"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 8 (98), Sierpień '97
W związku z zapowiedzianym na 9.7.br. otwarciem zapory w Czorsztynie na Dunajcu, Zarząd Główny Polskiego Klubu Ekologicznego - w trosce o zabezpieczenie istniejących na tym obszarze wartości przyrodniczych i kulturowych - zwraca się z prośbą o udzielenie następujących informacji:
Byłoby naszym zdaniem niedopuszczalne otwarcie zbiornika w wypadku niewypełnienia wszelkich zobowiązań i niezrealizowania przewidzianych inwestycji w zakresie ochrony środowiska.
Otwarcie tamy w Czorsztynie pomimo niespełnienia warunków, postawionych sobie przez Ministerstwo Ochrony Środowiska, dotyczących napełniania zbiornika wodami I klasy czystości, jest prowokacją. Przypomnijmy, że od 1972 r. obowiązuje regulujące tę kwestię rozporządzenie, ustalające jakość wód górnej zlewni Dunajca na I klasę czystości. Budowa tamy w Czorsztynie została zaakceptowana przez Państwową Radę Przyrody tylko przy spełnieniu szeregu warunków. Wielu z nich nawet nie próbowano wdrożyć w życie - dotyczy to uratowania zabytków leżących na zalanym obszarze oprócz dwóch małych kapliczek.
Obecne powodzie w Polsce, które występują tam, gdzie rzeki są uregulowane, są efektem bezmyślnej polityki Ministerstwa Ochrony Środowiska. Ministerstwo nie prowadzi żadnej inwestycji w Polsce dotyczącej ochrony środowiska prócz regulacji rzek i budowy - z pieniędzy podatników - gigantycznie drogich zapór.
Tama w Czorsztynie nie ma - zgodnie z dokumentami ministerstwa - uzasadnienia ekonomicznego. Otwarcie jej narazi podatników na dalsze straty, a nas wszystkich na utratę unikalnego w skali światowej bioregionu Pienin z endemitami wśród flory i fauny. Dzisiejsza uroczystość świadczy o tym, że obecnie ministerstwo prowadzi działania, których efektem jest niszczenie środowiska.
Tej powodzi obawiałem się od lat nie mniej niż zawodowi wodziarze. Wiedziałem, że może być wielka, a każdy suchy rok tylko wzmacniał te obawy. I kiedyś, jeszcze pod koniec lat 80., pisałem, że jeśli taka powódź nastąpi, to diametralnie zmieni postrzeganie zapory czorsztyńskiej - większość społeczeństwa uzna ją za najwyższe dobro. I że jeśli zbiornik przyczyni się do powstrzymania wielkiej wody, to nikt nie będzie chciał już potem pamiętać niczego poza tym jednym, a protesty przeciw jego budowie wpisze się w kategorię zła i szaleństwa. Tak też się stało, ale czy słusznie? Nastroje społeczeństwa są zwykle wynikiem chwilowych emocji i stąd obecne nawoływanie, by ekolodzy "odszczekali" poglądy w tej kwestii. Ale poglądów nie zmienia się tak łatwo, zwłaszcza w sytuacji, gdy spokojne rozumowanie wykazuje tylko pozorną zasadność obecnych żądań.
Przy otwarciu zapory 9.7.97 władza zgodnie z miejscową społecznością prała protestujących ekologów - tyle zobaczyłem z jakiegoś migawkowego urywku w TVP, wciśniętego między liczne informacje o powodzi. Oficjalne enuncjacje i media łączą się dziś w zgodnym chórze - zbiorniki na Dunajcu uratowały sytuację. A czemu nie stało się tak na Sole, gdzie są aż 3 zbiorniki i czemu nie na Nysie Kłodzkiej? I co się działo w zlewniach powyżej każdego z najwyżej w górę rzeki położonych zbiorników? NIECO HISTORII
Jako osoba czynnie związana ze zwalczaniem zbiornika czorsztyńskiego od 1980 r., uważam za konieczne przypomnieć parę kwestii, zaznaczając na wstępie, że generalnie nie jestem przeciw zbiornikom retencyjnym. Byłem przeciwny tej konkretnej lokalizacji (pod Czorsztynem), uważam też za wysoce niebezpieczne traktowanie zbiorników jako idealnego panaceum na wszystkie nasze problemy wodne, które w Polsce są postrzegane wyłącznie z perspektywy inżynierskiej. Tak widziano te kwestie na przełomie stuleci, gdy problem degradacji środowiska nie był jeszcze rozpoznany, a nowoczesna ochrona przyrody i zabytków kultury dopiero miała się narodzić za parędziesiąt lat. Stąd argumentowanie nazwiskiem prof. G. Narutowicza, którego imię nadano zaporze pod Niedzicą, jest ryzykowne. Światły umysł tego uczonego mógłby spłatać przykrego figla, a profesor, gdyby żył i działał dziś, mógłby nie pochwalić ani tej lokalizacji zbiorników, ani całego naszego gospodarowania wodą w przyrodzie. Bo woda JEST częścią przyrody.
