"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 1 (79), Styczeń '97
Matce
Na początku było nasionko. Biaława, płaska, sucha łezka, zagubiona pośród paru innych w kupionej gdzieś tam paczuszce. Nasionka trafiły do ziemi, skiełkowały, wypuściły liście i pędy. Chłód, ciągłe deszcze i brak słońca nie są tym, co dynie lubią najbardziej. Toteż roślinki rozwijały się słabo. Z wyjątkiem jednej, pochodzącej z nasionka, od którego zaczęła się ta opowieść. Tej jednej roślince wszystko zdawało się sprzyjać. Zasilana krowim, oślim i ludzkim nawozem szybko przekształcała się w zieloną gęstwinę Kwitły kwiaty, brzęczały owady, zawiązywały się małe, żółciutkie kuleczki z czuprynkami wysychających płatków. Ale kuleczki marniały i gniły. Przetrwała tylko jedna, ta, która zawiązała się pierwsza i o której jest ta bajeczka. Rosła. Była jak piłeczka pingpongowa, piłka do tenisa, piłka do nogi. Pęczniała tuż za oknem, przez które wychodziliśmy z córką do ogródka. Miło było odwiedzać Dynię, pogłaskać, pochwalić dorodność i piękno. Córeczka prawiła jej komplementy, dzięki czemu Dynia zrobiła się jak piłka lekarska.
Nastała jesień. Córka wyjechała do dalekiego miasta, liście Dyni więdły i trzeba było ściąć owoc. Ciężką, pomarańczową banię umieściłem w stojącej na stole dzieży. W towarzystwie bliskich krewnych - patisonów i cukinii - prezentowała się wspaniale i świadczyła o ogródkowym dostatku. Pewnego dnia zjawili się goście i pomyślałem, że czas Dynię zjeść. Wydrążyłem ją nożem i łyżką, zostawiając jak najcieńsze ścianki. Wyśmienite były placki z utartej Dyni, mąki, jajka i przypraw. Znakomicie smakowała Dynia duszona z marchewką, podana na słodko z ryżem, ociupinką imbiru i cynamonu. A w wydrążonej bani wyciąłem oczy i szeroko uśmiechniętą gębę. I umieściłem Panią Dynię nad piecem, żeby sobie podeschła.
Mijały dni, Dynia kurczyła się, marszczyła, aż nastało Święto Zmarłych. Jako, że zmarli to najbliżsi w dolinie sąsiedzi, poszliśmy z goszczącymi wówczas kumplami odwiedzić cmentarz. W nieruchomej, nocnej czerni migotało już kilka lampek. Majaczyły stare, kamienne, łemkowskie nagrobki. Jedną, bezimienną mogiłę z żelaznym krzyżem ktoś ozdobił kwiatami i jedliną. Kucnąłem, zapaliłem świeczkę i nakryłem płomyk Dynią. Ożyły wykoślawione oczy i ironiczny, starczy uśmiech. Niezliczone zmarszczki opowiadały historie o żywych i umarłych, o nasionach i owocach. O dążeniach, pragnieniach, miłości, bogactwie, biedzie, nienawiści. O Ojcu, Matce, Braciach, Siostrach. O gwiazdach ukrytych za chmurami i o tych błyszczących na niebie. Milczeliśmy, groby milczały, milczała ciemność i nieliczne światełka. Tylko Dynia mówiła. To było Jej Święto, Jej Czas. Czas poza czasem, poza rytmem serc i oddechów, poza życiem i śmiercią.
- Łykniesz? - kumpel podsunął mi flaszkę.
Łyknąłem, chuchnąłem i duch gorącą falą powrócił do ciała. A potem powolutku wróciliśmy do domu.
Z całej tej historii została też garść porządnych, wysuszonych nasion. Możliwe, że w przyszłym roku, za oknem, znów pojawi się piękna, pękata Dynia. Dziecko i Matka Nasionka.
Jacob