"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 4 (94), Kwiecień '97


POLEMIKI - OPINIE - KOMENTARZEJAKA STRAŻ OCHRONY PRZYRODY?

W tym roku mija 40 rocznica utworzenia Straży Ochrony Przyrody. Jest to okazja do oceny dotychczasowej działalności oraz zastanowienia się nad dalszym funkcjonowaniem SOP-u.

Do Straży przychodziły osoby zainteresowane ochroną przyrody, ale chcące działać w różny sposób. Były osoby, które chciały zajmować się edukacją ekologiczną, były osoby, które chciały podczas swoich wędrówek turystycznych wpływać na zachowanie turystów lub zajmować się działalnością interwencyjną, były też takie, które chciały zajmować się rzeczami nie związanymi z ochroną przyrody, np. kopcem Piłsudskiego czy też zainteresowane 50% zniżką na usługi PTTK. Rok 1989 przyniósł istotne zmiany. Zostały zniesione zniżki dla strażników oraz stworzone możliwości do prowadzenia działalności społecznej w różnych stowarzyszeniach i fundacjach. Zaczęły powstawać ośrodki edukacji ekologicznej, powstało wiele stowarzyszeń ochrony przyrody i środowiska. Wszystko to spowodowało odejście pewnej liczby osób ze Straży. Powstałe organizacje ekologiczne zaczęły specjalizować się w konkretnych działaniach. Sytuacja powoli staje się normalna. Normalna - tzn. ten, kto chce zajmować się tylko edukacją ekologiczną i nie ma predyspozycji psychicznych do działań interwencyjnych - działa w organizacji czy ośrodku edukacji; kto uważa za konieczne powiązanie ochrony środowiska z polityką - działa w partiach czy frakcjach ekologicznych itd.

Sama SOP powinna również wprowadzić pewne zmiany w działalności. Przede wszystkim społeczni strażnicy powinni zrozumieć, że nie mają zastępować tych organizacji, ltóre wymieniłem, nie mają również zastępować nauczycieli, zawodowych służb ochrony przyrody, przewodników, policjantów. SOP-owcy nie są do tego przygotowani merytorycznie, nie mają możliwości czasowych, finansowych i prawnych do wykonywania tych zawodów. Powinni natomiast służyć tym służbom pomocą. Co to oznacza? Powinni posiadać wiedzę prawną i przyrodniczą, podstawowe wiadomości z psychologii, pedagogiki, topografii, przewodnictwa, ratownictwa. Jeszcze raz podkreślam: chodzi o umiejętności podstawowe. Turyści często traktują strażników SOP-u jako osoby przeszkolone, do których w razie konieczności można zwrócić się o pomoc. Nie chodzi tutaj o tworzenie jakichś namiastek służb specjalnych. SOP-owcy mają być ogniwem pośrednim pomiędzy zwykłym turystą czy zwiedzającym a służbami zawodowymi.

Uprawnienia strażnika SOP-u określa ustawa o ochronie przyrody. Z uprawnień tych jasno wynika, po co jest powołana SOP. Mają to być strażnicy, którzy będą patrolowali tereny cenne przyrodniczo, zwracali uwagę na zachowanie się osób tam przebywających i podejmowali odpowiednie działania w przypadku nieprawidłowości. Nie oznacza to, że za każde stwierdzone przewinienie strażnik ma legitymować, nakładać mandat, oskarżać przed kolegium. Ma szerokie pole do działania. Czasami jest to przekazanie informacji (na temat przepisów prawnych, zasad zachowania się w lesie, walorów przyrodniczych, przebiegu szlaków), czasami zdarzają się sytuacje, w których strażnik musi skorzystać z poważniejszych uprawnień. Turyści i zwiedzający muszą mieć tę świadomość, że strażnik ma owe uprawnienia i to, czy będzie z nich korzystał, przede wszystkim zależy od ich zachowania.

Mam za sobą 11 lat działalności w SOP-ie, udział w akcjach w różnych parkach narodowych, podjętych dość dużo różnych "interwencji" (szacuję ich liczbę na ok. 500 w ciągu roku), z których zaledwie 5% kończyła się nałożeniem mandatu, a sprawy zakończone postępowaniem przed kolegium były sporadyczne. Miałem przy tym możliwość obserwacji zachowań innych strażników, turystów, zwiedzających czy wreszcie miejscowej ludności. Od kilku lat nie zauważam traktowania tej ostatniej jak przyjezdnych. Były takie pojedyncze przypadki. Nie oznacza to jednak, że miejscowych traktuje się jak "święte krowy". Tak nie jest i nie może być. Wolno im więcej niż przyjezdnym, ale bez przesady. Ludność miejscowa różnie ocenia strażników, ale powodem tej różnej oceny jest nie tyle sposób działania strażników, ile raczej podejście do faktu istnienia na danym terenie obiektu chronionego (przeciwnicy parków narodowych są przeciwnikami strażników).