Spór o Czorsztyn nie był sporem, przynajmniej dla mnie, o to czy w ogóle jeszcze jakieś zbiorniki na Dunajcu budować, ale o to, gdzie je budować w sytuacji, gdy realizowana koncepcja powoduje tak ogromne straty w przyrodzie i zabytkach kultury oraz czy zbiorniki załatwiają całość problemów związanych z wodą. Inna lokalizacja dużego zbiornika na górnym. Dunajcu też spełniłaby tę samą rolę, co obecny obiekt, a jeśli nawet kosztowałaby więcej, to byłoby to uzasadnioną ceną za uratowanie bezcennych zabytków i przyrody.
Inne rozwiązanie - kilkanaście zbiorników w zlewni, zwłaszcza na Podtatrzu - za czym optowałem - mogło uchronić przy okazji tereny powyżej obecnego zbiornika (może nie zostałaby podtopiona Łopuszna). Rekreacyjna rola takich zbiorników byłaby ewidentna, a przy tym nie tak dwuznaczna, jak zbiornika czorsztyńskiego wchodzącego w granice Pienińskiego Parku Narodowego. Koncepcja prof. K. Figuły z 1958 r. przewidywała zbudowanie systemu złożonego z 18 takich zbiorników (w tym kilku tzw. suchych), których łączna objętość: całkowita i powodziowa, była większa od uzyskanych dzięki obecnej inwestycji (całkowita: 645,6 hm3 i powodziowa: 296,0 hm3 wobec 234,5 hm3 i 64,5 hm3). W koncepcji Figuły kolizje przyrodnicze i krajobrazowe zminimalizowano, a zlewnia była chroniona prawie od podnóża Tatr po Gołkowice. Koncepcję tę na pocz. lat 80. można było odpowiednio zmodyfikować, zgodnie z nowszą wiedzą. Poza tym dla dychawicznej socjalistycznej gospodarki takie samodzielne, niezbyt duże inwestycje byłyby łatwiejsze do prowadzenia jedna po drugiej niż wielki obiekt, który ukończono teraz po 33 latach od formalnego rozpoczęcia. Dziś z tej koncepcji można by zrealizować tylko niektóre obiekty ze względu na lawinowy w ostatnich latach postęp urbanizacji terenów nadrzecznych.
Alternatywą dużych zbiorników w rejonie Czorsztyna (wersji było sporo, z sięgającą zalewem po Łopuszną włącznie), była koncepcje wielkich zbiorników z zaporą w rejonie Jazowska. Cofka takiego zbiornika miałaby dochodzić prawie do Krościenka. Powiązanie takiego wielkiego zbiornika (ok. 900 hm3), lub którejś z jego mniejszych alternatyw z paroma zbiornikami na Podtatrzu byłoby rozsądnym i satysfakcjonującym wszystkich rozwiązaniem.
Jednak hydrotechnicy najwyraźniej "uwzięli się" na profil pod Niedzicą, którego wskaźnik ilości możliwej do spiętrzenia wody w odniesieniu do wysokości i długości zapory oraz powierzchni zlewni był rzeczywiście najlepszy. Przy takim argumencie wszystko inne musiało pójść w cień. Nawet poważne problemy geologiczne tego, jak się już w trakcie budowy okazało, wyjątkowo trudnego miejsca, co na pewno wpłynęło też na koszty samej budowy i na czas jej trwania. Ale z drugiej strony spór w samym środowisku budowniczych przyszłego zbiornika o sposób rozwiązania hydrotechnicznego mającego okiełznać harde wody Dunajca trwał na tyle długo i przeciwstawiano sobie tak diametralnie różne koncepcje, że dowodzi to, iż nie ma rozwiązań jednoznacznie i jedynie dobrych, a wybór może zależeć w dużym stopniu od czynników dodatkowych, pozatechnicznych. W końcu pierwsze badania geologiczne terenu prowadzono jeszcze w latach 30., a sam pomysł rozwiązań hydrotechnicznych w tym miejscu sięga początku stulecia (K. Pomianowski).
