"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 3 (93), Marzec '97
Krakowska polityka transportowa uchodzi za wzorową, jeśli chodzi o proekologiczne rozwiązania. Zakłada ograniczanie potrzeb transportowych i uspokojenie ruchu samochodowego oraz promocję komunikacji zbiorowej i rowerowej. Jej słabością okazuje się brak harmonogramu i systemu oceny realizacji. Dzisiaj, przy ogromnym wzroście gospodarczym, inwestycyjne możliwości miasta znacznie się zwiększyły. Władza przestała się zajmować ograniczaniem ruchu czy rowerami i zdecydowanie przeszła do budowlanej ofensywy, traktując politykę transportową bardzo wybiórczo.
Uchwalony 5-letni program rozwoju gminy na l. 1997-2001 zakłada wydatki na inwestycje drogowe rzędu 250 mln nowych złotych. Dla porównania - drogi rowerowe to 2,5 mln, czyli tylko 1%. Mimo uprzednich zamierzeń w 5-letnim planie zabrakło m.in. 23 mln 851 tys. zł na kompleksową modernizację dróg lokalnych (która nb. mogłaby usprawnić komunikację rowerową i poprawić warunki poruszania się osób niepełnosprawnych), 1 mln 722 tys. zł na ścieżki rowerowe, ponad 1,6 mln zł na ekrany akustyczne i 1 mln 170 tys. zł na dodatkowy pas dla autobusów na ul. Konopnickiej.
Jasnym punktem budżetu jest budowa szybkiego tramwaju i program remontów torowisk. Do 2001 r. koszty tych inwestycji wyniosą 221 mln 910 tys. zł. Niestety, diabeł siedzi w szczegółach. Planowana budowa szybkiego tramwaju z południowych dzielnic miasta do Dworca Głównego będzie połączona z równoległą, nową Trasą Kotlarską. Trasa ta umożliwi konkurencyjny dojazd samochodem do samego centrum miasta. Tramwaj będzie zarabiał przez bilety, ale również przez ograniczenie konieczności wydatków na parkingi w atrakcyjnych, centralnych częściach miasta. Tymczasem bezpłatna trasa szybkiego ruchu zniechęci ludzi do korzystania z niego i zwiększy presję na powiększanie powierzchni parkingowej w centrum. Co gorsza, obie inwestycje powstają na kredyt, z obligacji miejskich, które spłacać będą wszyscy podatnicy. Polityka zniechęcająca do używania samochodu powinna kłaść nacisk na budowę tramwaju, a drogę zostawić jako ewentualne rozwiązanie na "czarną godzinę" - gdyby się okazało, że ludzie nie jeżdżą tramwajem.
Inną kontrowersyjną inwestycją są tzw. trasy mostowe - Zwierzyniecka i Bagrowa. Według władz mają one zmniejszyć ruch samochodowy w centrum miasta, przejmując ruch "diagonalny" (czyli - w żargonie urzędniczym - obwodowy); ułatwią jednak poruszanie się samochodem i zwiększą atrakcyjność tego środka transportu. Zagrożone są atrakcyjne przyrodniczo tereny śródmiejskie; konieczne będzie też wywłaszczanie mieszkańców. Trasa Zwierzyniecka ma odciążyć Aleje Trzech Wieszczów. Będzie biec w tunelu pod wzgórzem św. Bronisławy. Rozważane są jej 2 warianty, różniące się długością tunelu i odległością od centrum. Mieszkańcom terenów, przez które będzie przebiegać, urzędnicy nie potrafią jednak powiedzieć, ile samochodów będzie przejeżdżać pod ich oknami i czy nie można zmniejszyć ruchu na ciągu Alej Trzech Wieszczów i ul. Konopnickiej w inny sposób.
Takim radykalnym sposobem może być na przykład zamknięcie jednej nitki tej arterii dla indywidualnej motoryzacji i budowa tam torowiska szybkiego tramwaju, otwartego dla autobusów, taksówek i pojazdów uprzywilejowanych (karetki, straż, policja). Jeśli tramwaje będą kursować co kilka minut i będą zsynchronizowane z autobusami i tramwajami kursującymi w przecznicach Alej, to może się okazać, że budowa Trasy Zwierzynieckiej, mostów i arcykosztownych tuneli będzie zbędna. Zdaję sobie sprawę, że zamykanie połowy tak ruchliwej trasy, jak Aleje Trzech Wieszczów - może być decyzją kontrowersyjną. Warto jednak pamiętać, że Aleje co pewien czas są całkiem zamykane dla ruchu celem przeprowadzenia gruntownego remontu. Mimo takiego remontu miasto żyje nadal. Mieszkańcy mają ciszę i spokój. Po kilku miesiącach na świeżo wyremontowane Aleje znowu wraca potok samochodów, smród i hałas.
Ponadto warto takie rozwiązanie wziąć pod uwagę ze względu na koszty. Koszty przebudowy ulicy na tramwajową i zakupu nowoczesnego taboru zapewne będą niższe (i to wielokrotnie) niż drążenie parokilometrowego tunelu i budowa mostu. W przypadku ulicy tramwajowej poprawiamy warunki życia mieszkańców Alej; w wypadku Trasy Zwierzynieckiej korzyści na Alejach będą bardzo wątpliwe, za to znacznie pogorszy się jakość życia mieszkańców terenów, gdzie nowa trasa pobiegnie na powierzchni.
W przyszłym roku mają się odbyć wybory samorządowe. Warto już teraz wziąć pod lupę propozycje radnych i sprawdzić, co dzieje się z naszymi pieniędzmi. Warto też zapytać ich, co mają do zaproponowania rowerzystom czy osobom, które poruszają się po Krakowie na wózku inwalidzkim. A w ogóle to zdaje się, że warto wziąć sprawy we własne ręce, bo jeśli radni nie potrafią zrobić porządnie nawet drogi rowerowej, to znaczy, że nie nadają się do rządzenia. Chyba, że rządzeniem jest budowa trasy mostowej dlatego, że - tu cytat - muszę dojeżdżać do pracy samochodem, jak łaskaw był się wypowiedzieć jeden z radnych Komisji Planowania Przestrzennego i Ochrony Środowiska Rady Miasta Krakowa.
Niemcy wydały na ochronę środowiska naturalnego W Europie Środkowo-Wschodniej od 1991 r. 292 mln ECU i są tym samym największym dawcą. Komisja Europejska przeznaczyła dotychczas 351 mln ECU, Dania - 94 mln, USA - 75 mln. Oprócz zaangażowania finansowego Niemcy wnoszą do procesu "Środowisko naturalne dla Europy" rozległe doświadczenia. Republika Federalna zajmuje czołowe miejsce w skali światowej w eksporcie techniki ochrony środowiska. Niemiecki przemysł ochrony środowiska jest prężnie rozrastającą się branżą przyszłości. Jego roczne obroty wynoszą ponad 500 mln DEM, co zapewnia ponad 600 tys. miejsc pracy. Podłożem takiego rozwoju jest współdziałanie państwa i gospodarki na rzecz ochrony środowiska.
2 Polityka, Kultura, Gospodarka i Nauka [w:] "Deutschland" z lutego '96.
Czy "niezdrowe fermenty pseudointelektualne moga doprowadzić do opóźnień w realizacji programów podstawowej infrastruktury transportowej Polski"?
Nawiązując do wstępnej wersji raportu końcowego projektu "Współpraca pomiędzy Ministerstwem Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa a pozarządowymi organizacjami ekologicznymi" Departament Techniki MTiGM przedstawia swoje stanowisko:
Uważamy, że nie można jednolicie i równorzędnie traktować wszystkich społecznych ruchów ekologicznych, bez względu na racjonalność wygłaszanych przez nie tez czy też zasadność kierunków ich działalności.