Podobnie wyglądają konflikty na osi turyści i odwiedzający - strażnicy. Celowo użyłem tutaj rozgraniczenia: turyści i odwiedzający. Kim bowiem są turyści? Są to osoby odbywające wędrówki w celach krajoznawczych i z nimi nie ma raczej problemów. Problemy są natomiast z osobami odwiedzającymi (a może nawiedzającymi?) parki narodowe, krajobrazowe, rezerwaty przyrody. Próbują wjechać samochodami do centrum parku, nie respektują żadnych zakazów (zarówno tych wynikających z regulaminu parku, jak i przepisów drogowych), palą ogniska, penetrują nawet najcenniejsze przyrodniczo i nie dopuszczone do zwiedzania tereny, śmiecą, spuszczają psyze smyczy, wydeptują roślinność poza szlakami, hałasują i przy tym wszystkim uważają, że mają prawo to robić, "bo teraz jest demokracja, a przyroda jest dla ludzi", i to głównie oni są karani przez strażników. Przeciwnikami strażników są przeciwnicy parków, zwolennicy działalności sportowej na terenach chronionych (narciarze, lotniarze, wspinacze skałkowi, rowerzyści górscy). A jednocześnie jest bardzo dużo osób, które popierają działania strażników, a nawet zachęcają nas do bardziej rygorystycznych działań.

Zadaniem SOP-u jest m.in. działalność profilaktyczna. Nie należy jednak z tą edukacją przesadzać. Tłumaczenie kierowcy, dlaczego jego ukochany samochodzik jest szkodliwy dla środowiska i że nazwa "park narodowy" nie pochodzi od miejsca parkowania samochodów, nie ma żadnego sensu. Takie świadome wykroczenia powinny być surowo karane. Niestety, zachowanie niektórych osób zajmujących się edukacją ekologiczną, a mających kompleks PRL-u oraz na początku lat 90. policji starającej się za wszelką cenę przypodobać społeczeństwu spowodowało, że jest dużo "Europejczyków", którzy uważają się za bezkarnych. Im już nie wystarczy tablica z wyraźnym napisem "rezerwat ścisły - wstęp wzbroniony". Ignorują taki zakaz, a gdy zostaną przyłapani, to żądają, aby ich pouczyć, a nie karać. Niedługo dojdzie do tego, że policjant zamiast karać kierowcę za łamanie przepisów drogowych, będzie musiał mu wytłumaczyć, dlaczego na ulicy X jest zakaz postoju, a na ulicy Y ograniczenie prędkości. Tak właśnie wyglądają konflikty z "turystami".

Co ciakawe, jeżeli są krytyczne uwagi do strażników SOP-u, to są to częściej uwagi do tych, którzy nie wyróżniają się z tłumu turystów niczym poza mało widoczną odznaką SOP-u i pokazaną w razie konieczności legitymacją. Ludzie bowiem nie tyle nie lubią służb porządkowych, co raczej nie lubią tajnych służb. Umundurowany strażnik jest więc oceniany bardzej pozytywnie, poza tym dzięki wyróżnieniu ubiorem turyści wiedzą, do kogo mogą zwrócić się w razie potrzeby. Praktyka wskazuje również na większą skuteczność działań podejmowanych przez strażników umundurowanych.

Samym strażnikom wystawiłbym ocenę pozytywną, ale nic poza tym. Na szczęście jest coraz mniej strażników w stylu Rambo czy nie douczonych. Jest to wymikiem presji innych strażników, którzy zmuszają ich albo do zmiany sposoby działania i podniesienia kwalifikacji, albo do rezygnacji z działalności w SOP-ie. Natomiast zbyt mało jest strażników, którym można wystawić oceną bardzo dobrą. Co jest tego przyczyną? Według mnie jeżeli Straż ma być - w pewnym sensie - organizacją elitarną, to szkolenie kandydatów powinno być kilkumiesięczne (od października do maja). Pierwsze miesiące kursu powinny obejmować zajecia teoretyczne, które na początku wiosny zakończone byłyby egzaminem z teorii. Dalsze szkolenie powinno być już ukierunkowane w stronę interwenyjnego, terenowego, przyrodniczego. Dobrze byłoby połączyć egzamin teoretyczny z egzaminem na społecznego opiekuna przyrody. Dzięki uzyskaniu takich uprawnień kandydat na strażnika mógłby przez następne miesiące podejmować już interwencje (oczywiście pod nadzorem strażników). W ten sposób najlepiej nauczy się tej sztuki. Cały kurs należałoby zakończyć pod koniec maja. Szkolenie takie na pewno jest czasochłonne i kosztowne. Wymagałoby bowiem przeprowadzenia pewnych zajęć z zatrdnionymi fachowcami. Szkolenia dla kandydatów na strażników powinny być organizowane przez władze wojewódzkie SOP-u (dotychczas istnienie takich instruktorów jest w większości województw fikcją). Należałoby także organizować w większej niż dotychczas ilości szkolenia specjalistyczne dla strażników. Dobrze byłoby, gdyby raz w roku ukazywał się Biuletyn Straży Ochrony Przyrody, który informowałby o zmianach przepisów prawnych, wszelkich sprawach dotyczących SOP-u, akcjach ogólnopolskich. Byłbym nawet skłonny do zobowiazania każdego strażnika do prenumeraty tego pisma (nie musi być ono drogie, na kredowym papierze, z kolorowymi zdjęciami - wystarczy taka forma jak ZB).

