"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 5 (95), Maj '97


NIE DOŚĆ GŁĘBOKA OCHRONA PRZYRODY?

Słowo "ekologia" jest młode. W Encyklopedii katolickiej (Lublin 1989), nie ma nawet takiego hasła.

Tymczasem jego znaczenia zdążyły się już rozmnożyć. Dostrzega się już, że ekologia jako jedna z nauk o życiu nie jest tym samym, co określony sposób życia człowieka.1) Nie wchodząc nawet w obszar wspomnianej nauki też można dostrzec wieloznaczności - mianowicie w pojmowaniu "ekologii głębokiej". Owe "głębie" i "korzenie" przyciągają (na ogół młodych) zwolenników. Mienią się więc różnorodnie zasadnicze, stanowcze i skrajne odłamy obrońców przyrody. Przeciwstawia się je okruchom mniej wyrazistym.

Kilka rozróżnień tego rodzaju można znaleźć w bogatej we wnikliwe spostrzeżenia i cenne myśi książce J. Korbela i Marty Lelek pt. W obronie ziemi. Radykalna edukacja ekologiczna (Bielsko-Biała 1995).

A. Naess, który wprowadził określenie "ekologia głęboka", posługując się nim, chciał zaznaczyć, że zagadnienia ochrony przyrody nie dadzą się rozwiązać, dopóki nie zaczniemy zadawać pytań o przyczyny obecnego, złego stanu środowiska.2) Choć wydaje się to oczywiste, jednak takim nie jest. Istotniejsze by było raczej, by wskazać na stan pożądany, a zarazem możliwy oraz znaleźć drogi do niego prowadzące i nimi pójść. Obecnie mamy stan inny niż ten, w którym działały przyczyny prowadzące do stanu obecnego. Oczywiście podobieństwa są możliwe i należy je uwzględniać, ale jednak, ściśle mówiąc, obecnie stoimy przed nieco odmiennym zadaniem niż zadanie, przed którym stalibyśmy w przeszłości. W pewnym stopniu zmieniła się również świadomość społeczeństwa oraz (może nie tak bardzo) świadomość ludzi sprawujących władzę.

A. Dobson odróżnia "jasno zielonych", tj. zwolenników wzrostu przemysłowego, którzy chcieliby pomóc przyrodzie bez wprowadzania zmian w ocenie różnych dóbr oraz bez zmian w sposobie wytwarzania i spożycia przez społeczeństwo, od "ciemno zielonych" widzących potrzebę zmian głębszych. Jeśli za Dobsonem ekologię korzenną (radykalną) pojmiemy jako stanowisko głoszące, że ochrona środowiska wymaga radykalnych zmian w naszym podejściu do przyrody, zmian modelu społecznego i zmian politycznych i że należy zająć się przyczynami raczej niż skutkami w zniszczonej przyrodzie,3) to szłoby ono daleko w zakresie i jakości zmieniających ład społecznego (i po prostu ludzkiego) życia środków.

Korbel i Lelek4) przytaczają też rozróżnienie W. Eichelbergera pomiędzy "ekologią strachu" a "ekologią wglądu". Różnią się one pobudkami ochrony przyrody. Pierwsza działa z obawy przed złymi skutkami, druga - na podstawie wewnętrznego doświadczenia, że nie jesteśmy koroną stworzenia, lecz że każdy byt jest częścią nas. Rozróżnienie to wygląda trochę jak ułożone "pod słuchaczy", by działać na ich uczucia. Oczywiście pobudki omawianych działań mogą być, i pewnie często są, bardziej złożone i zróżnicowane. Można się więc zastanawiać, czy w odróżnianiu rodzajów ochrony środowiska nie lepiej wskazywać raczej na stawiane sobie zadania niż pobudki w rodzaju strachu. Te zadania wiążą się z określonym, pożądanym stanem przyrody, odmiennym od stanu niewłaściwego. Stany owe można by było opisywać różnie, np. stan przyrody zbliżony do stanu z wieku X albo stan, w którym wszyscy przybywający ludzie nie będą chorować z powodu "schorzeń" przyrody i in.