Określenie "społeczna organizacja ekologiczna" można przyznać, naszym zdaniem, tylko w tych przypadkach, gdy [tekst nieczytelny] skonkretyzowanych interesach publicznych i którym rzeczywiście, zgodnie z międzynarodowymi dyrektywami przysługują możliwości aktywizacji i ułatwiania ich działalności. O ile np. organizacje powstałe dla ochrony orłów, wilków czy rysia należy tolerować [podkr. M.H.] i przyznawać im cechy logicznego działania, o tyle organizacja "Teraz Wisła" przeciwna regulacji najważniejszej rzeki w Polsce czy też grupa z hasłem: "Ścieżki rowerowe w miastach zamiast autostrad" są - naszym zdaniem - szkodliwe dla powszechnie pojętych interesów społeczności polskiej z racji wywoływania swoim działaniem niezdrowych fermentów pseudointelektualnych, które w rezultacie mogą doprowadzić do opóźnień w realizacji programów rozwoju podstawowej infrastruktury transportowej Polski.
Ponadto uważamy za nieporozumienie objęcie społecznych organizacji dotacjami budżetowymi (na czynsz, telefony, ulgi podatkowe, sprzęt itp.) - szczególnie, gdy wprowadzamy zasady gospodarki wolnorynkowej.
Proponowana w projekcie sieć informatyczna o wszelkich działaniach rządowych, ministerialnych czy też działalności wszystkich ruchów ekologicznych pociągnie za sobą ogromne zużycie energii i papieru. Czy będzie to działanie proekologiczne?
Za najbardziej pożądaną inicjatywę należy uznać zorganizowanie popularno-naukowego tygodnika z aktualnościami ekologicznymi, w którym fachowcy w tej dziedzinie przedstawialiby racjonalne i obiektywne kierunki działalności ekologicznej.
Tak brzmi opinia Departamentu Techniki Ministerstwa Transportu (pismo TA-3-82-2/97 z 31.1.97) o organizacjach ekologicznych, podpisana przez dyrektora, dr. inż. Krzysztofa Osucha i przesłana do Ministerstwa Ochrony Środowiska. Opinia ta dotyczy zasad współpracy Ministerstwa Ochrony Środowiska z pozarządowymi organizacjami ekologicznymi (sic!), opracowywanych przez zespół wrocławskiego Towarzystwa Naukowego Prawa Ochrony Środowiska.
Oficjalne stanowisko przedstawiciela polskiego rządu dzieli organizacje na dobre i złe. Jedne spokojnie zajmują się zwierzętami, drugie - mącą i fermentują. Dlatego jedne należy tolerować, a drugie nie. Jest wiele form rzadowego nietolerowania organizacji i grup - od przyprawiania im gęby oszołoma przez inwigilację i skrytobójstwo (patrz: "Rainbow Warrior"). Urzędowe sugerowanie nietolerowania organizacji, działających zgodnie z prawem i w ramach prawa jest złowróżebnym skandalem.
Wszystkie organizacje ekologiczne są potrzebne - te walczące o ochronę dzikiej przyrody i te walczące z firmami produkującymi na koszt podatnika odpady zatruwające środowisko. Pan Osuch uważa, że można i trzeba ekologów podzielić, bo niektórzy są szkodliwi i zbędni. Prawdopodobnie jest to opinia większości urzędników, którzy rządzą i będą rządzili Polską - bez względu na ich opcję polityczną. Nie jest to - oczywiście - w żadnej mierze oficjalne stanowisko Ministerstwa Ochrony Środowiska, ale pokazuje wyraźnie, gdzie jest nasze - Zielonych - miejsce i jaka powinna być nasza rola.
Naszym miejscem jest ulica, szkoła, duża sala pełna ludzi, studio radiowe i telewizyjne. A naszą rolą jest siać ferment. Ferment pseudointelektualny to nic innego jak samodzielne myślenie - najgroźniejsza i jedyna broń na urzędników takich jak pan Osuch. Z takiego fermentu w rezultacie może rzeczywiście wyniknie opóźnienie realizacji chorych programów realizacji postawowej infrastruktury transportowej Polski. I stąd mamy już hasło na następną zadymę pod Ministerstwem Transportu - i nie tylko: "Ferment - tak! Beton - nie!"
Uważam, że ta opinia ze względu na swoją skandaliczną treść powinna doczekać się publicznego komentarza ze strony Ministerstwa Ochrony Środowiska. Ponadto Ministerstwo Transportu powinno wyjaśnić swoje stanowisko w sprawie Wisły i transportu miejskiego oraz zamieszczonych w opinii propozycji tolerancji i nietolerancji wobec obywateli Rzeczypospolitej Polskiej i ich konstytucyjnie zagwarantowanej wolności słowa - co powinno zdarzyć się w drodze interpelacji poselskiej.
Współpraca ekologów z Ministerstwem Ochrony Środowska będzie zależna nie od jakiegokolwiek "dokumentu wspólpracy", ale od pozycji ekologów i poparcia społecznego dla nich. Bo może się zdarzyć rzecz banalnie prosta: minister poprze ekologów walczących z tamami na Wiśle, a następnego dnia przestanie być ministrem.
Zacznę od listu dyrektora Departamentu Techniki w Ministerstwie Transportu i Gospodarki Morskiej, dr. inż. Krzysztofa Osucha, do Departamentu Polityki Ekologicznej Ministerstwa Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa.
Tekst ten [patrz: Marcin Hyła, Uwaga: Zieloni szkodliwi i niebezpieczni powyżej] ma wszelkie cechy donosu, i to fałszywego - i jako takim nie powinno się nim zajmować. Jednak ponieważ podpisał go wysoki urzędnik państwowy, to zająć się nim trzeba. Pana Osucha poznałem jesienią '95 . Byłem gościem Ministerstwa Transportu w czasie konsultacji dokumentu Polityka transportowa i suplementu, jaki napisał do niego właśnie Pan Osuch i który starał się udowodnić, że polityka antyekologiczna jest ekologiczna. Dokument ten został wtedy poddany miażdżącej krytyce przez wszystkich uczestników spotkania. To samo miało miejsce kilka tygodni potem w MOŚZNiL, w czasie posiedzenia Komisji ds. Ekorozwoju. Pan Osuch w ogóle się nie odzywał i publicznie wcale swojego tekstu nie bronił. Natomiast w przerwie obrad podszedł do grupy osób, w której stałem i zaczął tłumaczyć, że on w zasadzie podziela nasz punkt widzenia, ale musiał napisać to, co napisał, no bo nie może krytykować kolegów z ministerstwa. Potem w czasie demonstracji, w październiku, przyjął nasze postulaty i ponownie przekonywał, że wszystko rozumie, tylko że - jak to ujął - w ministerstwie ekologią zajmuje się około jednej osoby. Myślałem sobie: biedny człowiek, całe życie robi to, z czym się nie zgadza, choć dyspozycyjny to już niemłody - w sumie trudna życiowa sytuacja. Okazało się jednak, że mam za miękkie serce, bo ten poczciwy z pozoru człowiek za plecami pisze doniesienia, w których doradza, jak zniszczyć ludzi, z którymi udaje, że negocjuje. Wbrew zapowiedziom dyrektora Skoczyńskiego do dziś nie otrzymaliśmy merytorycznej odpowiedzi na nasze postulaty. Zamiast tego Pan Osuch twierdzi, że występujemy z hasłem: "Ścieżki rowerowe w miastach zamiast autostrad". O ile Pan Osuch nie udowodni mi, że kiedykolwiek napisałem lub wygłosiłem takie hasło, będzie to oznaczać, że wysoki urzędnik państwowy posługuje się nieprawdą i poświadcza nieprawdę. Taktykę przypisywania nam haseł brzmiących niedorzecznie zastosował uprzednio Pan prof. Suchorzewski, który w telewizyjnym programie Świat wokół nas stwierdził, że lansujemy hasło: "Polska krajem bez samochodów". (Przy okazji cały program Świat wokół nas bardzo polecam).
Jak napisał bodaj Janusz Korbel, każdy ruch społeczny niewygodny dla czyichś interesów najpierw jest przemilczany, kiedy się to nie udaje - jest ośmieszany, a kiedy i to zawodzi - wtedy próbuje się go zniszczyć i po tym poznaje się, że uczestnicy ruchu robią coś autentycznego. Byłoby jednak niebezpieczną nonszalancją, gdybym poprzestał na wyrażeniu gorzkiej satysfakcji, jaką sprawił mi tekst Pana Osucha. W zestawieniu z wizytą smutnych panów w czasie spotkania w Sejmie, w zestawieniu z tym, że do drugiej wymienionej grupy, którą Pan Osuch określa jako "Teraz Wisła", najpierw przychodzą "nieznani sprawcy", a potem bardzo dociekliwa kontrola skarbowa - donos Pana Osucha jawi się jako część zaplanowanej akcji zniszczenia autentycznego ruchu ekologicznego już w zalążku, przy użyciu metod policyjno-administracyjnych. Z działaniami tego rodzaju zetknąłem się już wielokrotnie - tyle tylko, że przedtem stali za nimi źli komuniści, a teraz robi się to w imię wolnego rynku, racjonalności i "powszechnie pojętych interesów społeczności polskiej".