Skąd wziąć pieniądze na otrzymanie Straży (koszty administracyjne, przejazdy, utrzymanie strażnic, środki łączności)? Uważam, że powinna powstać Fundacja Straży Ochrony Przyrody z oddziałami we wszystkich województwach, które zdobywałaby fundusze z innych fundacji i darowizn. Wojewódzkie Fundusze Ochrony Środowiska powinny przekazywać tam pieniądze, uzyskane z nawiązek orzekanych przez kolegia na wniosek SOP-u. Przy kontach wojewódzkich oddziałów fundacji każda grupa rejonowa powinna mieć konto pomocnicze, na które wpływałyby fundusze od sponsorów danej grupy.

Myśle, że pozwoliłoby to na zorganozowanie liczniejszej sieci strażnic, akcji letnich, podniesienie kwalifikacji strażników, a przez to na skuteczniejszą działalność i lepsze zrozumienie wśród społeczeństwa. Uważam, że zmiany w Straży powinny iść w tym kierunku, a nie w stronę likwidacji, co postulują nie tylko niektórzy urzędnicy, ale także - ku mojemu zdumieniu - niektórzy dotychczasowi członkowie SOP-u.

Mariusz Waszkiewicz.

W SPRAWIE STRAŻY OCHRONY PRZYRODY
MOJE DWA GROSZE

Że idzie wiosna, wiedziałem już na początku lutego, choć wokół było śnieżnie i mroźno. Skąd wiedziałem ? Ano stąd, że gdy budzą się susły czy niedźwiedzie, to pewne, że wiosna tuż, tuż. A że się już zbudziły, wiedziałem po lekturze lutowych ZB i artykułu podpisanego przez - tak, tak! - Kaja Romeyko-Hurko. I wszystko jest w porządku, jeżeli te sympatyczne przecież zwierzaki budzą się w odpowiednim momencie. Gorzej, jeżeli ciut za wcześnie, no bo wyobraźcie sobie takiego misia, co wyłazi ze swej gawry (czytaj biura), a tu wokół śnieg i mróz. No i co taki miś robi ? Ano, nie strząsnąwszy resztek snu z powiek, pomruczy coś z nieukontentowaniem i wraca do gawry przysnąć do cieplejszych dni. To tak zamiast wstępu.

Wracając do artykułu. Kolego Kaju! Czy pamiętasz jeszcze może, kogo przed laty postponowałeś i nazywałeś publicznie "miedzianoustym"? Ja pamiętam. Pamiętam i wiele innych wypowiedzi Kolegi (także tych drukowanych), w których prezentował Kolega zgoła inne postawy i opinie na temat ochrony przyrody, Ligi czy też Straży Ochrony Przyrody. Wiele się od tamtych czasów zmieniło, nie ma komuny (?), nie ma państwa policyjnego, jest demokracja. Ale czy to znaczy, Kolego Kaju, że ludzie stali się idealni i przestali popełniać wykroczenia? W takim razie rozwiążmy policję, Straż Miejską i wszelkie inne "parapolicyjne" organa. Kolego Kaju! Ze sporym ubolewaniem skonstatowałem, że z niegdyś autentycznego ochroniarza stałeś się urzędnikiem, a tego, co i jak się dzieje w terenie nie wyczytasz w komputerze, choćby stał on w tak dostojnej instytucji, jak ROEE. Marzenie o doskonałym społeczeństwie, które zostało tak wyedukowane i tak kocha przyrodę, że jej nie szkodzi i nie popełnia wobec niej żadnych wykroczeń, schowaj Kolego Kaju na półkę z bajkami dla grzecznych dzieci. Edukacja nie może wykluczać działań SOP-u, tak jak i SOP nie negowała nigdy potrzeby edukacji, i nawet brała w tym czynny udział. Działalność i rola SOP-u zostały jasno określone. Już samo słowo "Straż" umiejscawia jej rolę i miejsce: ma strzec i pilnować - i jest w tym kierunku przygotowana. Na tytułowe pytanie Kolegi (cyt.: "Pouczać i karać czy uczyć i pozyskiwać sprzymierzeńców?") - odpowiem tak: i pouczać, i karać, i uczyć, i pozyskiwać sprzymierzeńców!!! Pouczać i karać - przygotowane do tego służby i straże, uczyć i pozyskiwać sprzymierzeńców - inne organizacje, n.p. Społecznych Opiekunów Przyrody. W naszym dość specyficznym społeczeństwie potrzebne jest jedno, i drugie.