Oczywiście mogło być jeszcze gorzej niż jest: woda wg części koncepcji "czorsztyńskich" miała pójść sztolnią pod górami z pominięciem Przełomu Pienińskiego (!). Zlokalizowana k. Krościenka lub Kłodnego elektrownia pracowałaby na bardzo dużym spadzie, więc i produkcja energii elektrycznej byłaby tu znaczna. Dziś brzmi to szaleńczo, ale w latach 60. koncepcje te traktowano bardzo poważnie. Odstąpienie od tych pomysłów hydrotechnicy i energetycy uważali za ogromne ustępstwo ze swojej strony na rzecz ochroniarzy, jednak było ono zbyt małe, by uchronić przyrodę i krajobraz historyczny tego subregionu. Błąd myślenia techników polegał na tym, że nie było to ustępstwo na rzecz ochroniarzy, a więc pewnego wąskiego lobby, ale na rzecz całego Narodu - zachowania jego materialnych i niematerialnych skarbów. CO STRACILIŚMY, CZYLI UNIKALNOŚĆ ZACHOWANIA ZESPOŁU ZABYTKOWEGO
Warto tu - po raz kolejny - przypomnieć na czym polegała wartość tego terenu i dlaczego straty oceniamy jako niezwykle poważne, skoro zachowano najcenniejsze zabytki: zamki Czorsztyn i Niedzica. Otóż dolina Dunajca między 2 skalnymi wrotami przełomów pod Niedzicą i Zielonymi Skałkami stanowiła wraz z tymi przełomami obszar wyjątkowo bogaty geologicznie, o ciekawej i zróżnicowanej morfologii, z wielką ilością zabytków przyrody nieożywionej, rzadką florą oraz unikalnymi ekosystemami. Walory te występowały na całym obszarze, także poza istniejącymi tu obszarami ochrony prawnej: zach. częścią Pienińskiego Parku Narodowego i rezerwatami "Zielone Skałki" oraz "Zamek Czorsztyn". Na tę naturalną tkankę nałożyła się niezwykle harmonijnie historia "pisana" przez człowieka, tutaj czytelna od wczesnych wieków średnich po współczesność lat 60. i świetnie zachowana w swych kolejnych etapach rozwoju, co jest niezwykle rzadkie dla obszarów wykraczających poza obrys konkretnego zabytku. Powstał więc doskonale do naszych dni zachowany zespół przyrodniczo-kulturowy, którego zrąb stanowiły 2 naskalne budowle warowne dawnego systemu kontrolno-obronnego granicy państwowej na Dunajcu, obrosłe potem kolejnymi "warstwami" historii późniejszej, a wszystko to świetnie wtopione w ożywioną i nieożywioną przyrodę, której zwiększona tu różnorodność wynikła z obecności i spokojnego gospodarowania człowieka. Powstał więc unikalny krajobraz zbudowany przez świetne zachowanie zespołu zabytków różnego rodzaju i na tym polegała wartość tego miejsca. Jako zachowany zespół in situ stanowiło ono znacznie większą wartość niż "suma arytmetyczna" wartości poszczególnych obiektów, traktowanych oddzielnie.
Zabytki indywidualne przetrwały w wielu miejscach Polski i świata, natomiast liczba zachowanych zabytkowych zespołów, nazwijmy je przyrodniczo-historycznych, nie jest duża. W tym kontekście fakt uratowania zamków i przeniesienia w inne miejsca kapliczek znaczy niewiele, choć oczywiście cieszy, że to zrobiono. Zespół jako taki, o którym mówiłem wyżej, został całkowicie unicestwiony. Zostały zabytkowe wyspy bez łączności logicznej i kulturowej. Polskie dziedzictwo kulturowo-przyrodnicze poniosło niepowetowaną stratę, a gdyby nie ta inwestycja, przestrzeń między Czorsztynem i Niedzicą znalazłaby się dziś zapewne na liście Światowego Dziedzictwa (World Heritage) UNESCO. Straciliśmy z tego punktu widzenia najcenniejsze być może miejsce Polski - do rozpoczęcia budowy - świetnie zachowane.
Oczywiście prócz strat nieuchronnych, budowa spowodowała sporo zniszczeń, których można było uniknąć, jak np. formy przestrzenne i architektoniczne oraz lokalizacja Nowych Maniów i innych osiedli, sposób poprowadzenia drogi i linii energetycznej 110 kV przez Pieniński Park Narodowy etc. EFEKTY PROTESTÓW JEDNAK BYŁY
Mimo zaostrzonych od 1980 r. protestów środowisk społecznych i naukowych, związanych z ochroną przyrody i kultury, popartych merytorycznymi ekspertyzami dotyczącymi przewidywanych strat, budowę kontynuowano, doprowadzając ją ok. 1990 r. do zaawansowania, z którego nie było już rzeczywiście ekonomicznego sensu wycofać się i zaczynać w innym miejscu (z punktu widzenia ochrony zabytków przyrody i kultury taki sens jest zawsze). Wcześniej jednak taki uzasadniony sens był i w imię zachowania jednego z najcenniejszych składników narodowego dziedzictwa należało tej budowy zaniechać i podjąć ją szybko w innym miejscu - może w formie owych kilkunastu zbiorników, których współdziałanie nowoczesna technika komputerowa jest w stanie optymalnie synchronizować. Jedynym efektem protestów z lat 80. było poważniejsze podejście inwestora do zabezpieczenia przed oddziaływaniem zbiorników tych zabytków, które zdecydowano się zachować oraz sfinansowanie szeregu niezbędnych inwestycji w infrastrukturze Pienińskiego Parku Narodowego, a także badań wpływu, jaki nań ma ta inwestycja. To było wszystko, co osiągnęliśmy w czasie, kiedy sens wycofania się jeszcze istniał, choć, o ile wiem, niewiele wtedy brakowało do sukcesu.