Wbrew temu, co pisze Pan Osuch, to właśnie ja i moi przyjaciele działamy w interesie społeczności polskiej i staramy się uchronić ją przed pomysłami lobby naftowego i producentów samochodów. Różnica między nami a urzędnikami z Ministerstwa Transportu polega na tym, że my działamy społecznie, a nie za państwowe pieniądze, na ministerialnych posadach, a do mnie - w przeciwieństwie do Pana Liberadzkiego - nie dzwoni Pan Zasada i nie krzyczy przez telefon jak na swojego podwładnego (Auto-zasady [w:] "Życie" z 17.11.96), nie biorę także z ministerstw żadnych pieniędzy na ekspertyzy, analizy i raporty. To wszystko jest smutne i skandaliczne, dlatego jako obywatel tego kraju i uczestnik ruchu Zielonych uważam, że Pan dyrektor Osuch powinien podać się do dymisji, a jeżeli to pismo powstało za wiedzą jego zwierzchnika, to powinno to dotyczyć także Pana Liberadzkiego.
Mam nadzieję, że uczestnicy ruchu ekologicznego, a przede wszystkim członkowie Polskiego Klubu Ekologicznego, którzy wielokrotnie zabierali głos w ważnych dla kraju sprawach, i w tym wypadku nie będą milczeć, a my nie damy się podzielić. Chcę również wyjaśnić, że wbrew temu, co pisze Pan Osuch, my domagając się zmiany polityki transportowej, też bronimy wilków, orłów i rysi - tyle tylko, że zajmujemy się również przyczyną ich ginięcia. Tak się jakoś dziwnie składa, że tam, gdzie są autostrady, zwierzęta te się nie pojawiają.
Myślę jednak, że to, co najbardziej denerwuje Panów Liberadzkiego i Osucha to to, że bronimy także ludzi i ich interesów. Obłudne gadki o ekologach broniących żab i bocianów przeciwko ludziom trafiają - w wypadku naszej kampanii - w próżnię, bo mieszkańcy Warszawy, Poznania, Krakowa i wielu innych miast, miasteczek i wiosek to ssaki z gatunku homo sapiens i to także im zagrażają spaliny z samochodów, które sprzedają Panowie Zasada i Kulczyk, a dla których autostrady budują za nasze pieniądze Panowie Liberadzki, Patalas i ponownie - Pan Kulczyk. Myślę, że jest to też kolejny sygnał dla ruchu ekologicznego, że nadchodzi czas, kiedy musimy starać się o stworzenie własnego skrzydła politycznego, co pozwoli nam uwolnić kraj od urzędników w rodzaju Pana Osucha, bo dotychczasowe metody tzw. zjednywania polityków i pisania na ich zamówienie raportów prowadzą - tak jak autostrady - w najlepszym wypadku donikąd.
Problem należy do poważnych, a jego symptomami stają się fakty, które jeszcze kilka lat temu były niewyobrażalne.
Problemy wynikające z rozwijającego się transportu, tak mile witanego przez szarlatanów nieustannego wzrostu gospodarczego, związane są z filozofią człowieka. Bardzo łatwo dają się zauważyć w ciągu ostatnich kilku lat pewne procesy, których występowanie uległo potężnemu przyśpieszeniu.
Takim procesem jest zmiana zachowań komunikacyjnych ludności. O ile jeszcze niedawno większość codziennych podróży odbywała się środkami komunikacji zbiorowej, o tyle dziś ulicami i drogami ciągną sznury aut. Tam i z powrotem. Z powodu i zupełnie bez powodu. Pewne miejsca, jak szerokie ulice Tych, wydawałoby się trudne do zakorkowania, momentami przypominają rondo w Katowicach, a wjazd na nie jest równie trudny, jak na wąskie ulice Bielska-Białej. Droga wojewódzka, biegnąca przez wieś Kobiór w okolicach Tych, a będąca tranzytem z Bielska-Białej na zachód Polski i dalej oraz trasą weekendową ze Śląska w Beskidy, zapełnia się do tego stopnia, że jej przekroczenie - nawet dla dorosłych - graniczy z cudem. A co z hordami dzieci pędzących do szkoły czy osobami starszymi?
Jednym z powodów takiego stanu rzeczy jest niewielka, acz znamienna zmiana postawy. Pamiętam, że spora grupa podróżujących pociągiem przyjeżdżała na dworzec rowerem. Istniał jeszcze wtedy parking dla rowerów. Dziś to zachowanie należy do sporadycznych, większość jest dowożona i odwożona samochodami. Trudno w tej sytuacji - choć niechętnie - nie zgodzić się z twierdzeniem, że rozwój ruchu kołowego będzie postępował szybciej, niż potrafimy to sobie wyobrazić.
Pojawiający się w tej sytuacji problem autostrad jest ze swej natury złożony. Jeśli w efekcie budowy infrastruktury tego typu powstanie obiekt spełniający wymagania środowiska (jednak nie warunki ustalone przez jakieś ciało, jako tzw. normy ekologiczne), a także przyczyni się do rozładowania problemu, czyli za jego przyczyną znikną korki i tabuny samochodów przemieszczających się po ulicach miasteczek i wsi, wtedy można by uznać takie rozwiązanie za uzasadnione. Trudno jednak zgodzić się na proponowaną i realizowaną lokalizację autostrady przebiegającej przez środek Katowic, tuż obok sporego osiedla mieszkaniowego. Nie łudźmy się, zastosowane ekrany ochronne są jedynie listkiem figowym, który ma zaspokoić żądania najmniej wymagających mieszkańców, a tak usytuowana droga nie tylko nie rozładuje żadnego korka, lecz co gorsza, przyczyni się do zatłoczenia ulic miasta.
Niestety, większość proponowanych rozwiązań nie najlepiej świadczy o polityce transportowej państwa, do której to prowadzenia w skali ogólnokrajowej instytucja typu państwo najlepiej powinna się nadawać. Świadczy raczej o braku tejże polityki.
Potwierdzeniem tego przekonania są wypełnione węglem bądź innymi materiałami sypkimi ciężarówki z odległych regionów Polski. Ciekawe, jaka ekonomia bądź jaki ekonomista uzasadni opłacalność tego procederu. W tym wypadku chodzi już o proceder. Tak wynikałoby z rozmów z tymi, którzy się tym zajmują.
Koszty społeczne widać są bez znaczenia, a opinia publiczna jakoś gładko pogodziła się z taką sytuacją.
Zresztą funkcjonowanie, choć trzeba raczej powiedzieć działalność komunikacji publicznej, pozostawia wiele do życzenia. Generalnie chodzi o rozstrzygnięcie dylematu: czy komunikacja ma służyć pasażerowi czy też na odwrót? Problem pojawia się w świetle coraz częściej dochodzących sygnałów o likwidacji linii kolejowych bądź autobusowych ze względu na niską frekwencję. Są metody, które pozwalają manipulować tym miernikiem. Jest nim taki, a nie inny rozkład jazdy. Gdy podróżny pozbawiony jest "skomunikowania" i wobec tego narażony na niepotrzebne oczekiwanie, przestaje korzystać ze środka komunikacji, pomimo swej dobrej lub złej woli.
W skali globalnej symptomem zachodzących zmian może być np. decyzja władz Kalkuty, które zdecydowały o zakazie świadczenia usług i wobec tego likwidacji popularnego w mieście środka lokomocji, jakim są tradycyjne ryksze. Posiłkując się argumentami społecznym w podtekście pozostawiono miejsce na takie same usługi wykonywane nie za pomocą siły ludzkich mięśni, a z wykorzystaniem ryksz motorowych, których pewna ilość kursuje po mieście.