Może się nasuwać pytanie, czy nie odróżniać wśród ekologów dążeń wstecznych, zachowawczych oraz postępowych. Chodziłoby bądź o przywrócenie jakiegoś bardziej lub mniej dawnego stanu przyrody, bądź o zachowanie stanu obecnego, bądź też o przygotowanie jakiegoś zamierzonego stanu przyszłego lub określonych przemian przyrody (zapewne odmiennych niż znane z przeszłości lub chwili obecnej). Skrajni obrońcy przyrody zdają się zbliżać do pochwały stanowiska "wstecznego" i odrzucenia "postępowego". Jednakże przedstawione rozróżnienie poza tym, że ma wyraźnie oceniający i oddziałujący na uczucia składnik znaczeniowy, jawi się jako niedoskonałe z jeszcze innego względu: nie jest dość rzeczowe.

Przedstawione dotychczas myśli o pogłębieniu ochrony przyrody nie określały pożądanego stanu przyrody. Zakładano zapewne, że jest to stan jakiejś nieokreślonej równości w różnorodności, w której żadna z postaci życia nie wybija się nad inne z uszczerbkiem dla pozostałych. Jednakże taki stan wypadałoby jeszcze dokładniej określić. Należałoby też zastanowić się nad tym, czy można go ziścić. Przede wszystkim jednak trzebaby pomyśleć, dlaczego - ze względu na jakie dobra - mielibyśmy się starać w taki czy inny sposób i mniej lub bardziej stanowczo, by chronić przyrodę.

W 1984 r. Arne Naess i George Sessions podali "osiem zasad głębokiej ekologii". Nie rozwodzą się w nich wiele nad przyczynami stanu obecnego, zwracając się raczej ku przyszłości. W ich wypowiedzi można odnaleźć - choć może nie w dostatecznym stopniu uwyraźnioną - myśl o tym, co cenne. Nad ich wypowiedzią po prostu wypada się zastanowić z nadzieją na co najmniej natchnienie dla własnych rozstrzygnięć. Oto owe zasady5) wraz z niejakimi wątpliwościami im przydanymi.

1. Wszelkie formy życia posiadają wartość samą w sobie, niezależnie od ich użyteczności - czy też nie - dla człowieka.

W tym, co Naess i Sessions napisali, "wartość" należy zapewne rozumieć jako "cenność" dodatnią (a nie ujemną lub obojętną, co w ogóle niektórzy dopuszczają). Nie mamy jednak pewności, czy wszystkie ustroje żywe są jednakowo cenne, a w oparciu o dotychczasową wiedzę można temu przeczyć. Na przykład ustroje wywołujące choroby ludzi nie wydają się równie cenne co najcenniejsi spośród ludzi. Nie można w ocenie zwierząt i roślin pomijać ich znaczenia dla człowieka i innych istot czujących.

2. Bogactwo i różnorodność życia przyczyniają się do urzeczywistnienia tych [jakich?, "samych w sobie wszystkich postaci życia"?] wartości i same w sobie też są wartością.

Bogactwo i różnorodność życia nie zawsze przyczyniają dobra. Zróżnicowanie ustrojów wywołujących chorobę może przyczyniać cierpień wielu zwierzętom. Zwiększanie różnorodności życia ludzkiego też może okazać się szkodliwe, np. 20 mld różnych osobników ludzkich na Ziemi, to chyba by było obecnie zbyt wiele.

3. Ludzie nie mają prawa ograniczać tego bogactwa i różnorodności z wyjątkiem sytuacji związanych z zaspokajaniem potrzeb życiowych (potrzeby życiowe zostały opisane w innym miejscu).

Nie jest to więc zasada bez wyjątku. Ta wypowiedź wydaje się nie dopracowana. W ocenie jej prawdziwości wypada uwzględnić jeszcze określenie "potrzeb życiowych". Szkoda, że nie podkreślono, iż nie idzie wyłącznie o ludzkie potrzeby życiowe.

4. Rozwój pozaludzkich form wymaga zahamowania wzrostu populacji ludzkiej. Rozwój życia i kultury człowieka daje się pogodzić z tym postulatem.

Przy najprostszym pojmowaniu "rozwoju życia" ludzi wiąże się on nieodłącznie z wzrostem ich liczby. Jeśli jednak idzie o rozwój danego sposobu życia, to wypadałoby podać jego określenie. Nie jest też oczywiste, że rozwój twórczej myśli ludzkości nie zależy (w pewnej mierze i zależnie od stopnia) od liczby ludzi.