Co do Kolegi Waszkiewicza i "jego kolegów" - nie widziałem ich nigdy "czających się" czy też "czatujących" w ukryciu i wymachujących bloczkami mandatowymi. Owszem, widziałem ich w Ojcowie, nie ukrytych, lecz przy Bramie Krakowskiej i przy Maczudze i na kilkadziesiąt podjętych przez nich interwencji zauważyłem tylko jeden mandat. Nie widziałem też u Kolegi Waszkiewicza żadnej broni! Widziałem ich również, ubrudzonych i zabłoconych, sprzątających Ojcowski PN ze śmieci, które zbierali workami.

Co do sporu o prolongatę legitymacji, to sądzę, że nie chodzi tu o działalność stricte interwencyjną Strażników i jej "jakość", lecz o niechęć Wydziału Ochrony Środowiska UW w Krakowie do pomocy (nie tylko finansowej). Z poczynań WOŚ przebija wyrażna niechęć do instytucji SOP-u. Zresztą fakt, że Inspektor Wojewódzki SOP-u w Krakowie jest pracownikiem podległym dyrektorowi WOŚ, który jednocześnie jest Wojewódzkim Konserwatorem Przyrody, tylko zapętla całą sprawę. I trochę wstyd, Kolego Kaju, że występujesz w roli adwokata autorów takich pism. I nie wiem dlaczego, ale korespondencja nadsyłana w spornej sprawie z poszczególnych urzędów do złudzenia przypomina mi Radio "Erewań". Starsi pamiętają, młodszym opowiem: było to radio w byłym ZSRR, do którego pisali i telefonowali słuchacze, zadając pytania. Radio na każde pytanie odpowiadało "TAK, ALE"… W praktyce wyglądało to tak: pytanie - czy to prawda, że w Moskwie, na placu Czerwonym rozdają samochody ? Odpowiedź: "TAK, ALE nie w Moskwie, a w Leningradzie; nie na placu Czerwonym, a na Prospekcie Leninowskim; nie samochody, a rowery i nie rozdają, a kradną".

Zamiast podsumowania: minister ochrony środowiska p. Żelichowski w piśmie do marszałka Sejmu RP z 26.03.96 znak OPpn O/32/96 pisze: ... uznaję za niezbędne istnienie SOP-u. Z uwagi na wzrastające naruszanie przepisów o ochronie przyrody, nie są możliwe skuteczne przeciwdziałania temu zjawisku przez służby państwowe i stąd konieczność wsparcia tych służb przez SOP. Natomiast Kolega Kaj (a poprzednio Kol. Gawęda) nie widzi potrzeby istnienia Straży i nazywa ją "parapolicyjnym przeżytkiem". Słowem - Kolega Kaj wie lepiej od ministra. W takim razie KAJ - NA MINISTRA!!! I parafrazując słowa pana Zagłoby: "Kaj dałby sobie sam kreskę, pan Wertz dałby drugą, a pan Gawęda oponentów by wysiekł".

Bogusław Wójcik

Oto dane dotyczące mojej "biografii" w Straży Ochrony Przyrody:

  1. w l. 1972-1978: młodzieżowy strażnik ochrony przyrody,
  2. 1978-1995 inspektor terenowy, kierownik Grupy Rejonowej SOP-u,
  3. 1986-1994 Inspektor Wojewódzki SOP w Krakowie (z ramienia LOP-u),
  4. 1985… upoważniony do postępowania mandatowego.

Niniejszym proponujemy zakończyć polemiki nt. SOP-u. (red.).

