Strona główna |
W cieniu głosowań nad tzw. "ustawami okołobudżetowymi" trafił pod obrady Sejmu rządowy projekt ustawy "Prawo wodne". Ma on już za sobą przeszło pięcioletnią "obróbkę" legislacyjną. Niesporne jest raczej, że prawo wodne we wszystkich państwach szanujących siebie i swoich obywateli, należy do podstawowych uregulowań ustrojowych.
W środowiskach związanych zawodowo z gospodarką wodną nie wywołują żadnych kontrowersji takie sprawy, jak:
Sporne są jednak metody i kolejności działań Ministerstwa Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa w dochodzeniu do racjonalnego i funkcjonalnego modelu zarządzania gospodarką wodną. Zgodnie ze starymi przyzwyczajeniami, model przedstawiony w projekcie rządowym zakłada centralne sterowanie. Jeżeli mają być rady dorzeczy, to ich skład będzie powoływany i odwoływany przez ministra. Przewrotność projektu polega m.in. na tym, że umocnienie centralizacji ma być realizowane przez pozorowaną decentralizację, a także na tym, że jest on forsowany przez MOŚZNiL metodą faktów dokonanych. Wymownym w tym zakresie przykładem było utworzenie regionalnych zarządów gospodarki wodnej, wbrew ustaleniom z NSZZ "Solidarność" w piśmie odręcznym. Mimo przekazania informacji na ten temat NIK nie znalazł czasu, aby zająć się tym problemem.
Dobry gospodarz przystępując do modernizacji przeprowadza inwentaryzację tego, co posiada, a w projektach zmian unika eksperymentów, opierając się na doświadczeniach tych, którzy osiągają dobre wyniki. W Polsce nikt nie udawał nawet, że porównywał systemy zarządzania wodami w innych państwach i nie stwierdził, że proponowany model jest najlepszy dla warunków naszego kraju. Tu i ówdzie bąka się wprawdzie, że jest to "model francuski", ale nie jest to prawda. Być może efekty francuskiego doradztwa będą polegały na tym, że Francja na nasz koszt będzie testowała nowatorskie pomysły.
Rządowy projekt prawa wodnego zakłada 3 rodzaje własności wód: państwową, komunalną i prywatną. Tymczasem "ustawa wodna" z 1922 r., do której najczęściej odwołują się środowiska niezależne, opierała się na dwóch rodzajach własności wód: publicznej i prywatnej. Ta druga nie wymaga w zasadzie żadnych wyjaśnień, ale dlaczego rządowi projektodawcy podzielili własność publiczną na państwową i komunalną?
Otóż "szaleństwo w tej metodzie" polega na tym, że "państwo", które w mniemaniu rządzących "zawsze jakoś się wyżywi", w własności komunalnej widzi nie tylko "chłopca do bicia", ale także - a nawet przede wszystkim - instancję dla stosowania "spychologii". Chodzi mianowicie o to, że gminom w tym układzie można w sposób dowolny przekazywać cieki wodne (najczęściej "niedokapitalizowane" przez ostatnie 50 lat), bez wystarczających środków na ich utrzymanie*). Gdyby istniała przynajmniej instytucja Skarbu Państwa - ale wiemy przecież jak opieszale i wręcz niechętnie odnosi się do tej sprawy rządząca koalicja. Umacniając własność państwa, de facto umacnia się własność urzędnika państwowego. Woda musi być własnością publiczną, a przy ograniczonych zasobach prawo musi gwarantować pełną konkurencyjność w kosztach jej pozyskiwania.
I w tym miejscu dochodzimy do spraw najważniejszych i najtrudniejszych zarazem - zgodnie z porzekadłem, że "jak nie wiadomo o co chodzi, chodzi o władzę i pieniądze". Projekt prawa wodnego całkowicie pomija sprawę kontroli przepływu środków publicznych, przeznaczonych na ten cel z budżetu.
Posłowie nie odrzucili projektu w pierwszym czytaniu, lecz skierowali go do komisji. Środki masowego przekazu dość konsekwentnie przemilczają ten temat, również dlatego, że i dla dziennikarzy, i dla odbiorców nie jest on zbyt sensacyjny. Jest oczywiste, że dogłębnie mogą problem przeanalizować i rozwiązać specjaliści, ale interes całego społeczeństwa i państwa wymaga podejścia do sprawy w sposób interdyscyplinarny, wykraczający daleko poza granice poszczególnych specjalności, ale również poza granice regionów, a nawet pojedynczych państw.
Ryszard Majewicz
*) Podobnie, jak dzieje się to już ze szkolnictwem podstawowym czy służbą zdrowia.
W dodatku to kluczowe pojęcie zostało zdefiniowane wybitnie nieostro, a założenie, że "działalność pożytku publicznego" to tylko taka działalność, która wchodzi w sferę usługowych zadań publicznych (państwa lub samorządu terytorialnego), zdradza etatystyczne myślenie autorów projektu. W ten sposób aktywność społeczna obywateli i ich organizacji zostaje podzielona na "lepszą" i "gorszą", służącą dobru publicznemu (tj. w istocie państwu) i nie służącą mu.
Wreszcie pojęcie to zawiera element wartościujący, tworzący domniemanie, że działalność nie objęta przepisami ustawy nie służy "pożytkowi publicznemu", czyli nie przynosi dobra społeczeństwu. W praktyce doprowadzi to do dyskryminowania - tak przez organy administracji państwowej, jak i przez część fundacji - form aktywności społecznej, nie mieszczących się w tej definicji.
Efektem wprowadzenia w życie tej ustawy będzie więc podział organizacji pozarządowych na "arystokrację" o specjalnym statusie i uprawnieniach, a jednocześnie podlegających ścisłej kontroli administracji państwowej oraz "plebs", praktycznie ignorowany przez tę administrację w stopniu większym niż obecnie. Co więcej, "instytucje pożytku publicznego" mają mieć "ogólnopolską reprezentację", a więc formę lobby, którego pozbawiony byłby pozostały ruch stowarzyszeniowy. Taki podział źle przysłuży się odbudowie społeczeństwa obywatelskiego w Polsce.
Tadeusz A. Olszański