5. Oddziaływanie człowieka na inne formy życia jest obecnie zbyt duże, a sytuacja stale się pogarsza.

To stwierdzenie uzasadniałoby zdanie 4. Lepiej by było, gdyby je poprzedzało. (Ale to drobiazg).

6. Zmiana obecnej sytuacji wymaga zmian na poziomie ekonomicznym, technologicznym i ideologicznym.

Zapewne takie zmiany sprzyjałyby poprawie stanu świata. To twierdzenie jest tak ogólne, że wielu przemysłowców pojęłoby je jako zachętę do rozwoju przemysłu.

7. W sferze ideologicznej chodzi przede wszystkim o zmianę hierarchii [czego?] i zastąpienie dążenia do wzrostu materialnego standardu życia (poziomu życia) wzrostem jakości życia.

Może tak, ale nie jedynie i nie przede wszystkim - wzrostu jakości życia ludzi. Nie wolno też zapominać, że często wzrost jakości życia, rozumiany potocznie, wiąże się z dostępnością dóbr cielesnych i możnością posługiwania się nimi. "Jakość życia" również trzeba by było określić wyraźniej; dla wielu jest to wygodne czerpanie przyjemności, bez względu na cokolwiek innego.

8. Ci, którzy zgadzają się z powyższymi zasadami, powinni starać się realizować je w swoim codziennym życiu.

Wśród powyższych zasad niewiele było jasnych wskazówek, jak postępować. Jeśli by były one wyraźnymi wezwaniami do czynu, nie trzeba by było pod koniec namawiać do niego raz jeszcze.

Po namyśle nad przedstawionymi zasadami można powiedzieć, że wprawdzie starano się najpierw podać to, co cenne, a następnie wskazać na środki prowadzące do osiągnięcia tego dobra, ale nie uchroniono się przed niedokładnością i niespójnością. O rzeczach cennych mówi nie tylko 1 i 2, ale właściwie też 7. zasada; ceni się więc nie jedynie "wszelkie formy życia", ale i "wysoką jakość życia". Już nawet bez (koniecznych) uściśleń łatwo przewidzieć, że można się spierać, co z nich należy cenić bardziej. Mniej znaczący byłby spór o to, czy cenniejsza jest (w jakiś określony sposób pojmowana) różnorodność istot żywych czy też ich wielość (skoro wszystkie postaci życia "posiadają wartość samą w sobie").

Wśród obrońców całości przyrody występuje podobna nieświadomość stopni tego, co cenne, jak u obrońców zwierząt.6) Oni też np. chcą zachować zróżnicowanie rodzajów tego, co żyje, lub ogólnie mówią o życiu, lub też idzie im o żywe jednostki w ich szczególnych powiązaniach, ale zdarza im się nie dostrzegać, że są to zadania różne i wobec tego jedne z nich mogą być donioślejsze czy pilniejsze niż inne. Wypowiedzi Naessa i Sessionsa odzwierciedlają ten stan rzeczy.

Obrońcy zróżnicowania czy obrońcy życia zazwyczaj wypowiadają się tak ogólnie, że ich stanowisko odnosi się również do zwierząt. Jednak ci, którym zależy na "jakości życia" mogą się istotnie różnić od obrońców zwierząt przed cierpieniem. Trzeba zwłaszcza uściślić, o czyją jakość życia idzie.

Nie tylko więc ustopniowanie rzeczy cennych domaga się uściślenia; wypada wskazać zakres podmiotów, dla których wyróżnione rzeczy cenne winny być dostępne. Te właśnie zagadnienia należałoby przemyśleć i rozstrzygnąć, zanim oparte na tych rozstrzygnięciach myśl, postawę i działanie nazwie się "głębokimi". Rzecz jasna, można je pogłębiać dalej.

Wydaje się, że istnieje wiele odmian stanowisk "głębokich" w podanym rozumieniu. Mogą one być zarówno dogłębne, jak i błędne. Stanowiskiem skądinąd przekonującym jawi się takie, które uwzględnia możliwie największy zakres podmiotów przeżywających to, co możliwie mało bolesne, a możliwie bardzo radosne. Łączy ono szerokość spojrzenia z głębią wczucia. Idzie więc o głęboką dbałość o wszystkie istoty czujące. Dobrze by było, gdyby obrońcy przyrody uwzględniali głębię uczuć zwierząt i nie starali się określać swojej "głębi" jedynie poprzez moc używanych środków, ich wpływu na ludzką zewnętrzność, a nawet - namysł nad przyczynami obecnego stanu przyrody lub ogólnikową pochwałę życia.