Zmiany polityczne w kraju spowodowały włączenie się do walki z "tamą" kolejnej generacji ekologów i zmianę metod protestu. Jednak ich rozpaczliwe akcje nie odniosły skutku, pozwalając popisać się siłą policji i społecznościom miejscowym, które gdy poczuły biznes w istnieniu zbiornika, stały się jego najgorętszymi orędownikami. Było 2 rannych, byli liczni pobici, były wreszcie wyroki, bynajmniej nie uniewinniające, mimo że "oskarżeni" wprowadzali w życie to, co nakazywała im ustawa o ochronie przyrody (art. 3 mówiący o obowiązku ochrony przyrody przez każdego obywatela). Szum, jaki te akcje wywołały, dał jednak wymierną korzyść w postaci ożywienia w inwestycjach towarzyszących, mających na celu ekologiczne uzdrowienie zlewni (oczyszczalnie ścieków, kanalizacje, wysypiska śmieci etc.), których to działań wcześniej nie brano poważnie do serca (zapewne z braku środków). Padły nawet zobowiązania, że zbiornik nie zostanie napełniony dopóki te wszystkie sanacyjne działania nie zostaną w pełni wykonane. Zapewne były to obietnice szczere (przynajmniej ze strony niektórych osób), lecz życie takie sprawy rozgrywa po swojemu i pozwalałem sobie wątpić w realność tych deklaracji już wtedy, gdy je składano, co okazało się zasadne. W zbiorniku zaczęto więc już rok temu zbierać wodę daleką od czystości (teraz tym bardziej), a warto przypomnieć o corocznym zakazie kąpieli w wodach otwartych województwa nowosądeckiego, ogłaszanym najpóźniej w połowie lata przez władze sanitarne ze względu na skażenie bakteriologiczne. Dotychczas uruchomione oczyszczalnie ścieków i kanalizacje (temat wart osobnej analizy) poprawiły wskaźniki fizykochemiczne i biologiczne czystości wody w Dunajcu, jednak wskaźnik zanieczyszczenia bakteriologicznego nadal czyni je pozaklasowymi. Nie jest to problem prosty do rozwiązania, m.in. ze względu na rozproszenie zabudowy oraz zachowania mieszkańców (szamba, dzikie wysypiska odpadów, dzikie zrzuty ścieków etc.). Także to, co się dzieje wokół zbiornika z rozwojem indywidualnego budownictwa związanego z biznesem turystycznym, jest dowodem zupełnej bezsilności prawa w starciu z żądzą pieniędzy. Natomiast sprawa budowy skansenów, o ile wiem, nadal nie wyszła poza plany i deklaracje. Chciałbym się mylić. Naprawdę. DO WIELKIEJ FETY NIE DOSZŁO
W kontekście tego wszystkiego zaplanowane na 9.7. uroczyste oddanie do użytku działającego już od roku zbiornika miało być ewidentnym prztyczkiem w nos, wymierzonym ochroniarzom i być może zamierzoną prowokacją, by przyjechali i zaprotestowali symbolicznie (bo jak inaczej) i aby była okazja spuszczenia im jeszcze raz lania oraz pokazania całemu społeczeństwu, że to nie jest partner do współpracy, gdyż umie tylko "wichrzyć". Ale czy, zważywszy na dzieje tej całej sprawy, ruchy mogły ją zignorować? Przez pamięć dla ogromu tych zniszczeń i pobitych kolegów - nie mogły.
Warto o tym wszystkim pamiętać, nim zacznie się wychwalać pod niebiosa rolę tych zbiorników w ostatniej powodzi. Natura nie dopuściła do wielkiej uroczystości z przecięciem wstęgi i chyba dobrze się stało. Mogę zrozumieć dumę inżynierów z ich dzieła, zaiste w tamtych konkretnych warunkach znacznie trudniejszego niż sądzili biorąc się do tej budowy, ale świętowanie tego na zaporze w Niedzicy trąci profanacją świeżego grobu. Ordery można wręczyć w Okręgowej Dyrekcji Gospodarki Wodnej w Krakowie i będzie to daleko stosowniej. W tej sprawie więc ta niespodziewana, straszna powódź nam pomogła. Przyjrzyjmy się więc nieco bliżej polskim powodziom i ich przyczynom. POWÓDŹ Z LIPCA'97 I JEJ PRZYCZYNY
13.7. w "Pogotowiu ekologicznym Dwójki" minister Żelichowski mówił o tej powodzi bardzo przekonująco. Że grożą nam częściej takie kataklizmy, bo wycinka lasów deszczowych w tropikach zaburzyła klimat planety. Potrzeba więc zbiorników retencyjnych, by przeciwdziałać takim kataklizmom.