Na fali modnego ekologizmu zarządy czy rady gmin coraz częściej zabierają głos w sprawie i zaczynają projektowanie, wytyczanie oraz budowanie ścieżek rowerowych. Często odbywa się to przy aprobacie, współpracy czy błogosławieństwie lokalnego środowiska ekologów. Chciałbym w tym miejscu zwyczajnie się przyczepić. Chodzi o jakość tychże ścieżek.
Dosyć dużo czasu spędzam na rowerze, traktując go jako środek lokomocji, a nie wyłącznie zjawisko rozrywkowo-wypoczynkowe. Pokonywane trasy sięgają od kilkunastu do dwudziestu paru kilometrów i przebiegają pomiędzy sąsiadującymi miejscowościami, w tym miejscowościami w okolicach Tych. Moje rozważania dotyczyć będą głównie tego miasta, które z jakichś względów, o czym dalej, mieni się miastem o najdłuższej sieci ścieżek rowerowych. O innych miastach Górnego Śląska nie będę się wypowiadał, po części dlatego, że nie znam problemu dogłębnie, jedynie pośrednio; po drugie, jeżeli sytuacja przedstawia się w nich podobnie jak w Katowicach, jest po prostu fatalnie.
Pomijając rejony parków i obszarów peryferyjnych, miasto jest zupełnie nieprzystosowane do ruchu rowerowego, do samochodowego - niestety - też. Zatłoczone wąskie ulice, po których mkną, a raczej przeciskają się samochody - od dużych po małe, gdzieniegdzie tramwaje i autobusy, nie są odpowiednim miejscem do podróżowania rowerem. Problem Tych polega zaś na czym innym. Istnieje dosyć gęsta sieć ścieżek rowerowych. Jest to faktem niezaprzeczalnym, jednakże podróżując po mieście decyduję się raczej na jazdę ulicą. Większość ścieżek pamięta czasy wczesnego Gierka i - pomimo faktu, że wytyczono je, a raczej zbudowano obok jezdni i traktów pieszych, oddzielając od nich pasem zieleni i zarośli - po 20 latach pozostawione same sobie uległy naturalnej dewastacji. Wytyczone nowe ścieżki nie są niczym więcej niż jedynie pasem szerokiego miejscami chodnika, ograniczonego grubą krechą z farby, lub biegną wzdłuż traktów pieszych. Trudno w tych warunkach zachować bezpieczeństwo użytkowników.
Kolejnym problemem są miejsca parkowania rowerów, a tych w naszych miastach niewiele. Być może stojaki są naprawdę drogie i takie wydatki zbytnio obciążyłyby budżet naszych gmin. Jeżeli zaś rower miałby się stać alternatywnym środkiem miejskiej komunikacji, wtedy konieczne są takie rozwiązania, które umożliwiają bezpieczne przechowanie pojazdów, gdy zaistnieje taka potrzeba. Ani zarządy gmin, ani właściciele lokali nie wykazują wielkiego zainteresowania tym problemem, a do urzędów bądź sklepów nie wolno wjeżdżać na rowerach.
Trochę lepiej wygląda sytuacja w mniejszych miejscowościach lub na wsiach, gdzie tradycje posiadania rowerów i posługiwania się nimi jako środkiem komunikacji są długie. Łatwiej tam poruszać się i łatwiej znaleźć miejsce do pozostawienia roweru bez obawy o jego utratę. Dlatego dziwnie wyglądają zapędy radnych z takich miejscowości do tworzenia ścieżek rowerowych tam, gdzie ich nie potrzeba. Jeżeli miałyby służyć jedynie zaspokojeniu dzikich fantazji i nieposkromionych potrzeb rowerowych turystów, którzy powoli stają się plagą, to istnieje nieskończenie wiele naturalnych miejsc, gdzie można je ugasić. Czy warto wydawać pieniądze na takie urządzenia, gdy istnieją nierozwiązane problemy, tak w sferze transportu, jak i szeroko rozumianej ekologii?
Trudno popierać takie inicjatywy, które jedynie pozornie rozwiązują problemy, ale w rzeczywistości wiodą donikąd. Ślepe uleganie modnym dziś hasłom może łatwo doprowadzić do sytuacji, które będą karykaturą szczytnych ideałów. Problemem jest zmiana dominującej dziś w społeczeństwach pewnej filozofii transportu, czego przejawem są sytuacje, jakie obserwujemy na ulicach naszych miast. Trudno pewnym jednostkom zrezygnować ze stania w samochodowym korku na rzecz chociażby spaceru. Lepiej narzekać niż zauważyć, że każdy osobiście przyczynia się do zaistniałej sytuacji, a nie jacyś "oni". "Oni" to my. Niestety.
W związku z artykułami wydrukowanymi w ZB nt. Straży Ochrony Przyrody, kierownictwo Interwencyjnej Grupy Rejonowej SOP-u w Krakowie pragnie poinformować, że sytuacja Straży przedstawia się znacznie gorzej, niż pisali ich autorzy. W wyniku korespondencji prowadzonej przez IGR SOP-u z Ministerstwem Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa w ostatnich dniach otrzymaliśmy stanowisko podsekretarza stanu, głównego konserwatora przyrody Kazimierza Dobrowolskiego.
Z treści jego pisma jednoznacznie wynika, że SOP powstała pod rządami ustawy o ochronie przyrody z 1949 r., przestała istnieć 12.12.91 i od tego czasu wszelkie jej działania nie miały podstawy prawnej. Co prawda jest to już kolejne, odmienne stanowisko różnych urzędników ministerstwa w ostatnich pięciu latach, ale jego treść zmienia opinię wcześniejszego gł. konserwatora przyrody z 1993 r., który zapewniał o istnieniu i legalnym funkcjonowaniu SOP-u. W związku z tym, że stanowisko p. K. Dobrowolskiego jest nie do przyjęcia, przeczy rzeczywistości i posiadanym przez nas opiniom prawnym oraz naraża całą Straż i jej członków ma konsekwencje prawne, związane z działalnością interwencyjną - proponujemy wszystkim funkcjonującym środowiskom strażników przeciwstawienie się poczynaniom nieodpowiedzialnych urzędników ministerstwa. Uważamy, że ministerstwo miało dość czasu na ustalenie jednego, wspólnego stanowiska ws. Straży Ochrony Przyrody lub wydanie nowych przepisów.
Prosimy o przedrukowanie w całości pisma GKP z 13.1.97.
Podsekretarz Stanu
w Ministerstwie Ochrony Środowiska,
Zasobów Naturalnych i Leśnictwa,
Główny Konserwator Przyrody
Warszawa, 13.1.97
Straż Ochrony Przyrody
Interwencyjna Grupa Rejonowa
Sławkowska 12, 31-014 Kraków
W związku z pismem z 29.10.96, znak 13/IGR/96 uprzejmie informuję, że podtrzymuję stanowisko zawarte w piśmie z 24.9.96, znak DP 022/702/96/MD. Przepisy rozporządzenia z 30.4.57 w sprawie Straży Ochrony Przyrody (Dz.U. Nr 41, poz. 189 z późn. zm.) sprzeczne z ustawą z 16.10.91 o ochronie przyrody straciły moc. Inny był bowiem sposób tworzenia Straży Ochrony Przyrody oraz podmioty właściwe w tym zakresie w świetle ustawy z 7.4.49 o ochronie przyrody (Dz.U. Nr 25, poz. 180 z późn. zm.), a inaczej to zostało uregulowane w ustawie o ochronie przyrody z 1991 r.
Ponieważ straże ochrony przyrody powoływane są na podstawie ustawy z 1949 r. przestały istnieć z chwilą wejścia w życie ustawy z 1991 r., a Minister Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa nie skorzystał dotychczas z możliwości powierzenia zainteresowanym organizacjom społecznym tworzenia Straży Ochrony Przyrody (na podst. art. 48 ust.1 ustawy o ochronie przyrody z 1991 r.) - wszelkie działania Straży Ochrony Przyrody po 12.12.91 nie znajdują podstawy prawnej.
Apel o utworzenie Straży Ochrony Przyrody spotkał się z dość sporym zainteresowaniem. Oprócz pism, które dotarły do mnie, pojawiły się także polemiki w ZB. Zmusiły mnie one do ustosunkowania się do pewnych wypowiedzi.
