
Turkusowa 9/26
43-100 Tychy
0-32/117-11-64
Jak zwał, tak zwał, ale po tej drodze każdy z nas drepcze samotnie. Samotnie rodzi się, żyje, umiera. Być może możemy się troszkę inspirować i wspierać, np. opowiadając historyjki czy wysłuchując innych, ale nauczać chyba nie bardzo. Ślepe wyznawanie jakichś poglądów, idei, religii czy filozofii wydaje mi się... ślepą uliczką. Może też lepiej nie wygłupiać się ze sporami o to, co powiedział czy chciał powiedzieć któryś ze starożytnych mistrzów. Tak naprawdę, któż to może wiedzieć? Ty? Ja? "Uczeni w Piśmie"? Kapłani? Może najwyższy czas, by zacząć mówić i odpowiadać samemu za siebie? Zdaje mi się też, że nawet najprawdziwsze nauki stają się prawdą dopiero po osobistym doświadczeniu. A żeby czegoś doświadczyć - trzeba się najpierw otworzyć. Uwolnić od uprzedzeń, przywiązań, usztywnionych poglądów. Być może dopiero na dnie samotności, rozpaczliwej rezygnacji i niewiedzy może się pojawić przebłysk prawdy...?
Cóż, być może tak jest ze wszystkim, że dostajemy po prostu to, co dajemy.
- A co się stanie, gdybym komuś powiedział? - spytał uczeń.
- Ty cierpiałbyś potępienie, tamten byłby zbawiony - odparł Mistrz.
Uczeń bez namysłu udał się na targ, zwołał tłum ludzi i przekazał im mantrę.
I co dalej? Co na to Mistrz? Co z nieposłusznym uczniem? Odpowiedzi można poszukać w Modlitwie żaby, no i we własnym serduchu. Bo nauki Mistrzów to niekoniecznie przykazania, mity czy litanie do wykucia i wyznawania. To, być może, coś znacznie więcej niż zawierają wszystkie biblioteki i święte księgi świata.
Z pewnością wspaniale jest znać i cenić ojczystą ziemię i dorobek rodaków, ale warto też chyba uświadomić sobie, że wszystko kiedyś skądś przyszło. Z cebulą, pomidorami i chrześcijaństwem włącznie. Panta rhei. Osobiście wybierając leki czy strawę cielesną i duchową, kieruję się raczej skutecznością, smakiem i gustem niż patriotyzmem. Może by tak też zamiast utwierdzać swe poglądy krótką definicją z Encyklopedii PWN, sięgnąć np. do literatury medycznej ciut obszerniej traktującej "temat"? A w spisie tych zbędnych i szkodliwych produktów przemiany materii, z których ma się składać mocz, nie brak niespodzianek. Choć obfitość rozmaitych związków, pierwiastków, witamin czy mikroelementów to dla mnie tylko słowa. W dodatku mało "swojskie". Wolę mówić o tym, co czuję i sam poznaję. Wydaje mi się też, że leczenie moczem ma i w naszej kulturze solidne korzenie, być może głębsze niż mogłoby się dziś wydawać. Swego czasu zginęło mnóstwo ludzi, głównie kobiet, trudniących się tzw. znachorstwem. Zarzucano im dokładnie to, czym i mnie uraczył Lalit Mohan, a przed czym nie sposób się bronić. Przez całe stulecia panowała oficjalna, "jedynie słuszna" religia i medycyna, zbyt często zajmując się bardziej władzą i kasą niż czymkolwiek innym. Ludową wiedzę i rozmaite terapie okrzyknięto szkodliwym zabobonem. No a wszystko co związane z seksem i wydalaniem trafiło w sferę "brzydkich słów"... Zielarstwo i wiele innych terapii naturalnych na dobre opuściło już "ciemne lochy". I "niechże kwitnie tysiąc szkół"! Leczenie moczem wciąż spotyka się z silnymi emocjami, choć powolutku i w "tym temacie" coś się rusza.