Minister ani słowem nie wspomniał jednak o naszym własnym leśnym problemie - o wielkiej rzezi lasów prywatnych i o prowadzonej przez wyspecjalizowane szajki nielegalnej grabieży z lasów państwowych, które to procedery ułatwia obowiązująca ustawa o lasach i wobec czego państwo jest bezsilne. Zastanawiam się, o ile dzięki temu spadła naturalna retencja glebowa np. w górach i o ile mniej niszcząca byłaby ostatnia powódź, gdyby newralgiczne dla gospodarki wodnej zlewnie górskie porastał las dostosowany do siedlisk i właściwie prowadzony, gdzie pozysk drewna byłby sprawą wtórną, a stan zdrowotny i skład gatunkowy byłby z całą bezwzględnością egzekwowany przez służby państwowe - bez względu na sprawy własnościowe.
Zastanawiam się też, jak dalece wzmogła powódź na Odrze niska retencja glebowa lasów sudeckich, wyniszczonych przez kwaśne emisje i przebudowanych w poprzednich stuleciach z lasów mieszanych na monokultury świerkowe (płytko ukorzenione, więc słabo drenujące glebę, co wybitnie obniża jej zdolność retencji). Problemy z wodą w latach suchych były udręką podsudeckich miejscowości, więc logicznie sytuacja odwrotna może być przyczyną wyjątkowo gwałtownych powodzi (dominacja błyskawicznego spływu powierzchniowego). Lasy karpackie mają lepszą kondycję i są mniej przekształcone, jednak generalnie w strefie podwyższonych opadów (góry i pogórza) terenów leśnych mamy za mało, są one zbyt odkształcone, zaniedbane i wyeksploatowane, czego dramatycznych skutków doświadcza teraz spora część społeczeństwa.
W Polsce od dawna prowadzono badania nt. wpływu zalesienia zlewni na tzw. nierównomierność odpływu i to, co uzyskano jest bardzo interesujące. Warto zajrzeć do wyników badań porównywanych zlewni w Gorcach (Jaszcze i Jamne) oraz w Małych Pieninach (Biała i Czarna Woda), a także do innych publikacji na ten temat (materiały Stacji Naukowej IG PAN w Szymbarku, różne opracowania niemieckie etc.).
Przy obecnym zabudowaniu dolin rzek, gdzie domy i uprawy schodzą prawie do samych koryt, zasięg upraw podniesiono znacznie powyżej naturalnej granicy (kosztem lasów), a międzywala zwężono do granic możliwości (oszczędność cennego gospodarczo terenu), same lasy nie zlikwidują zagrożenia powodziowego i zbudowanie jeszcze kilku zbiorników jest konieczne, jednak nie przeceniajmy efektów i naszych możliwości: koszty takich obiektów są ogromne, a w wypadku wielkiego kataklizmu, zdarzającego się raz na kilkaset lat, też okażą się bezsilne, jeśli będą jedynym działaniem ochronnym, bez współpracy z przyrodą i innymi rozwiązaniami organizacyjno-technicznymi. Poza tym zbiorniki mają ograniczoną żywotność.
Można jednak zrobić coś jeszcze innego, co zresztą funkcjonuje przy niektórych odcinkach Odry. Wzdłuż głównych rzek należałoby wyznaczyć poza wałami tereny zalewowe (tzw. poldery stałe lub przepływowe), które przejmowałyby część tej wielkiej wody, obniżając stromość fali powodziowej. Nie mogłoby tam być zabudowy ani upraw zbóż, czy okopowych (uległyby podczas powodzi zniszczeniu), natomiast trwałe użytki zielone - jak najbardziej. Po wezbraniu namulona gleba byłaby bardziej żyzna, a trawa lepsza. Sęk w tym, że takie potencjalne poldery są już czyjąś zagospodarowaną własnością lub dzierżawą. Znając realia wiem też, że stworzenie takiego polderu nie uchroni go przed zabudową, gdy ktoś umyśli sobie zrobić tam jakiś biznes, a zabudowa międzywali obiektami trwałymi też nie jest rzadkością. Mam dziwne podejrzenie, że w Opolu teren takiego polderu na Zaodrzu został zabudowany przez osiedla mieszkaniowe (te obecnie najbardziej zalane), co dobrze pokazuje rodzaj problemu.