Interpretacja prawna Ministerstwa Ochrony Środowiska, o której pisze pan Tajer jest nieaktualna. Pisałem o tym w ZB nr 12(90)/96, s.67 (Strażniku SOP-u, czuj się odwołany). Pan Tajer nie wie o zmianie stanowiska ministerstwa, ponieważ nie raczyło ono o tym powiadomić nikogo poza grupą rejonową SOP-u, która złożyła zapytanie w ministerstwie, a artykuł pana Tajera był złożony do druku jeszcze przed ukazaniem się ZB nr 12. Zmianę interpretacji ministerstwa potwierdził 13.1.br Główny Konserwator Przyrody.
Autor artykułu uważa, że fakt odmowy prolongaty legitymacji SOP-u w niektórych województwach nie powinien mieć wpływu na losy całej organizacji. Ja raczej postawiłbym inną tezę. Fakt, że w niektórych województwach Straż działa dobrze, nie może być usprawiedliwieniem dla niejasnej sytuacji prawnej SOP-u, która powoduje zanik działalności w innych województwach. Poza tym jeżeli ministerstwo za naszymi plecami wprowadzi zarządzenia, o których pisałem, to sytuacja m.in. Inspektoratu Wrocławskiego ulegnie zmianie (i to raczej nie na lepsze). Co do zarzutu, że w przypadku zmiany przepisów dotyczących SOP-u dojdzie do jego rozbicia - to wcale nie jest konieczne. Chciałbym zwrócić uwagę, że ustawa o ochronie przyrody z 1949 r., na podstawie której utworzono SOP, wyraźnie mówiła o strażach (liczba mnoga) ochrony przyrody. Mimo to powstała jedna Straż. Ustawa o ochronie przyrody z 1991 r. nie mówi, że ma powstać straż przy każdej organizacji, która skierowała wniosek o jej powołanie. Mówi o powierzeniu im utworzenia SOP-u. Może więc to być - i moim zdaniem powinna -jedna straż, ale kierowana przez osoby wybierane spośród strażników, w ostateczności spośród przedstawicieli różnych organizacji zajmujących się ochroną przyrody, a nie tylko przez kilka wyróżnionych stowarzyszeń.
Cieszy fakt, że są województwa, w których Straż jest doceniana i wspierana przez władze państwowe i samorządowe - i jak widać na przykładzie woj. wrocławskiego, przynosi to doskonałe rezultaty. I tak powinna wyglądać sytuacja i praca SOP-u w całej Polsce. Aby tak się stało konieczne jest wyjaśnienie sytuacji prawnej Straży na terenie całego kraju. Cieszy również fakt pojawienia się informacji o działalności Straży w woj. wrocławskim. Mam nadzieję, że pojawią się także informacje (zarówno dobre, jak i złe) z innych województw.
Drugą osobą, która wypowiedziała się na łamach ZB na temat Straży Ochrony Przyrody jest pan Romeyko-Hurko. Był to artykuł raczej na temat formy działania Straży niż na temat legalności jej działania. Na temat sposobu działania Straży mam nieco inne zdanie i postaram się je przedstawić w następnym numerze ZB. Tutaj mam tyko 3 uwagi.
W polemikach na temat SOP-u oprócz artykułu pana Tajera pojawił się także drugi - pana Gawędy, chociaż w tym przypadku zamiast słowa "artykuł" powinienem użyć określenia "paszkwil", zawiera bowiem same kłamstwa, pomówienia i niedopowiedzenia. Pan Gawęda zarzuca mi pominięcie faktu przedłożenia strażnikom do konsultacji projektów zarządzeń dotyczących SOP-u. Tymczasem jeżeli tylko ktoś nie jest upośledzony umysłowo i umie liczyć do dziesięciu, to zauważy, że skoro projekty zostały udostępnione w październiku (jak sam pan Gawęda przyznaje), a mój artykuł ukazał się w ZB nr 10(88)/95, s.62(Apel o utworzenie SOP-u), to żadnym cudem nie mogłem o tym napisać, ponieważ w momencie składania pisma do druku te projekty jeszcze do nas nie dotarły. Natomiast napisałem o tym (i przyznam, że otrzymaliśmy je tylko dzięki dobrej woli UW) w nr 12 ZB. Pan Gawęda usprawiedliwia fakt braku przepisów wykonawczych do ustawy tym, że ministrowie szybko się zmieniali. Przypominam, że pan Żelichowski został powołany na ministra w październiku 1993 r. Moim zdaniem ponad 3 lata to wystarczający czas na wprowadzenie w życie ustawy (a więc najważniejszego po konstytucji aktu prawnego w Polsce). Pan Gawęda pisze o odmowie udzielenia dotacji na rzecz SOP-u przez Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska ze względu na opinię radcy prawnego Funduszu. Tymczasem z uzyskanej od pracowników Funduszu informacji wynika, że dotacja ta nie została udzielona, ponieważ nie został prawidłowo wypełniony wniosek o dofinansowanie. Natomiast pan Gawęda pomija (dlaczego?) inne fakty. Wojewódzki Konserwator Przyrody w Krakowie zwrócił się z prośbą o opinię w sprawie podstaw prawnych funkcjonowania SOP-u do: prof. Radeckiego z Instytutu Nauk Prawnych PAN oraz prof. Wasilewskiego z Katedry Prawa Ochrony Przyrody UJ. Wg ich opinii SOP funkcjonuje legalnie. Pomimo tych ekspertyz UW nie zmienił swojej interpretacji przepisów i nie przedłużył legitymacji. Po co więc występował o wydanie opinii? Zapewne gdyby były one po jego myśli, to powołałby się na nie, a tak nie raczył poinformować o nich kierowników grup rejonowych SOP-u. Pan Gawęda twierdzi, że w czasie świąt Mamy dużo do zrobienia. Zwrot ten sugerowałby, że pan Gawęda z kolegami podejmuje jakieś akcje choinkowe. Ciekawe, że biorąc udział w takich akcjach, zarówno na placach targowych, jak i w lesie - ani ja, ani żaden z moich znajomych nie zauważył tam obecności pana Gawędy. Zarzuca nam natomiast stosowanie "metody końca rury". Po pierwsze - osoby, które sprzedają jodłę na placach targowych doskonale wiedzą, że jest ona w grudniu chroniona, są to zresztą w większości co roku te same osoby; po drugie - ilu złodziei jodły zniechęcił pan Gawęda swoimi wyjaśnieniami; po trzecie - skąd pan Gawęda wie, jak wyglądają nasze interwencje, jeżeli nigdy nie był przy nich obecny (nikt z nas zresztą nigdy nie widział pana Gawędy w roli strażnika SOP-u).
Pan Gawęda twierdzi, że większość skarg na strażników była raczej bezzasadna. Sugeruje w ten sposób, że były także uzasadnione. Tymczasem uzasadnionych skarg nie było. Tak właśnie wygląda stosowanie przez pana Gawędę socjotechnik, którymi się tak chwali. Skargi na interweniujących strażników były, są i będą. Jeżeli ktoś zdecydował się podjąć działalność, musi się z tym liczyć. Również z tym, że będzie czasami w terenie obrażany, a potem w skargach pomawiany, że sam był arogancki i agresywny. Do tego musimy się przyzwyczaić (pana Gawędy ta uwaga nie dotyczy, ponieważ jest strażnikiem SOP-u tylko z nazwy). Ja osobiście traktuję skargi (oczywiście jeżeli są tak jak dotychczas bezzasadne) jako jeden z elementów działalności strażnika. Jeżeli są skargi - to znaczy, że działa, a nie udaje, że działa. Straż Ochrony Przyrody to nie kółko różańcowe (chociaż też i nie drużyny komandosów). Strażnicy SOP-u podejmują działania typu: sprzątanie rezerwatów, czynna ochrona przyrody czy edukacja ekologiczna, ale tu są to działania dodatkowe. Głównymi zadaniami Straży są działania interwencyjne i po to właśnie SOP został wyposażony w takie uprawnienia, jak: legitymowanie, mandatowanie, oskarżanie przed kolegiami (stosowane zresztą tylko w ewidentnych przypadkach świadomego działania sprawcy wykroczenia).