REFLEKSJE NA TEMAT ARTYKUŁU LESZKA MALICKIEGO PT. "ROLNICTWO EKOLOGICZNE - MITY I FAKTY"

Późno zapoznałem się z wymienionym artykułem i moje refleksje na jego temat są spóźnione, ale uważam, że nie powinien on pozostać bez komentarza. Osobiście podziwiam ludzi, a zwłaszcza naukowców, którzy już wszystko najlepiej wiedzą i nie mają żadnych wątpliwości, a do takich zaliczam autora wymienionej publikacji. Autor bowiem w swojej publikacji w sposób autorytatywny rozprawia się z rolnictwem ekologicznym, przy czym przytacza tylko te argumenty, które uzasadniają jego tezę o bezsensowności rozwijania rolnictwa ekologicznego. Ponadto sposób dowodzenia tezy jest w wielu przypadkach wysoce karkołomny.

Ala przejdźmy do rzeczy. Krytykując rolnictwo ekologiczne, autor przedstawia głównie 2 argumenty: mniejszą wydajność tego rolnictwa oraz - według niego - fikcyjność tzw. zdrowej żywności produkowanej przez rolnictwo. Zupełnie natomiast pomija najważniejszą cechę rolnictwa ekologicznego, jaką jest oszczędność gleby, tej w zasadzie jedynej "fabryki" żywności dla populacji ludzkiej (ponad 90% żywności pochodzi z ekosystemów lądowych - gleby).

Uzasadniając tezę o niemożliwości zaspokojenia wyżywienia ludzi przez "mało wydajne" rolnictwo ekologiczne, przytacza argument przedstawiany na konferencji w Toronto, że gdyby nie wzrost wydajności rolnictwa poprzez jego intensyfikację, to trzeba by było zamienić wszystkie powierzchnie naturalne na tereny rolnicze. Jeżeli jednak przedstawia taki argument, to także powinien przedstawić opinię FAO, z której wynika, że do r. 2000 około 1/3 arsenału pól uprawnych, tj. ok. 0,5 mld ha, wypadnie z produkcji rolniczej ze względu na wzmożoną erozję i degradację gleb. Natomiast główną przyczyną tych zjawisk jest właśnie intensyfikacja rolnictwa, w tym zastąpienie nawozów organicznych nawozami sztucznymi, niszczącymi strukturę gleb i zwiększającymi ich podatność na erozję. Najczęściej jest to utrata bezpowrotna, bez możliwości skutecznej restytucji czy rekultywacji gleby. Tak więc wobec stale zwiększającej się ludności świata ani rolnictwo tradycyjne, ani ekologiczne nie jest w stanie zaspokoić wzrastających potrzeb bez gruntownej zmiany modelu rozwoju cywilizacji. Ponadto nieistotnym staje się także to, czy poprzez intensyfikację rolnictwa potrafimy wyżywić 6, a nawet 11 mld ludzi, ale to, jakie będą ekologiczne skutki wyprodukowania tak dużej ilości żywności, a także skutki aktywności tak dużej populacji. W modelu przyszłościowym zwanym modelem zrównoważonym albo ekorozwojem właśnie rozsądne ograniczenie liczby ludności i właściwa dystrybucja wytworzonej żywności jest kluczem do przetrwania naszej cywilizacji. Sprawa tych nie rozwiąże ani rolnictwo tradycyjne, ani ekologiczne. Przede wszystkim musi się zmienić to, że "co drugi mieszkaniec Ziemi nie dojada, zaś co dziesiąty głoduje", a dzieje się to w sytuacji, gdy wytworzona żywność na świecie z powodzeniem wystarczałaby do godziwego wyżywienia całej obecnej ludności świata.

Następnym wysoce karkołomnym wnioskiem autora jest, cyt.: Paradoksalnie więc prawidłowe posługiwanie się nawozami mineralnymi jest na ogół bardziej przyjazne środowisku niż jego negacja w rolnictwie ekologicznym. L. Malicki martwi się o emisję gazów z gleby wskutek rozkładu materii organicznej, ale zupełnie pomija fakt, że poza nawozami sztucznymi oraz innymi środkami chemicznymi dla rolnictwa, których nie wolno pomijać, kryje się tysiące fabryk chemicznych spalających różne nośniki energii i przy okazji emitujących wiele substancji groźnych dla środowiska, w tym ogromne ilości CO2, o który tak martwi się autor.