Żadne z wymienionych (i nie wymienionych) działań nie rozwiąże problemu powodzi samodzielnie, jednak w połączeniu mogą zmniejszyć kataklizm do niegroźnych rozmiarów (optymalne zalesienie zlewni w strefie największych opadów, pewna ilość zbiorników retencyjnych i poldery zalewowe dla wód ekstremalnych, a równocześnie renaturyzacja koryt potoków, co ułatwi samooczyszczanie wody i zmniejszy szybkość jej spływu). Łączne koszty takiego zabezpieczenia przed powodziami byłyby stosunkowo niskie (w przeliczeniu na efekty), a dodatkowe korzyści nie ograniczyłyby się tylko do uniknięcia strat w trakcie powodzi. Boję się jednak, że takie wyważone rozumowanie nie zyska wielu sprzymierzeńców i spodziewam się najgorszego:
Wymienione wyżej interwencje techniczne są w jakimś rozsądnym wymiarze zasadne, boję się jednak ich skrajnej opcji, a taką na pewno wywołają popowodziowe emocje i reakcja na nie ze strony polityków i tzw. czynników odpowiedzialnych oraz wodnego lobby. Nie rozwiąże to problemu, a pogłębi deficyt wody oraz zniszczy ostatecznie rzeki jako ekosystemy, co pośrednio wpłynie na obniżenie zdolności samooczyszczania się wody, ergo: stanu jej czystości. Rzeki staną się budowlami inżynierskimi, o brzegach i biegu spod cyrkla i linii, martwymi - podobnie jak niesiona przez nie woda. Nie będą przyciągały spacerowiczów ani turystów i zostaną przez społeczeństwo ostatecznie zapomniane lub wręcz odrzucone, a to byłoby bardzo niedobre i dla rzek i dla całej problematyki wodnej.
Powodzie zdarzały się zawsze, bo to dyktował klimat i jego zmiany na przestrzeni setek lat. Były nawet wtedy, gdy teren całej Polski porastały lasy, ale im bardziej pustoszono przyrodę, tym gwałtowność tych zjawisk rosła i pojawiały się po coraz krótszym okresie opadów. Zdarzały się też sytuacje ekstremalne (opisy takich kataklizmów znajdujemy już w "Kronikach" J. Długosza, a są i starsze zapisy). Może warto by kiedyś zrobić taką analizę, opartą o stare kroniki i dendrochronologiczne "zapisy" zmian klimatu.
Wielka woda, z którą mieliśmy do czynienia, była szacowana jako 500-letnia. Następna taka może zdarzyć za 1000 lat albo za rok, statystycznie jest to właśnie raz na 500 lat. Ale może też być i za tydzień, stąd należy uważać z dosłownym rozumieniem określeń statystycznych (straszna powódź w 1934 r., to zaledwie 63 lata temu). Od kilkudziesięciu lat wezbrania są coraz gwałtowniejsze: wysokość fali powodziowej rośnie, a czas jej spływu skraca się. To groźne zjawisko informuje o pogarszaniu się zdolności retencyjnej zlewni. A więc lasy i jeszcze raz lasy. Nasze lasy. Lokalnie jest to znacznie ważniejsze niż problem generalnie tragicznej dla Ziemi dewastacji lasów deszczowych w tropikach.
Nie wiem, czy obecna powódź już się skończyła, czy będzie następne jej uderzenie. Boję się go i widziałem na Opolszczyźnie jak to działa, a znam powodzie i z wcześniejszych lat. Kataklizm i nieszczęście ludzi nie powinno być okazją do dyskontowania "sukcesu" z uruchomienia zbiornika czorsztyńskiego. Zbiornik jest, działa i kropka, no może nie do końca, bo w zlewni jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia, jeśli jakiekolwiek zobowiązania władz mają być w przyszłości traktowane poważnie przez środowisko ekologów. Dziś do zbiorników pod Czorsztynem wpływa ogromna ilość wody (powódź) dalekiej od czystości i to niepokoi, choć było do przewidzenia.
My natomiast musimy się skoncentrować na przyszłości, gdyż wszystkie wymienione wcześniej "zadania do odrobienia" za kilka poprzednich pokoleń będą czasochłonne, kosztowne i dadzą zauważalny efekt za nie mniej niż 50-80 lat. Ale pytania, w jakim stopniu i w jaki sposób za obecny dramat jesteśmy odpowiedzialni my sami, jako zbyt zadufany w sobie gatunek - są otwarte i ważne. PANACEUM NIE ISTNIEJE
Nie chciałbym - skoro innym zarzucam traktowanie zbiorników jako panaceum - sam próbować udowadniać, że istnieje inne. Takiego panaceum nie ma, bo nasza cywilizacja zaszła zbyt daleko. Nie da się odsunąć miast od rzek, a tych z kolei bez końca pogłębiać, gdyż to obniży lustro wód podziemnych na znacznym obszarze, co z kolei wpłynie na stan siedlisk, czyli zmieni warunki bytowania całych ekosystemów. Poza tym nie wiadomo, jak zbyt pogłębione koryta wpłyną na stan istniejących stopni wodnych (mogą podmyć ich stopy). Nie da się poszerzyć międzywali, bo na to nie zgodzą się użytkownicy tych terenów, choć to z różnych względów byłoby korzystne.
Budowa kanałów ulgi to ogromne koszty, a wieloletnie spory o budowę takiej koniecznej, odciążającej Kraków instalacji dowodzą, jak małe są szanse w końcu XX wieku o takie inwestycje, które Europa Zachodnia realizowała głównie w wieku XIX.