Oczywiście każdy ma prawo do własnej oceny sensu takiej działalności. Może ją nawet ocenić jako szkodliwą. Ma do tego prawo. Ale osoby takie nie muszą być członkami SOP-u. Do działalności, jaką próbuje propagować pan Gawęda, nie potrzeba legitymacji i uprawnień SOP-u (dlatego panu Gawędzie jej brak nie przeszkadza). Prowadzić edukację ekologiczną w terenie może każdy obywatel. Dziwię się więc, co pan Gawęda ze swoimi poglądami robi w Straży (chyba tyko wprowadza zamieszanie i broni swoich kolegów - urzędników). Wbrew temu, co stwierdza pan Gawęda, nie pisałem skarg ani na wojewódzkiego inspektora SOP-u, ani na Wojewódzkiego Konserwatora Przyrody, ani na wojewodę; nie pisałem żadnych skarg do Wojewódzkiego Konserwatora Przyrody, do wojewody. Pisałem natomiast skargę na ministra do prezesa URM oraz prosiłem o interwencję parlamentarzystów (zgodnie zresztą z opinią prof. Wasilewskiego, który w swojej ekspertyzie stwierdził: zaniechanie wydania przez MOŚZNiL przepisów wykonawczych ( ) samo przez się stanowi naruszenie konstytucyjnego obowiązku ministra. ( ) W tej sytuacji należałoby ( ) poinformować o zaistniałej sytuacji któregokolwiek posła na Sejm RP, ( ) co stworzy okazję np. do złożenia stosownej interpelacji poselskiej. Pan Gawęda twierdzi, że nie rozumiem słów wypowiadanych w ojczystym języku. Widać nie tylko ja mam z tym kłopoty. Takie same trudności ma senator Okrzesik, który w swoim oświadczeniu skierowanym na ręce pani marszałek senatu oraz ministra ochrony środowiska pisze: Dysponuję odpowiedzią ministra na takie wystąpienie [wniosek Towarzystwa na rzecz Ochrony Przyrody o powołanie SOP-u] datowane na 20.8, gdzie informuje się, że projekt zarządzenia znajduje się w fazie uzgodnień międzyresortowych. Tak było 20.8.96, czyli 5 lat po uchwaleniu ustawy przewidującej wydanie przedmiotowego zarządzenia. ( ) Uważam, że te 5 lat, które upłynęło od uchwalenia ustawy, było wystarczająco długim okresem na przeprowadzenie wszelkich niezbędnych konsultacji. Tym bardziej, że w wypowiedziach pracowników ministerstwa nie znajduję określenia terminu ichzakończenia. Mogą one trwać następne 5 lat, może nawet dłużej. Nasuwa się tutaj pytanie o sens pracy ustawodawczej parlamentu, jeżeli uchwalane ustawy pozostają w dużej mierze martwymi aktami prawnymi wobec niewydania przez odpowiednie resorty przepisów wykonawczych.
Informuję także, że wbrew temu, co pan Gawęda pisze, nie straszę turystów pistoletem, ponieważ nie posiadam ani broni palnej, ani broni gazowej, ani ręcznego miotacza gazu, nie posiadam również zezwolenia na takowe. Jest to bezczelne kłamstwo pana Gawędy. Co do szkoleń interpersonalnych to informuję pana Gawędę, że szkolenie takie przechodziłem w Profesjonalnej Szkole Biznesu i były one na pewno na dużo wyższym poziomie niż to, co zobaczyłem podczas szkoleń organizowanych przez pana Gawędę i jego kolegów. Poza tym ja i moi koledzy przechodziliśmy różne szkolenia, m.in. dla osób posiadających uprawnienia mandatowe, przed akcjami letnimi w różnych parkach narodowych. Tak się składa, że byłem pracownikiem Straży Leśnej. Radziłbym więc panu Gawędzie sprawdzać pewne fakty, zanim obrzuci kogoś błotem. Artykuł pana Gawędy - jak widać - zawiera mnóstwo bezczelnych kłamstw. Rodzi się więc pytanie, co było powodem takiego ataku pana Gawędy. Po raz kolejny potwierdza się fakt, że jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Może pan Gawęda nie napisał tego paszkwilu jako strażnik SOP-u, ale jako kierownik Regionalnego Ośrodka Edukacji Ekologicznej w Krakowie i broni w ten sposób swoich kolegów - urzędników, a jednocześnie swoich szefów w pracy? Tak się bowiem składa, że założycielami ROEE byli: Wojewódzki Konserwator Przyrody (a jednocześnie dyrektor Wydziału Ochrony Środowiska UW), wiceprezydent Krakowa, a także pracownica Wydziału Ochrony Środowiska UW, która była jednocześnie do grudnia '96 prezesem ROEE oraz narzuconym wojewódzkim inspektorem SOP. To dzięki nim pan Gawęda mógł brać pieniądze za organizowanie imprez (zresztą w żaden sposób nie wpływających na poprawę stanu środowiska), za wycieczki, które prowadził jako strażnik SOP-u (to jest ta działalność społeczna, którą się chlubi), za działalność ROEE (działalność, którą można nazwać ekopasożytnictwem, ponieważ jedynym pożytecznym działaniem jest tu prowadzenie biblioteki ekologicznej - którą akurat pan Gawęda się nie zajmuje. Pozostałe działania to tylko pretekst do brania za nie pieniędzy). Przy okazji pytanie za 100 punktów: jakie warunki musi spełniać organizacja ekologiczna, aby otrzymać dotację lub płatne zlecenie od miejscowej huty, elektrociepłowni lub Wydziału Ochrony Środowiska UW. Odpowiedź brzmi: musi być założona przez dyrektora tegoż wydziału i kierowana przez jego pracownika.
Muszę przeprosić Czytelników za walki personalne na łamach ZB, ale niestety pan Gawęda swoim paszkwilem zmusił mnie do tego. Nie chodzi tu jednak tylko o jego oszczerstwa pod moim adresem. Byłem już: komuchem, solidaruchem, synem Tymińskiego, partyzantem, leśnym kowbojem, niemieckim żydem, mogę więc dla ludzi pokroju pana Gawędy być i policjantem. Natomiast nie do przyjęcia jest przeze mnie fakt wykorzystywania swoich interesów i osobistych urazów do torpedowania spraw dotyczących całej Straży. Jestem gotowy do udziału w dyskusji na temat Straży Ochrony Przyrody, ale jednocześnie oświadczam, że nie będę już dłużej odpowiadał na osobiste ataki pana Gawędy i jego kolegów.
EKOLOGICZNY RUCH KREATYWNY
zaprasza do współpracy
osoby zainteresowane ratowaniem samosiejek, sadzeniem drzewek
oraz kulturystyką (także w wersji rekreacyjnej, geriatrycznej
oraz odchudzającej).
Włodzimierz Bukowiec
os. Kolorowe 18/18
31-940 Kraków
GÓRY ŚMIECI
Jesteśmy mieszkańcami gór i czytelnikami ZB. Na wiosnę zaczynamy II sezon oczyszczania Beskidu Żywieckiego ze śmieci. Terenem naszego działania są góry w widłach rzek: Soły i Koszarawy. Zapraszamy do udziału ludzi gór, włóczęgów, tych, którzy potrafią wsłuchać się w tętno gór. Pierwsza akcja odbędzie się 10-20.4.97. Zapewniamy dach nad głową i skromną strawę. Kontakt:
Bardzo mi przykro, że muszę o tym napisać. Powinnam to zrobić już bardzo dawno temu, ale nikomu nie przychodzi łatwo przyznać się, że został nabrany, zwłaszcza wyznać to publicznie. Liczyłam też, że wszystko się rozwiąże i nastąpi klasyczne, szczęśliwe zakończenie. Darka "od czwórek" poznałam 5 lat temu na zlocie w Częstochowie. Opowiedział mi, że prowadzi akcję, że za 16 tys. kodów paskowych - "czwórek" można załatwić elektryczny wózek inwalidzki, za milion - operację dla chorego dziecka.