Przyspieszoną eutrofizację zbiorników wodnych autor przypisuje głównie nawozom organicznym, z których - rzekomo - są wymywane duże ilości azotu. Jest to stwierdzenie kuriozalne, chyba że autor utożsamia rolnictwo ekologiczne z wylewaniem hektolitrów gnojowicy, byle gdzie i byle jak. Skąd zresztą w rolnictwie ekologicznym miałaby się brać gnojowica? To właśnie rolnictwo ekologiczne odstąpiło od bezściółkowej hodowli bydła, propagując hodowlę ściółkową, dostarczającą jednocześnie obornika, tak ważnego składnika strukturotwórczego gleby. Autor zdaje się nie wiedzieć o tym, że w rolnictwie tradycyjnym nawozy sztuczne są zwykle wysiewane jednorazowo i deponowane w glebie na cały okres wegetacyjny. Jak to wykazały badania, ok. 40%, a jak podają inni nawet 60% tych nawozów, może być bezpowrotnie tracone wskutek ich wymywania i wywiewania, skutecznie zasilając zbiorniki wodne solami biogennymi (fosforem i azotem). To właśnie intensyfikacja rolnictwa, a głównie stosowanie nawozów sztucznych, poza fosforem zrzucanym z detergentami, skutecznie zasiliło wody fosforem prowadząc do ich przyspieszonej eutrofizacji wraz ze wszystkimi tego skutkami. Autor wprawdzie zastrzega się, że prawidłowe posługiwanie się nawozami sztucznymi nie powoduje zakłóceń w środowisku. Zupełnie jednak nie wyjaśnia, co to znaczy "prawidłowe"? Natomiast w tym określeniu kryje się cały szereg postulatów dla rolnictwa tradycyjnego odnośnie rodzaju i jakości nawozów sztucznych (lepsze ich wiązanie z glebą), technologii ich wysiewania (wielokrotnie, a nie jednorazowo), a także uwarunkowań przyrodniczych (rodzaj gleby i uprawianej rośliny, dostępność wody). Postulaty te trudno jest zrealizować w praktyce, dlatego nie są najczęściej przestrzegane. Ponadto są one odnoszone dopiero od niedawna, gdy negatywy intensyfikacji rolnictwa zaczęły ujawniać się w sposób drastyczny.

Autor publikacji pisze: Losy nawozów organicznych nie zależą od wiedzy i umiejętności rolnika. Jest to stwierdzenia co najmniej dyskusyjne. Osobiście mam wątpliwości, który z rolników ekologicznych czy tradycyjnych lepiej rozumie procesy glebowe i umie przeciwdziałać negatywnym zjawiskom. Nawozy organiczne mają tę przewagę, że są naturalnym składnikiem środowiska i ich właściwe wykorzystanie zależy od naturalnych procesów przyrodniczych, optymalnie ukształtowanych w drodze miliony lat trwającej ewolucji środowiska. To właśnie te procesy są gwarantem właściwego wykorzystania nawozów organicznych. Zapobiegają one, między innymi, tzw. luksusowemu pobieraniu azotu, co jest źródłem wielu negatywnych cech płodów rolniczych. Ewolucja doprowadziła do tego, że roślina wraz z glebą, na której wyrasta, tworzy spójny system. Stosowanie nawozów sztucznych, które dokarmiają bezpośrednio roślinę, a nie glebę, doprowadziło do rozbicia tego systemu, prowadząc do odpróchniczenia gleb, wzmożonej erozji i w rezultacie do bezpowrotnej utraty gleby. Dlatego stawianie tezy, że nawozy sztuczne są "przyjazna" dla środowiska, jest po prostu mamieniem czytelnika.

Przejdźmy teraz do sprawy tzw. zdrowej żywności. Autor cytuje opinię S. Pruszyńskiego: Produkty pochodzące z prawidłowo nawożonych i chronionych pól są zdrowsze od uzyskiwanych z gospodarstw ekologicznych, gdzie rośliny atakowane przez choroby wytwarzają związki obronne, mogące mieć więcej substancji toksycznych niż te chronione. W stwierdzeniu tym ukryte są 2 założenia. Po pierwsze - że rośliny w rolnictwie ekologicznym nie są chronione i po drugie - że w tradycyjnym rolnictwie pola są prawidłowo nawożone i chronione. Ponadto opinia ta jest podana bez żadnych dowodów, o które tak postuluje autor publikacji, ale tylko w odniesieniu do rolnictwa ekologicznego. Tzn. jeśli tylko wymienia się pozytywne cechu rolnictwa ekologicznego, to trzeba je najpierw bezspornie udowodnić, natomiast kiedy to dotyczy rolnictwa tradycyjnego - to się wie i już! Przytoczona opinia przypomina mi słynne orzeczenia Akademii Francuskiej, że meteoryty nie mogą spadać z nieba, bo w niebie nie ma kamieni. Kto chciał się zajmować meteorytami, był wyklęty przez naukę.

Ale do rzeczy. Prawdopodobnie w szczególnych przypadkach płody rolnictwa ekologicznego mogą być skażone toksynami naturalnymi, ale będą to raczej rzadkie przypadki. W każdym razie nie upoważnia to do stawiania tezy, że płody te są zawsze mniej korzystne aniżeli wytworzone przez rolnictwo tradycyjne. Trzeba to najpierw rzetelnie zbadać i udowodnić.