Równocześnie jednak rozpoczęcie dziś zamiany Wisły w ciąg kanałów i sztucznych zbiorników wodnych, czyli przejęcie całość gospodarki wodnej przez inżynierię, jest w końcu XX wieku też nie do przyjęcia, choć pewne działania techniczne muszą być przeprowadzone. Środowisko inżynierskie przywykło jednak traktować sprawy wody wyimkowo, bez uwzględnienia udziału i roli elementów przyrodniczych, a ostatnia powódź, to - w ich pojęciu - potężny argument "za". Przy takim widzeniu problemu skala budowli wodnych jest ograniczana tylko możliwościami technicznymi i posiadanymi środkami finansowymi. Hydrotechnicy byliby spokojni i zadowoleni, gdyby cała nadwyżka spływu była retencjonowana w sztucznych obiektach. Jednak dla zretencjonowania do bezpiecznych rozmiarów obecnej powodzi, która - mam nadzieję - dobiega końca, nie uda się nigdy zbudować dostatecznej ilości zbiorników, gdyż tego nie wytrzymałaby gospodarka żadnego kraju.
Punkt widzenia przyrodnika będzie więc
inny, bardziej oszczędny, bo i przyroda niczego nie marnuje.
Optymalna odbudowa naturalnej retencji jest w stanie zmniejszyć
skalę koniecznych inwestycji hydrotechnicznych, a to
oznacza: po pierwsze - pieniądze zaoszczędzone na trudnych
inwestycjach; po drugie - większą trwałość
w czasie (las odbudowuje naturalne środowisko, a nie odwrotnie)
i po trzecie - darmowe źródło zwiększonej
ilości wody o jakości, której nie uzyskamy nawet
przez bardzo kosztowne uzdatnianie (a jest ono tym kosztowniejsze,
im dostarczana woda jest bardziej zanieczyszczona). Dlatego
nim zaczniemy realizować wielkie plany technicznego zwiększania
bezpiecznego odpływu wód powodziowych, zróbmy
wszystko, by przez poprawę stanu przyrody maksymalnie zmniejszyć
potrzeby koniecznej działalności inżynierskiej.
CZEKA NAS WSZYSTKICH
SPORO TRUDNYCH WYBORÓW
Konieczna jest poważna, ogólnonarodowa dyskusja na temat wody i gospodarowania nią. Może dlatego, że jej mamy generalnie tak mało, a dużo wtedy, kiedy tyle nie trzeba. Będziemy się spierać, zapewne obrażać, ale musimy rozmawiać. I to nie, jak to chcą mieszkańcy okolic zbiornika czorsztyńskiego przy pomocy wideł (straszył mnie tym "orężem" ileś lat temu na spotkaniu w MOŚZNiL wójt z tamtejszej gminy). Musi powstać spójny plan uporządkowania naszej gospodarki wodnej, który jednak wychodziłby od naprawy przyrody, a inżynierską sztuką łatał i uzupełniał to, z czym sobie przyroda nie poradzi w ogóle lub w obecnym stanie zurbanizowania.
Czorsztyn był sytuacją szczególną i drugiej takiej nie będzie, gdyż nie ma już w Polsce drugiego, nawet w przybliżeniu tak cennego miejsca do lokalizacji zbiornika. To też warto pamiętać. Ale na tym zbiorniku sprawa się nie kończy. On posłużył tylko za soczewkę do wykazania, jak chora jest cała nasza gospodarka wodna i że my wciąż "strzelamy brylantami". Ale i ta "amunicja" już się nam kończy. Podobną rolę odegrała i ta powódź, która jeszcze się nie skończyła i może czekać nas naprawdę potężny kataklizm jeszcze tego lata.
Rzecz więc w tym, byśmy teraz przestali obrzucać się oskarżeniami o zbudowane słusznie czy niesłusznie zbiorniki, o wycięte w międzywalach rzek drzewa, o skanalizowane w monstra rzeki, o zabudowane przez głupotę ludzką poldery i zaniedbanie istniejących obiektów hydrotechnicznych (zły stan wałów i wielu zapór wodnych w kraju oraz - wręcz rozpaczliwy - stopni wodnych i śluz na Odrze), a także o zaniechanie tych inwestycji hydrotechnicznych, które są konieczne (np. kanał ulgi dla Krakowa) . To będą teraz nieprawdopodobne koszty. Musimy się jednak zastanowić, jak możliwie szybko i efektywnie naprawić te budowle inżynierskie i przede wszystkim przyrodę, by skala jej szaleństw zmniejszyła się do rozmiarów możliwych do opanowania przez te urządzenia. Z wielu powodów nie będzie to łatwe. Politycy szybko o powodzi zapomną, bo część społeczeństwa, którego ona nie dotknęła, będzie po pierwszym szoku domagać się załatwienia wielu innych spraw. Naszym zadaniem jest pilnowanie, by tej lekcji nikt nie zapomniał, by wyciągnięto z niej właściwe wnioski i nie użyto do załatwiania branżowych interesów. A więc wyjście od naprawy przyrody, a inżynierska sztuka do łatania i uzupełniania tego, z czym sobie przyroda nie poradzi w ogóle lub w obecnym stanie zurbanizowania. Jeśli to nam się uda, to po latach, gdy odbudowana "maszyna przyrodnicza" zacznie efektywnie działać, będzie zapewne można z powrotem częściowo zadrzewić i zakrzewić międzywala dużych rzek, czyniąc ich inżynierski kształt rynien do odprowadzania nadmiaru wody bardziej "ludzkim" i też przyrodniczym. Najpierw jednak musimy do tych wydatków przekonać społeczeństwo.