Wydało mi się to bardzo szlachetną sprawą - udostępniłam swój adres. Od tamtej pory aż do dziś dom moich rodziców jest zasypywany listami i paczkami pełnymi "czwórek". Paczek nie odbieramy już od dawna, za odbiór paczki trzeba poczcie zapłacić. Darek pojawił się kilka razy. Przeszukiwał listy, zabierał pieniądze (Darek handlował koralikami i w niektórych listach były pieniądze), nocował, kąpał się i jechał. "Czwórek" nie zabierał! Nigdy! 3 lata temu zniknął. Szukałam go, pytałam ludzi, chciałam wszystko wyjaśnić. Przypadkiem spotkałam go w Częstochowie i uciekł przede mną! Rok temu przesłuchiwała mnie w jego sprawie policja. Okazało się, że używał 3 nazwisk i fałszywych dokumentów. Policja nie potrafiła mi niczego wyjaśnić, nic nie wiedzieli, pracowali na zlecenie państwa niemieckiego.
Bardzo proszę o nieprzysyłanie już "czwórek" pod moim adresem. Jeśli ktokolwiek wie, dlaczego ten człowiek to rozpętał, niech do mnie napisze. Dlaczego zmusił tysiące osób do żmudnego zbierania kodów w nadziei, że mogą komuś pomóc? Dlaczego występował z tym w telewizji, w prasie? Po co to wszystko? Jeśli ktoś potrzebuje czterech wielkich worków "czwórek", niech przyjedzie do mnie i zabierze je z Ostrowca. Będę bardzo wdzięczna.
Podwójnie mi przykro, bo tą akcją przyczyniłam się do promowania tandetnej, niemieckiej żywności i innych niepotrzebnych produktów zza zachodniej granicy.
Babka za dziadka, dziadek za rzepkę; oj, przydałby się ktoś na przyczepkę. Właśnie! Starcy z uporem "czepiają" się młodzieży. Ludzie dorośli, chcąc się odmłodzić (to zda się zdrowe), rzucają słowa mocne a pomysły niezbyt przemyślane. Czasem trudno ocenić dojrzałość. Nawet po owocach!
Krzysztof Żółkiewski pisząc o "Powszechnej akcji na rzecz Wegetariańskiego Świata 2004 (ZB nr 1(91)/97, s. 54) w swym "komentarzu" każde zdanie krasi takim dowcipem, że właściwie w oczach postronnych wszystko, co pisze, wygląda na żart. (Swój dowcip o sobie jako przedstawicielu "Obserwatorium Gastronomicznego" odgrzewa; zob. s.72. A przecież co za dużo i nieświeże - to niezdrowo.) Zamieszcza dane, nie podając żadnych źródeł. Doszły jeszcze niezawinione przezeń błędy w wykresie. Wszystko to sprawia, że myśl, iż za 7 lat połowa Polaków wyrzeknie się mięsa - śmieszy.
Darek Szwed częściowo się powtarzając w pięciu zamieszczonych obok siebie wypowiedziach związanych z GMO (s. 44-48) stanowczo stawia na działania na uczucia. Wielką czcionką wypisuje: "nasze pieniądze", "genetyczny śmietnik", "patentowanie (prywatyzacja) przyrody". Pisze o "uwalnianiu GMO do środowiska" (jak zanieczyszczeń) i "nieprzewidywalnym ryzyku" (zamiast np. o "nieprzewidywanym") oraz o "pierwszej działce za darmo" (tzn. nie o heroinie, lecz o roślinach dla rolników). Do pobożnych ma przemawiać powtarzane hasło o "bawieniu się w Boga". Grozi się wzrostem cen żywności, co zdaje się dziwaczne, bo przecież zmian w roślinach dokonuje się po to, by można było uzyskać plon taniej. Więcej w tym wszystkim obaw przed nieznanym niż rzetelnego zestawienia zysków i strat. O trudnościach z wyżywieniem wzrastającej liczby ludności świata - ani słowa. Podaje się namiary na różne zakłady kupieckie, a nie podaje się danych do Zespołu d.s. Organizmów Transgenicznych przy ministerstwie, z którym chyba można by rozmawiać bardziej rzeczowo. Tymczasem dobrze by było tam napisać, bo (wg "New Scientist") okazało się, że przez spożycie GMO zwierzę może jednak doznać zmian genetycznych. Można więc mieć obawy! (Dowiedziałem się właśnie o bardzo rzeczowych wyjaśnieniach Darka Szweda w ZB nr 2(92)/97, s.9)
Ilona Włoch pisze w irlandzkiej opowieści (zob. Irlandzkie ekorolnictwo): Na każdą owcę otrzymasz pieniądze na zakup paszy w okresie zimowym. W rezultacie zwierzęta chorują i umierają (s. 38). Związek przyczynowy nie jest tu jednak wyraźny. Dalej zamieszczono pewien przekład zakończony zdaniem: "Niech Bóg trzyma Cię w swej garści". Dobrze, że obok podano słowa angielskie i można sobie poprawić, że Bóg ma trzymać nas w/na swej dłoni (in the palm of his hand). To o wiele przyjemniejsze.
Innego twórcę chwali Ignacy Stanisław Fiut w recenzji pt. "SŁOŃCE - UCIĘTA RĘKA NIEBA". Dlaczego "ucięta"? Budzi to nieprzyjemne skojarzenia z prawem islamu i groźbą Cyrankiewicza. Egipcjanie tysiące lat temu (np. w XIV w. p.n.e.) rzeźbili słońce o promieniach zakończonych dłońmi. To jednak piękniejsze.
Andrzej Kopliński przyznaje (s.76) "chwałę" i "humanitarnego ducha" dziewczynie, która "uwielbia swe dwa koty i dwa psy". A jeśli trzyma ona charty dla polowań, a trzymane na sprzedaż koty sprowadziła drogo z odległej części świata? Dalej przytacza się wątpliwe zdanie, że pies jest jedyną istotą na świecie, która bardziej kocha ciebie niż siebie samego. Do rzeczywistej miłości trzeba jednak chyba więcej zrozumienia i woli. A. Kopliński potępia też (s.77) zagraniczny "haniebny proceder masowego uśmiercania zwierząt zakażonych wirusem BSE". Nie dostrzega tego, że zwierzęta te i tak były przeznaczone na ubój i śmierć chroniła je przed cierpieniem. Potępiać należałoby raczej to, że utrzymywano je nieodpowiednio w złej sprawie i nie uchroniono przed chorobą. Niezrozumiale też pisze: Nie zapomnę tej tragedii zwierząt i ludzi, chociaż we wspomnianym (bliskim miejscu wypadku) szpitalu znajduje się Zakład Medycyny Katastrof ("ludzkich"). Nastawienie przychylne zwierzętom jest cenne, toteż dobrze by było zrozumieć wypowiedzi w tym duchu.
Krzysztof A. Wychowałek chce chyba zamieszać lub zmieszać zagrażającego z zagrożonym (zob. s.70). Pisze na początku o "mordującym" Krzyżaków Zbyszku z Bogdańca, co stwarza nastrój osobliwy. Dalej błędnie ocenia lęk przed wilkami ludzi sprzed wieku jako "irracjonalny" i domyśla się jego przyczyny w bajce o Czerwonym Kapturku. Można sobie jednak wyobrazić bezbronnego człowieka wśród stada głodnych drapieżników i dalszy rozwój wydarzeń. Nie trzeba się rozglądać za bajkami. A że i ludzie zagrażają wilkom, istotom żywym, to też prawda. (Nb. "istota żywa" w sanskrycie to ściślej "bhuta" - z długim "u" - a nie "buta").
Igor Strapko z zadowoleniem pisze (s.74) o znikomej karze dla jednego z działaczy za podróże chodnikami Kalisza w towarzystwie roweru. Jednak działacz zapewne nie szedł obok dwóch kółek, ale jeździł na nich, co zazwyczaj wywołuje przestrach starszych i niedowidzących ludzi, na których się najeżdża. Nie ma czym się chwalić! Nb. nieco wątpliwym pomysłem (zob. s.74) jest też wyklejenie Kalisza w noc przed Świętem Zmarłych nagimi kobietami nie chcącymi nosić (ubrań z) sierści. Mogło to tego dnia wielu ludzi razić. Może jednak najmłodszym bardzo się podobało?