Lesław Borowski
grudzień '96

1) Por. A. Naess, Ecology, Community and Lifestyle. Outline of an Ecosophy, Cambridge1991.

2) Zob. Korbel i Lelek, W obronie ziemi…, Bielsko-Biała 1995, s.28.

3) Por. Korbel i Lelek, s.26.

4) Tamże, s.25-26.

5) Tamże, s.28-29.

6) Por. L. Borowski, Szeroka ochrona zwierząt a ochrona głęboka [w:] ZB nr 4(94)/97, s.16.

W CO SIĘ BAWIĆ?Nie jestem działaczem ekologicznym, ale na stare lata stałem się bardzo radykalny w poglądach. Zauważyłem, że moim kolegom jakoś się nie wiedzie: Jacek Bożek nie zatrzymał kaskadyzacji Wisły, Wojtek Owczarz nie wpłynął na ustawę o ochronie zwierząt, Jarema Dubiel nie zapobiegł budowie spalarni, Cinek nie namówił do przesiadki na rowery, Janusz Korbel nie obronił starych drzew w Puszczy, Andrzej Kassenberg nie zmienił polityki transportowej, Piotrek Gliński nie zjednoczył ruchu, a Darek Szwed nie zatrzymał transportów genetycznie spaskudzonej żywności. Jeżeli więc, koledzy, szukacie jakiegoś nowego zajęcia dla siebie, to polecam coś, co może okazać się jeszcze ważniejsze.

Oto powstał dokument, który będzie miał kolosalne następstwa dla państwa i obywateli, i może przesądzić o ich losach na wiele pokoleń. Chodzi mianowicie o Narodową Strategię Integracji, dyskutowaną obecnie w Sejmie i na posiedzeniach rządowych, która zapewnia spełnienie historycznej szansy dla całego polskiego społeczeństwa. W ostatnich miesiącach dyskusje na temat przyszłości Europy są prowadzone niezwykle żarliwie we wszystkich krajach europejskich. Polska nie uczestniczy w tych dyskusjach. Jak twierdzi Danuta Hubner, sekretarz Komitetu Integracji Europejskiej, w NSI celowo został pominięty przyszły kształt UE i dzięki temu nie jesteśmy zobowiązani do wypowiadania się, jakiej Unii oczekujemy. Czyżby było nam całkowicie obojętne, w jakiej Unii się znajdziemy? Rozumiem, że politycy nie chcą wypowiadać się na ten temat, ale dlaczego nie interesuje to organizacji pozarządowych? Niedawno brałem udział w dyskusjach toczących się na poziomie partii politycznych i organizacji pozarządowych, które doprowadziły w Kopenhadze do powołania Europejskiego Przymierza Anty-Maastricht (TEAM). W spotkaniu uczestniczyli przedstawiciele różnych opcji politycznych oraz działacze z wielu organizacji społecznych, reprezentujący wszystkie państwa należące do UE oraz Norwegię i Islandię. To właśnie oni przed referendum w swoich krajach zakładali komitety nawołujące do głosowania przeciwko traktatowi z Maastricht. Warto przypomnieć, że w pierwszym referendum w Danii 50,7% głosujących wypowiedziało się przeciwko Unii (w drugim - po wprowadzeniu wyjątkowych regulacji dla Danii - "tylko" 43,2%), we Francji 48,95% było przeciw, w Austrii - 38%, w Finlandii - 43%, w Szwecji - 48%, w Norwegii - 52,2%. Można zaryzykować twierdzenie - nawet opierając się wyłącznie na podanych powyżej liczbach - że za przywódcami, którzy spotkali się w ramach TEAM, stoi niemal połowa aktywnej części populacji Europy.