L. Malicki zwraca uwagę na "antagonizmy" pomiędzy pierwiastkami chemicznymi i twierdzi, że rolnik tradycyjny posługujący się nawozami mineralnymi [w domyśle sztucznymi] potrafi tym antagonizmom zapobiec albo je złagodzić. Abstrahując od tego, że nie chodzi tu o "antagonizmy", ale właściwe proporcje składników mineralnych (makro- i mikroelementów), należy zauważyć, że naruszenie tych proporcji (stworzenie antagonizmów, jak chce autor) jest o wiele bardziej prawdopodobne w rolnictwie tradycyjnym aniżeli ekologicznym. W rolnictwie ekologicznym większość zużytkowanych roślin powraca do gleby w postaci nawozów organicznych, a więc powracają także makro- i mikroelementy w nich zawarte. Jeżeli więc w pierwotnym szkielecie glebowym nie brakowało jakiegoś elementu, to prawdopodobieństwo szybkiego wyczerpania się w glebie jakiegoś makro- czy mikroelementu jest małe. Odwrotnie jest w rolnictwie tradycyjnym, w którym nawozy organiczne są zastępowane sztucznymi, a resztki żywności są składowane na wysypiskach komunalnych lub zrzucane ze ściekami, nie powracając do gleby. W tym przypadku prawdopodobieństwo wyczerpania jakiegoś elementu jest duże i trudne do bezpośredniego stwierdzenia, gdyż najpierw odbija się to na jakości płodów rolniczych, a dopiero później - gdy jest już naprawdę źle - na produktywność systemu. Rolnik tradycyjny uzupełnia przede wszystkim pierwiastki biogenne (NPK) i czasem wapń i magnez (nawozy wapniowo-magnezowe). Natomiast raczej nie zawraca sobie głowy i mikro- i makroelementami, tym bardziej, że sam nie spożywa wyprodukowanej żywności, a jedynie ją sprzedaje. A jeżeli już sam spożywa, to zwykle ma osobne poletko warzyw i ziemniaków, które uprawia bez nawozów sztucznych i pestycydów. Tak w praktyce wygląda świadomość rolnika tradycyjnego, którego tak wychwala autor publikacji.

Martwi się też, że organizacje atestujące ekologiczną produkcję rolniczą nie dostrzegają potrzeby kontrolowania jakości ziemiopłodów. Jeśli tak jest, w co osobiście wątpię, to jest to na pewno zjawisko negatywne. Należy jednak zauważyć, że najlepszym atestatorem żywności ekologicznej jest jej konsument, który przede wszystkim zwraca uwagę na smak produktów. O wyższości produktów ekologicznych - w ocenie konsumenta - mogą świadczyć kolejki ustawiające się przed punktami sprzedaży takiej żywności przed jej aktualną dostawą. Kolejki po żywność, które w krajach wysoko rozwiniętych są rzadkością. Ponadto klient jest skłonny zapłacić wyższą cenę za takie produkty. Czy autor publikacji nigdy nie zauważył różnicy w smaku ekologicznej, często rachitycznej marchewki w stosunku do pięknej, dorodnej marchwi wyhodowanej na nawozach sztucznych? Czy nigdy nie miał możliwości porównania smaku jajka "wiejskiego" i jajka z fermy hodowlanej? Czy nigdy nie jadł wspaniałego, "chronionego" jabłka holenderskiego, które po rozgryzieniu smakuje jak trociny?

Chociaż proporcje składników odżywczych dla człowieka w żywności wyprodukowanej na roli są najważniejsze, to spierając się o to, czy płody z rolnictwa ekologicznego czy tradycyjnego są zdrowsze, nie należy zapominać o innych wadach produktów pochodzących z intensyfikowanego (schemizowanego) rolnictwa. Płody rolnicze pochodzące z takiego rolnictwa są "na oko" bardzo ładne. Mają dużą masę, intensywne kolory, ładny wygląd. Ten pozytywny odbiór płodów ulega jednak zmianie w momencie, gdy trzeba je transportować, magazynować i przechowywać. Okazuje się, ze łatwo uszkadzają się w transporcie i nie dają się długo przechowywać, gdyż szybko ulegają gniciu. Są to z reguły produkty do szybkiego wykorzystania i raczej nie nadają się do przetwórstwa. Tak więc to, co zyskuje się na masie i wyglądzie produktów, jest niweczone w trakcie ich transportu i przechowywania, zwiększając tylko ilość odpadów. Obecnie, nawet już w Polsce, gdzie chemizacja rolnictwa jest jeszcze słabo rozwinięta, przechowanie np. kapusty czy ziemniaków przez zimę staje się coraz trudniejsze.