Robert Surma dźwięcznie oznajmia (s.62), że jeśli jego rozmówca rozumie słowo "kosmetyk" w takim znaczeniu, jak 99,99% mieszkańców Polski - to źle je rozumie. Rozmówca winien "wgłębiać się w znaczenie" i "solidnie zapoznawać" z tym, co R. Surma miał na myśli, pisząc "kosmetyk". Trudno to nazwać postawieniem sprawy na nogach czy nawet na głowie. To raczej jej położenie. Może by R. Surma wydał słownik swej "mowy".
Byłoby dobrze, gdyby mili ludzie słusznej sprawy lepiej dobierali myśli i słowa. Nie starajmy się za wszelką cenę wabić swą osobliwością. Bądźmy mądrzy jak starcy (pamiętając o wyjątkach) i zdrowi jak młodzież.
Widać, że ZB są za wolnością słowa. Czy można mieć nadzieję, że zamieszczą wezwanie do odpowiedzialności za słowo?
Jako współautor materiału w tygodniku "Wprost" z 28.4.96, dokumentującego nielegalne polowanie wysokich urzędników resortu ochrony środowiska w obwodzie łowieckim w woj. pilskim, muszę zareagować na opublikowane na łamach ZB nr 2(92)/97, s.43 informacje mgr. Piotra Szkudlarka dotyczące polowania w Kujanie, które mogą wprowadzić w błąd Czytelników ZB.
Przypomnę, że w polowanie w okresie ochronnym (ile zabito nielegalnie i jakich zwierząt - odsyłam do tekstu we "Wprost") wzięli udział m.in. wiceminister ochrony środowiska, dyrektor generalny Lasów Państwowych, szef Polskiego Związku Łowieckiego oraz przewodniczący Sejmowej Komisji Ochrony Środowiska. Właśnie ostatni z wymienionych - poseł Jan Komornicki (PSL) skierował do członków PZŁ znamienny, cytowany już list (ZB nr 12(90)/96, s.74), który niczego nie tłumaczy, niczego nie wyjaśnia, zarzuca natomiast nieprawdę dziennikarzom "Wprost". Uczestniczący w polowaniu Jan Komornicki napisał swój list na kilka dni przed tym, jak myśliwi chcieli odwołać władze PZŁ (w związku m.in. z organizacją kłusowniczego wypadu opisanego we "Wprost" i chęcią zastosowania mechanizmów demokratycznych na rzecz zmian w swej organizacji).
Czytelnicy ZB mogliby odnieść po informacji mgr. Szkudlarka mylne wrażenie, jakoby właśnie dziennikarze "Wprost" całą sprawę zmyślili bądź zmanipulowali. Tymczasem w naszym artykule podaliśmy daty, nazwiska, miejsce i funkcje. Nikt im nie jest w stanie zaprzeczyć: doszło do odrażającego, haniebnego dla polskiej ekologii, kłusowniczego wypadu najwyższych urzędników odpowiedzialnych za ochronę środowiska w okresie ochronnym. Nadal nie doczekaliśmy się odpowiedzi ministra ochrony środowiska w tej sprawie - stanowiska takiego brak mimo kilku miesięcy, które upłynęły od dnia publikacji naszego artykułu i mimo zapowiedzi ministra Żelichowskiego na konferencji prasowej, że sprawę tę zbada, a wynikami "dochodzenia" podzieli się z opinią publiczną. Ze swej strony uzyskaliśmy informacje, że resortowa kontrola potwierdziła prawdziwość artykułu. Minister Żelichowski nabrał wody w usta. Urzędnicy - uczestnicy kłusowniczego wypadu pozostają na swych stanowiskach - nie dlatego, że informacje podane na łamach "Wprost" były nieprawdziwe, ale dlatego, że tak chce ich przełożony. Nie jest więc tak, jak chciałby mgr Szkudlarek, że "oczerniamy uczciwych funkcjonariuszy publicznych".
Korzystając z okazji, Czytelników "Wprost" i ZB, którzy zaangażowali się w akcję wysyłanie petycji do min. Żelichowskiego i marszałka Sejmu Józefa Zycha w tej bulwersującej, ewidentnej sprawie, serdecznie pozdrawiam. Kropla drąży skalę: jeśli nie dojdzie do następnego kłusowniczego wypadu tego typu, a lobby myśliwskie przestanie stawiać się ponad prawem, efekt pracy dziennikarskiej nie pójdzie na marne.
Dowcipy z "brodą" dostojnie siwieją. To bodaj w Niemytych duszach pokpiwał Witkacy z - jego zdaniem niezbyt spójnych - ludzi nie jedzących mięsa, a noszących skórzane obuwie. Podobnie mawiali inni, a ostatnio wypowiedział się Robert Surma w ZB nr 1(91)/97, s.65. Wezwał do zastąpienia Dnia bez Futra - Dniem bez Skóry Zwierzęcej.
Wzywać, oczywiście, można nawet do zupełnego wyrzeczenia się korzyści ze zwierząt, ale trzeba jednak pamiętać, że zmiana hasła na bardziej stanowcze często się łączy z osłabieniem jego siły przekonywania. Czym innym jest pochwycenie w potrzaski czy chów i zabicie kilkudziesięciu (w przypadku szynszyli - ok. 100) zwierząt na jedno okrycie, a czym innym wykorzystanie cennej i trudnej do zastąpienia skóry zwierzęcia tuczonego na mięso, z której zrobi się wiele par obuwia, a ze zszywanych ścinków jakieś okrycie. Witkacy czy inni zjadacze mięsa nie chcą dostrzec takich rzeczowych rozróżnień, bo pragną odwrócić od siebie myśl o własnym postępowaniu, rozgrzeszając się rzekomą wielkością wykroczeń innych.
R. Surma znalazł się w tego rodzaju towarzystwie. Zapewnia, że wszelkie tłumaczenie, że skóra na buty pochodzi z produkcji ubocznej, jest tylko zabiegiem sofistycznym, popularnym w pewnych kręgach "niedzielnych wegetarian" i kompromituje ruch animalistyczny, spłycając jego istotę. Nie ma więc raczej na myśli skóry gadów lub węży trzymanych właśnie na skórę, lecz sprzeciwia się wszelkiemu wykorzystaniu skóry na obuwie. Odrzuca zapewne bębny i żółte sery. Idąc dalej, winien też chyba odrzucić przeszczepy. W jego "czystości", jeśli prawdziwa, może tkwić duża siła przekonywania przykładem. (Można wątpić w jego wierność swym hasłom, bowiem głosi, że wrzucanie opakowań do osiedlowych śmietników ma tylko wtedy sens, gdy mamy pewność, że nasze śmieci zostaną powtórnie przetworzone, a śmieci chyba (by) nie gromadzi(ł)). Jednak posuwa się zbyt daleko, gdy rości sobie wyłączne prawo do rozstrzygania o "istocie ruchu animalistycznego". Rzucając gromko "kompromitacją", "niedzielnymi", "zabiegiem sofistycznym", ubliża wielu ludziom, którzy, choć nie dorastają do wzorców przez niego wysuwanych, może zdziałali więcej dla pomniejszenia cierpienia zwierząt. Gdy ktoś nie przedstawia żadnych uzasadnień, ograniczając się do obraźliwych przymiotników, schodzi poniżej poziomu "sofisty" - staje się krzykaczem (tu: wśród mięsożernych).
Postawa skrajna, zacierająca różnice, nie tylko może budzić niechęć większości ludzi, którzy nie chcą jej przyjąć i czują się zagrożeni żądaniami, o jakich sądzą, że nie mogą im sprostać. Ułatwia ona też osobom niechętnym ochronie zwierząt odrzucenie nawet umiarkowanych wymagań, bowiem mówiąc sobie, że prawie wszyscy wykorzystują zwierzęta, dodają one np. jeśli będę jadł mniej mięsa, to i tak będę jego zjadaczem, więc po co się ograniczać. Jeśli już noszę skórzany pasek, to i tak korzystam ze zwierząt, więc będę dalej jadł mięso. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że każdy postęp, wszelki rzeczywisty wpływ na ograniczenie cierpienia zwierząt są bardziej lub mniej cenne. Z kolei tropienie małego odsetka świńskiej szczeciny w "polepszaczu do pieczywa", którego w mące jest 0,3-3%, czy też gorszenie się z pobudek wegetariańskich zwierzęcym genem w roślinie - są zajęciami dość jałowymi. Zasada: "wszystko albo nic" może być szkodliwa.