Głównym motorem eurosceptycyzmu są rosnące zagrożenia doświadczane w codziennym życiu przez zwykłych obywateli państw europejskich. Ludzie czują się coraz bardziej zagrożeni, niepewni swojej przyszłości i przyszłości swoich dzieci. Wspólna Europa opierała się na potędze ekonomicznej i budowaniu dobrobytu, ale kiedy coraz więcej się mówi o redukcji długu publicznego i ograniczeniu deficytu budżetowego, to wiadomo, że odbije się to na edukacji, opiece medycznej, pomocy społecznej, czyli po prostu na codziennym życiu. Ale niechęć nie jest spowodowana jedynie obawami o przyszły kształt Europy. Wynika ona także z krytycznej oceny tego, co w ramach Unii zostało już zrealizowane bądź wbrew wcześniejszym zapisom pozostało jedynie na papierze. Widać to szczególnie wyraźnie w przypadku takich krajów, z którymi Polska najchętniej się porównuje, np. Hiszpanii. Statystyki przedstawiają dość ponury obraz tego kraju: przy podobnej ilości ludności jak w Polsce - bezrobocie na poziomie 23% ludności aktywnej zawodowo, 8 mln żyjących poniżej progu ubóstwa, 40% bezrobotnych wśród młodzieży. Załamanie się tradycyjnych gałęzi przemysłu i postępująca dominacja transnarodowych korporacji, zmniejszenie się zatrudnienia w rolnictwie o ponad milion miejsc pracy, o tyle samo w handlu. Do tego trzeba dodać gwałtowny wzrost transportu drogowego (wielkie ciężarówki) i rozwijanie sieci autostrad, powodujące degradację środowiska naturalnego, wzrost zużycia energii produkowanej z paliw kopalnych (w kraju, w którym dość łatwo można było uruchomić produkcję energii ze źródeł odnawialnych). To wszystko doprowadza do coraz większych problemów zdrowotnych i niepokojów społecznych, rosnącej agresji i przestępczości (3-krotny wzrost liczby więźniów). Tym niekorzystnym przemianom towarzyszy też bardziej wymierny efekt - pogłębiający się z roku na rok deficyt w handlu zagranicznym, zwłaszcza z pozostałymi krajami UE. Hiszpanie mówią, że to nie ich kraj wszedł do Unii, tylko Unia weszła do nich.

Oczywiście NSI zwraca uwagę na nieracjonalne oczekiwania społeczeństwa polskiego wobec integracji europejskiej. Te oczekiwania towarzyszyły obywatelom wielu krajów przystępujących do UE. Jeżeli przeczyta się konkretne zapisy w traktacie z Maaastricht czy wcześniejszych traktatach rzymskich, to widać, że niczego właściwie nie obiecywano. Mówiono bowiem jedynie o swobodnym przepływie rzeczy, osób, usług i kapitału, o wzmocnieniu konkurencyjności, o wypełnianiu zobowiązań, o wspólnej polityce w poszczególnych sektorach itd. Głównym hasłem traktatu było przecież: "Rynek, rynek i jeszcze raz rynek". Konieczne zmiany w traktacie uzasadnia się nadal w ten sam sposób. Ale jakie to korzyści niesie ze sobą Jednolity Rynek? Czy rozwiązuje problemy, które w badaniach opinii publicznej wysuwają się w Europie zdecydowanie na czoło: przezwyciężenie bezrobocia, demokracja, troska o środowisko naturalne i prawa człowieka? Autorzy NSI deklarują, że głównym celem integracji jest utrzymanie wysokiego tempa wzrostu ekonomicznego w perspektywie długoterminowej. Nie od dziś wiadomo, że utrzymywanie wysokiego tempa wzrostu gospodarczego i konkurencyjności oznacza większe zużycie energii i zasobów naturalnych i wzrastającą degradację środowiska. Ale nawet jeżeli poszczególne kraje podejmują działania na rzecz poprawy stanu środowiska, to często działania te są oceniane przez Komisję Europejską jako niezgodne z prawem UE, gdyż de facto stwarzają bariery handlowe, tzn. są skierowane przeciwko Jednolitemu Rynkowi. Nic więc dziwnego, że sceptycy mówią o "rozmiękczaniu" norm ekologicznych UE i o tym, że deklaracje na temat zrównoważonego rozwoju nie są zintegrowane z priorytetami polityki gospodarczej. Podstawowym miernikiem dobrobytu narodów zjednoczonej Europy ciągle jest tempo wzrostu gospodarczego. Aż cisną się pytania: Dlaczego w krajach, gdzie dochód na głowę przekracza 20 tys. $, najważniejszym celem ma być coraz większy wzrost? Jakie podstawowe potrzeby człowieka mogą zostać dzięki temu zaspokojone? Czy ta patologiczna obsesja wzrostu prowadząca do degradacji społecznej, kulturowej i ekologicznej jest podzielana przez przeciętnego obywatela bogatej Europy? Przedstawiciel holenderskiej Koalicji na rzecz Innej Europy na spotkaniu TEAM mówił: Chodzi o to, jaka to ma być Europa, dla kogo i przez kogo ustanawiana? Nasza Europa musi dbać o politykę społeczną i ekologiczną, stwarzać miejsca pracy, rozwijać demokrację, dawać równe szanse kobietom i mężczyznom, przestrzegać zasad prawa, dawać schronienie uchodźcom, być otwartą na kraje Europy Wschodniej i na biedne Południe, dążyć do rozbrojenia i dbać o zrównoważony rozwój w samej Europie, jak i na zewnątrz niej.