I wreszcie sprawa ostatnia. Autor publikacji boleje nad tym, że w Polsce utworzyło się lobby ekologiczne mające za zadanie próby upowszechnienia u nas rolnictwa ekologicznego. Zgodnie więc ze spiskową teorią dziejów, za tymi próbami - rzekomo - kryje się to, że czyni się wszystko, aby nasze rolnictwo nie stało się dla kogokolwiek konkurencyjne. Jakkolwiek w tym, co pisze autor, jest wiele prawdy i na pewno kraje zachodnie niechętnie parzą na rozwój naszego rolnictwa - odpowiadałoby im, gdybyśmy żywność importowali, to jednak wskazywanie na lobby ekologiczne, jako główne zagrożenie polskiego rolnictwa, jest przysłowiowym podejściem z armatą do muchy. Obecnie w Polsce rolnictwo ekologiczne zaledwie raczkuje i zajmuje znikomy procent areałów rolniczych. To, że powstało takie lobby to bardzo dobrze, gdyż może ono stanowić namiastkę przeciwwagi dla nachalnej propagandy rzekomo coraz to skuteczniejszych środków chemicznych dla rolnictwa tradycyjnego. Jeśli mamy bronić polskiego rolnictwa, to właśnie powinniśmy go bronić przed "superlobby" producentów środków chemicznych dla rolnictwa. Autor zdaje się nie dostrzegać tych tysięcy fabryk i firm produkujących środki chemiczne dla rolnictwa, których przetrwanie na rynku jest często związane z produkcją coraz to nowych, rzekomo superdoskonałych środków chemicznych. Prowadzi to do utraty panowania nad tymi środkami, a są one często wysokotoksyczne, i do oszukiwania rolników i społeczeństwa. Czy autor publikacji wie np. o tym, że istnieje taki preparat, którym posmarowany zielony pomidor w ciągu godziny staje się czerwony i można go sprzedać jako wczesną odmianę? Nie znaczy to, że jest on dojrzały i pełnowartościowy, ale jest czerwony i to już wystarcza do oszukania klienta. Czy autorowi nie znana była afera z pomarańczami, które naszpikowano rtęcią dla przedłużenia ich przydatności?

Bardzo trafną ocenę środków chemicznych dla rolnictwa (nawozów i pestycydów) przedstawił uczony amerykański Barry Commoner. Powiedział on, mniej więcej, co następuje: Stosowanie środków chemicznych w rolnictwie w stosunku do systemu gleby jest podobne do stosowania narkotyków przez narkomana. Najpierw wystarczają małe dawki przynosząc bardzo dobry skutek - stan euforii narkomana i wzrost plonowania agrosystemu. Potem, aby osiągnąć ten sam efekt, dawkę trzeba coraz bardziej zwiększać, aż następuje przedawkowanie i śmierć narkomana - upadek ekosystemu. Poza tym producent środków chemicznych dla rolnictwa jest znakomitym taktykiem. Nie dość, że dostarcza rolnikowi produkty, które raz zastosowane zmuszają do stosowania ich w coraz to większych dawkach, to przy okazji wyniszcza konkurencję - osłabia naturalne procesy tworzenia substancji mineralnej i wypiera z agrosystemu organizmy pożyteczne dla człowieka.

Natomiast w mentalności wielu jeszcze ludzi, w tym wielu agrotechników zafascynowanych techniką i chemią, panuje jeszcze stereotyp myślenia, że jeśli technika i chemia przynoszą negatywne skutki, to remedium na to - jeszcze więcej techniki i chemii. Rolnictwo ekologiczne łamie ten stereotyp myślenia i chociażby dlatego zasługuje na uwagę i uznanie.

Z jednym tylko stwierdzeniem autora publikacji się zgadzam: że w Polsce, jak i całemu światu, jest potrzebne dobre rolnictwo. Dobre, to na pewno nie intensyfikowane rolnictwo tradycyjne ani "czyste" rolnictwo ekologiczne. Dobre rolnictwo powinno maksymalnie wykorzystywać to, co natura daje za darmo i jest ewentualnie wspierane - ale tylko wspierane, a nie zastępowane - działaniami człowieka wtedy, gdy natura nie jest w stanie sprostać naszym wymaganiom. Wspomaganie to nie może jednak prowadzić do zniszczenia naturalnych procesów tworzenia u rozkładu materii organicznej, podstawowego procesu utrzymania ciągłości życia na ziemi.

dr hab. inż Wacław Janusz
Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie

Leszek Malicki, Rolnictwo ekologiczne - mity i fakty [w:] "Aura" z 10.96.


"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 4 (94), Kwiecień '97