Sęk w tym, że dzięki zanieczyszczeniu
wód odwróciliśmy się od rzek, a przez
to przestaliśmy widzieć ich wszystkie problemy. Kraków
nie czerpie już wody z Wisły - zasolonej ponad wszelkie
normy przez kilka kopalń, na które "nie ma
mocnych". I dla Krakowa Wisła przestała już
prawie istnieć. Jaka ma być jej przyszła rola,
po oczyszczeniu, jeśli to kiedyś nastąpi? Pewne
rozwiązania już się zdezaktualizowały i zamiana
Wisły w arterię komunikacyjną nie ma dziś
sensu ekonomicznego. Natomiast w arterię turystyczną
- TAK i to może przynieść duże korzyści
okolicznym mieszkańcom, których nie dałby im
transport towarowy. A przede wszystkim ludzie znów zwróciliby
się ku rzece. Jeśli się spłynęło
kiedyś tą rzeką kajakiem czy żaglówką
wizja taka pociąga realnością. Turystyka nie wymaga
dużej regulacji koryta, a dzikość rzeki przyciąga.
Stąd lokowanie inżynierii powinno tu być ostrożne.
Tego, czego nie zrobiono w XIX w. nie ma sensu nadrabiać
w XXI. Świat się zmienił. "ODSZCZEKIWANIA"
NIE BĘDZIE -
ANI TERAZ, ANI NIGDY
"Odszczekiwania" czegokolwiek nie będzie, bo nie ma powodu, co próbowałem wyżej wyjaśnić. Będzie za to obserwacja zmian w przyrodzie Pienin, a niekorzystnych i to poważnych zmian wystąpiło już sporo w trakcie samej budowy (pojawienie się w Parku roślin synantropijnych i ruderalnych, zmiany w ekosystemach etc.). Teren został dobrze przebadany przed budową, więc teraz będzie z czym porównywać i taka będzie jedyna, poza częściowym zabezpieczeniem przed powodzią, "korzyść" z tej budowy. Zobaczymy też, jak się będą trzymać wzmocnione zabytki i jak będzie realizowana obietnica ochrony zlewni. Będziemy też obserwować, jak długo zbiornik potrafi utrzymać wodę czystą i czy miejscowa ludność i przyjezdni potrafią uszanować przepisy chroniące zachodnią granicę Pienińskiego Parku Narodowego.
Ci, co każą mi teraz coś "odszczekiwać", reprezentują bardzo niebezpieczny sposób myślenia, zakładający, że naturalna przyroda ma prawo istnienia tylko o tyle, o ile jest powolna człowiekowi i dlań bezpieczna. I że człowiek ma prawo i obowiązek przykrawania wszystkiego na swoją miarę. W myśl tego przyroda nie jest bytem samoistnym, posiadającym określone prawa, lecz jest tylko zasobem dla wspierania potrzeb człowieka - wbrew np. Światowej Karcie Przyrody ONZ. Parki narodowe i rezerwaty są w Polsce traktowane jako zasób materiałowy i potencjalne miejsce rozwoju biznesu (Olimpiada 2006 w Tatrzańskim Parku Narodowym i inne pomysły), a rzadkie gatunki i ekosystemy mają prawo istnieć tylko wtedy, gdy są przyjazne człowiekowi (nagonka na wilki i niedźwiedzie). W efekcie szukając przestrzeni dla nieskrępowanego rozwoju naszej aktywności, niszczymy nawet ślady własnej historii.
Takie myślenie i działanie uczyni nas jednak jeszcze bardziej samotnymi - nie tylko we wszechświecie, ale także na Ziemi, która niebawem okaże się zbyt mała dla naszej chęci zysku i zbyt wyniszczona, by na niej cokolwiek zrobić. Uporządkowany świat pozbawiony zabytków historii i unikalnej, niezmienionej przez człowieka przyrody nie ma sensu. Jest to koszmar z futurystycznych snów. Dlatego "odszczekiwania" niczego nie będzie. Będą za to kolejne wojny, jeśli szermierze "porządkowania" przyrody za pomocą spychacza i dynamitu znów sięgną po jakieś sacrum.