Faktem jest, jak przyznają obserwatorzy tych protestów, że jeszcze nigdy w dziejach współczesnej Europy tak odmienne opcje polityczne "nie nadawały na tych samych falach". Widać to dobitnie, gdy analizuje się krytykę EMU. Wielu ekonomistów twierdzi, że EMU spowoduje wielki wzrost bezrobocia, poważne cięcia w wydatkach budżetowych. "Le Monde" pisze o nadciągającej rewolucji przeciwko globalizacji. W NSI stawia się sprawę jednoznacznie: jednym z czterech podstawowych założeń Strategii jest dążenie do stopniowego wypełniania kryteriów Unii Ekonomicznej i Monetarnej. W momencie przystępowania Polski do UE należy przedstawić realistyczny program spełnienia tych kryteriów w okresie kilkuletnim. Zresztą w Konstytucji RP pojawiły się wyraźne zapisy (np. o zakazie zwiększania długu publicznego ponad 60% PKB), które jednoznacznie potwierdzają chęć sprostania kryteriom zbieżności, ustanowionym w traktacie z Maastricht. W ten sposób przekreśla się z góry wszelką dyskusję na temat EMU i postępującej integracji europejskiej.

Pytaniem zasadniczym jest kształt integracji i szczegółowe zasady wzajemnej współpracy. Jest to dużo ważniejsze niż ustalenie konkretnej daty przystąpienia do UE. Doświadczenia innych państw oraz postępujący w trakcie Konferencji Międzyrządowej proces liberalizacji wymogu jednomyślności w głosowaniu (planowany udział Polski w KE to 8 głosów przy 87 głosach krajów "15") pokazują, że po ewentualnym podpisaniu traktatu zjednoczeniowego, pozostanie nam tylko stosowanie się do zaleceń Komisji lub płacenie pokaźnych kar. Z relacji prasowych wyłania się jednak dość niepokojący obraz sugerujący, że negocjatorzy ze strony Polski, jakby zaślepieni spodziewanymi korzyściami wypływającymi z faktu integracji, nie pamiętają o wszystkich kosztach tego procesu, a szczególnie o społecznych i ekologicznych aspektach tych kosztów. Przestrogi o "twardych negocjacjach" w tej "grze o losy całych branż" należy traktować niezwykle poważnie. Nie wszyscy jeszcze zdają sobie sprawę z tego, że to właśnie od tych negocjacji zależą losy nas wszystkich, a także pewnie losy naszych dzieci. Chodzi przecież o ustalenie rzeczywistych celów strategicznych, z których nie będzie można się już wycofać. Danuta Hubner, sekretarz KIE mówi wprawdzie o powołaniu 29 zespołów branżowych, a także zespołów "horyzontalnych" do spraw integracji europejskiej. Ale czy w zespole do spraw rolnictwa wspomina się o tym, że intensywne, zachodnioeuropejskie rolnictwo opiera się na błędach w sztuce gospodarowania i nie powinniśmy świadomie decydować się na popełnianie tych samych błędów? Czy w zespole do spraw transportu mówi się o zachowaniu transportu publicznego i zwiększeniu udziału kolei w przewozach? Czy też wprost przeciwnie? Czy w zespołach branżowych jest miejsce dla tych, którzy nie zgadzają się na wchodzenie do Unii "na kolanach" i przyjmowanie ideologii społeczeństwa nadkonsumpcyjnego, dławiącego się już z powodu swej niewydolności?