Wspaniała książka ks. Klimuszki Wróćmy do ziół jest i u mnie w biblioteczce. Na temat leczenia moczem, oprócz wspomnianych wcześniej książek Armstronga i Cybulskiej, jest też jeszcze jedna: Urynoterapia bez wstrętu i cudów, nieżyjącego już Bogusława Komorowskiego (wyd. KOPIA, W-wa 1995). Pan Komorowski latami stosował urynoterapię w swej praktyce leczniczej jako starą metodę medycyny ludowej i najskuteczniejszą z naturalnych metod leczenia. Kto wie...?
Wiosną przyszedł do mnie pewien juhas z popękaną skórą dłoni: "nie masz jakiej maści?" Znaliśmy się już trochę, więc ostrożnie zasugerowałem mu natarcie bolących miejsc moczem. "A nie pomyślałem. Jak jaką ranę mam to zaraz wyciągam... i leję". No tak. Znają, wielu stosuje, ale wstydzą się mówić. I nic dziwnego, wziąwszy pod uwagę reakcje, z jakimi ja np. się spotykam, nie kryjąc się zbytnio z moczykiem. Mało kogo stać na olanie histerycznych ataków, paranoicznych gróźb, etykietek "świra", "smakosza szczylu", "demona" czy "narkomana". Jeśli jednak pozbędziemy się uprzedzeń i będziemy o tym mogli normalnie, po ludzku pogadać, to być może tu i tam ujawnią się wspomnienia, że babcia, dziadek, ktoś znajomy... Moja śp. Matka np. wychowała piątką dzieci i niemowlęcą pleśniawkę leczyła mokrą pieluszką. Tak jak dawniej, a może i zawsze.
Dla mnie "odkrycie" moczyku związane było z przeżyciem z gatunku "powrotu do domu", jakby z przebudzeniem z koszmaru w starym, swojskim, spokojnym grajdole. W życzliwym, łaskawym Wszechświecie. I nie zmieniłbym tego nawet za górę złota. No, chyba że Opatrzność zrządzi inaczej i pojawią się inne doświadczenia. "Niech się dzieje wola Nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba".
Tymczasem wciąż leje deszcz... Czyżby Mama Ziemia dość miała chorobliwego paskudzenia i przyspieszała obieg wód w organizmie? Kto wie?
Być może to wszystko bzdura, by nie latać w chmurach, być może wszystko jest w porządku, lecz ty masz już wrzody na żołądku... - śpiewała fajowo "Formacja Nieżywych Shabuff". Nie wiem, czy taka pisownia. Właściwie to nic nie wiem. Być może to wszystko, co można wiedzieć.
Oby przyniosło to pożytek. Wszelkiej pomyślności! HO!
Jacob
Ad b) Rzeczywiście błędem leśnictwa była eliminacja gatunków liściastych, ale taki wniosek można wyciągnąć z mego artykułu. Natomiast wytępienie drapieżników, a tym samym dominacja zwierzyny roślinożernej oraz jaki to ma skutek na życie lasu to długi temat, który trzeba dokładniej wytłumaczyć. Pan Czarnowski mógłby także wytłumaczyć, dlaczego nazwał niewybaczalnym błędem restytucje łosia. Dalej nie wiem, dlaczego pan Czarnowski wspomina o plantacjach pseudodrzew, przecież to samo pisałem ja?
Ad c) W pełni zgadzam się z tym punktem. Ogólnie cały komentarz pana Czarnowskiego uważam za chaotyczny, nie napisał on wprost, jakie informacje były fałszywe oraz jakich kardynalnych błędów dopuściłem się w rozumowaniu, a jedynie przedstawił kilka faktów, o których powszechnie wiadomo. Uderzyło mnie to, co pan Czarnowski napisał o zażartej wrogości do wilka przez miłośników przyrody, ale zapewne pod hasłem "miłośnicy przyrody" dla pana Czarnowskiego kryją się kłusownicy, wyzyskiwacze itp. Co do samozwańczych ekologów, to rzeczywiście namnożyło się ich ostatnio mnóstwo, niektórzy szachują nas maluczkich swymi tytułami, niepomni że ekologia to coś więcej niż nauka - to życie...
Piotr Zawalich