Oczywiście można liczyć na pewną dozę realizmu po stronie naszych partnerów - jak zapewnia ambasador Polski przy UE J. Truszczyński - która zezwoli nam na nieprzestrzeganie unijnych norm ochrony środowiska jeszcze przez wiele lat. Ciekawe, czy to będzie jedyny punkt w negocjacjach, gdzie obie strony zaprezentują zgodnie ten swoiście pojęty realizm? Krytycy modelu gospodarczego przyjętego w Maastricht coraz częściej przywołują różne wersje koncepcji ingerencji państwa w gospodarkę. Colin Hines, do niedawna jeszcze osoba odpowiedzialna za politykę gospodarczą w Greenpeace International, autor książki Nowy protekcjonizm: ochrona przyszłości przed wolnym rynkiem (The New Protectionism: protecting the future against free trade) mówi o odnowie znaczenia wspólnot lokalnych poprzez promocję samopomocy, lokalnej gospodarki i politycznej kontroli, ekorozwoju. To lokalne wspólnoty powinny przejąć kontrolę nad własną gospodarką i nastawić się na maksymalną różnorodność. Zamiast Jednolitego Rynku - rynek zróżnicowany, zamiast dominującej konkurencji - współpraca. Chodzi więc raczej o Europę umożliwiającą maksymalne zatrudnienie, bezpieczne i zrównoważone środowisko oraz demokratyczną kontrolę instytucji państwowych. Inni mówią o "zazielenieniu traktatu z Maastricht".

Dyrektywy UE zmuszają regiony do prowadzenia gospodarki całkowicie podporządkowanej potrzebom Jednolitego Rynku, a realizuje się to poprzez niezwykle jednostronne decyzje finansowe podejmowane w Brukseli. Coraz silniejsza konkurencja pomiędzy gospodarką globalną i lokalną zmusza biedniejsze regiony do obniżania i tak już niskich norm ekologicznych i społecznych. Póki co, słyszymy np. o proteście Komisji Europejskiej przeciwko zakazowi sprzedaży napojów chłodzących w puszkach. To organizacje ekologiczne w Danii wywalczyły kiedyś ten zakaz, ale trzeba będzie z tego zrezygnować, bo interesy międzynarodowych korporacji są odmienne. Do władz UE apelował premier Francji Alain Juppe, w imieniu 72% francuskiego społeczeństwa, aby zaniechać zmiany czasu zimowego na letni w trakcie roku, gdyż kłóci się to z naturalnym rytmem biologicznym ludzi i zwierząt. Niestety, interesy firm transportowych okazały się ważniejsze. Takich przykładów jest znacznie więcej.

Nie jest oczywiście prawdą, że traktat z Maastricht pomija problemy ochrony środowiska. Również w NSI mamy osobny rozdział na temat środowiska, który mówi o stwarzaniu podstaw dla długookresowego, szybkiego i zrównoważonego rozwoju gospodarczego, uwzględniającego wymogi ochrony środowiska. Ale z ochroną środowiska w traktacie jest chyba tak samo, jak z postulowaną decentralizacją i demokratyzacją podejmowanych działań czy z deklarowaną pełną jawnością: im więcej się o tym mówi, tym bardziej można być przekonanym, że coraz mniej się w tym kierunku robi. W NSI generalnie powtarza się te same sformułowania, które Komisja Europejska używała już wielokrotnie. Mówi się o włączeniu w proces decyzyjny społeczności lokalnych i wspaniałej perspektywie demokratycznej, bezpiecznej, silnej i zasobnej Polski. Doświadczenia historyczne przestrzegają nas jednak, że centralizacja władzy wcale nie pogłębia demokracji. A jeżeli towarzyszy temu głoszenie chwytliwych haseł i powszechny szum informacyjny, który służy - jak zwykle - zaspokojeniu interesów uprzywilejowanych grup, to dziwne wydaje się jedynie to, że organizacje pozarządowe są głuche i o problemie wolą nie mówić.

A więc, koledzy, czy nie powinno was zainteresować to, co w gabinetach właśnie teraz się ustala? A może by tak zrobić w końcu coś pożytecznego? Za kilka lat będzie już za późno. Jeżeli Unia wejdzie do Polski, to żadna z waszych kampanii nie będzie już miała sensu. No chyba, że tym na Zachodzie się uda.

Bolesław Rok
brok@waw.pdi.net


"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 5 (95), Maj '97