Suplementy. Kryzys ekologiczny, czy katastrofa?
Nie byłaby to pierwsza katastrofa!
Druga połowa XX stulecia przyniosła pojęcia kryzysu ekologicznego i katastrofy ekologicznej, używane najczęściej zamiennie. W zasadzie jednak pojęcia te dzieli różnica stopnia; kryzys jest stopniem niższym, jest przedsmakiem mającej nadejść katastrofy.
Widmo katastrofy, wiszącej nad globem ziemskim jak Fatum, oznacza totalne załamanie się równowagi ekologicznej biocenoz. Dziś dotyczy to pewnych obszarów poddanych nieograniczonej aktywności "twórczej" człowieka jako producenta i jako konsumenta. Rzecz dziwna, że lokalne katastrofy ekologiczne są wywołane nie tylko przez intensywny przemysł i urbanizację. Równie często zdarzają się na obszarach rolniczych, szczególnie tych, które są eksploatowane w sposób zdecydowanie ekstensywny, jeśli nie wręcz prymitywny. Stosunkowo liczne nagromadzenie lokalnych katastrof ekologicznych w różnych częściach Ziemi w ostatnim półwieczu sprawia, że do słownika nie tylko ruchów sozologicznych, ale i elit gospodarczych, politycznych, czy opiniotwórczych weszły one pod pojęciem kryzysu ekologicznego jako zjawiska zdecydowanie pogarszającego jakość biosfery i tym samym - jakość życia. W skrajnych przypadkach na obszarach katastrof może zniknąć wszelkie życie.
Zjawiska kryzysowe, które w miarę upływu czasu zdają się narastać, mogą w niedługim czasie w sposób nagły oznaczać przejście całej biosfery w stan katastrofalny. Byłoby to zresztą zgodne z głośną matematyczną teorią katastrof francuskiego profesora Ren� Thoma. W teorii tej, każda katastrofa ma charakter nagły, ale poprzedzona jest ciągiem wolno narastających zmian. Na terenie filozofii ten sam sens ma tzw. trzecia zasada dialektyki, mówiąca o przechodzeniu (skokowym) ilości w jakość. Tę nową jakość możemy interpretować właśnie jako swego rodzaju katastrofę. Stopniowo degradacja ekosystemów odbierana jest jako zjawisko o cechach kryzysu ekologicznego. Lawinowo narastający ciąg zmian nie dających się w żaden sposób kontrolować to właśnie katastrofa. Z ludzkiego punktu widzenia katastrofa to nie tylko sam fakt rozregulowania mechanizmów stabilizujących dany ekosystem, ale również tempo w jakim te zmiany następują.
I to jest absolutna nowość w historii świata - tempo. Historia świata, albo inaczej geologia historyczna wespół z paleozoologią i paleobotaniką mówią tylko o udokumentowanych katastrofach, o niczym więcej! A była ich niezliczona ilość. Tyle tylko, że czas ich trwania jest na miarę czasu geologicznego. Czas trwania takiej katastrofy jest porównywalny z czasem trwania naszego gatunku. Z tego punktu widzenia jakiś hipotetyczny przyszły paleontolog, czy geolog może nazwać współczesny nam okres holoceński, okres w którym ujawniły się planetarne skutki działania rozumu jeszcze jedną katastrofą. I jeśli coś go będzie dziwiło, to fakt raptowności zjawiska; tempa nie znajdującego odpowiednika w dotychczasowych dziejach Ziemi.
Gdybyśmy z braku lepszej teorii przyjęli za słuszną zasadę antropiczną Roberta Dicke'a1, to możemy śmiało zgodzić się z poglądem, że nie byłoby nas, nie byłoby świata w dzisiejszym kształcie, gdyby nie nieustanna dynamika lądów, mórz, lodowców, klimatów i odpowiadająca im zmienność biologiczna gatunków. Nie byłoby nas bez katastrof przeszłości. Co się na nie składało? Cykliczne ruchy górotwórcze (kaledońskie, hercyńskie, alpejskie) i odpowiadająca im cykliczna działalność wulkaniczna, powtarzające się wielokrotnie transgresje i regresje morskie, dryf kontynentów, zlodowacenie (proterozoiczne, kambryjskie, karbońskie, plejstoceńskie), klimat raz z przewagą ciepłego i wilgotnego, to znowu ciepły i suchy (pustynny), raz strefowy, to znów bez wyraźnych stref.
Wynoszące się lądy i łańcuchy górskie podlegały wzmożonej erozji i denudacji z jednoczesną akumulacją osadów na terenach geosynklin. Te z kolei podlegały następnej fazie ruchów górotwórczych. Wielkie zmiany na powierzchni Ziemi, zmiany chemizmu wody morskiej i zmiany klimatyczne to bezpośredni impuls dla nieustannych zmian form życia. Wreszcie nowo powstające formy życia same stanowią zagrożenie dla form dotychczasowych. Człowiek nie jest tu żadnym wyjątkiem; jest w końcu dziełem ewolucji świata takiego, a nie innego, świata który "beztrosko" szafował posiadanymi zasobami.
Czynił to beztrosko, bo nie wiedział o ich istnieniu, a gdyby nawet "wiedział", to w myśl zasady antropicznej musiał poświęcić formy przejściowe dla ostatecznego celu ewolucji, tj. rozumu. Gdyby racjonalnie myślący człowiek był w stanie przyjąć powyższe wnioski, to tym niemniej może przecież zapytać: "czy teraz, kiedy rozum jest już sam siebie świadom, ma zamiar traktować biosferę jak bezrozumna zasada, czy też zechce sięgnąć poza nią, czyli niejako stać się "rozumem wyższego rzędu?"
Dotychczas mało mamy danych, by sądzić, że wyszliśmy poza zasadę antropiczną. Nie wiemy jednak też, czy jest to wogóle możliwe, a nawet czy... potrzebne. Naturę człowieka ukształtowały miliony lat ewolucji świata, który nie musiał troszczyć się o zasoby; te zawsze były nieograniczone. Czy więc jest możliwe, czy jest osiągalne tak radykalne przekształcenie samej natury człowieka? Wiemy, że zamiar taki byłby na miarę nowej utopii o skutkach o wiele bardziej dalekosiężnych niż dotychczasowe nowe utopie tzw. Nowego Człowieka, tj. utopia komunistyczna i utopia liberalna. Pytając o to, czy zmiana podejścia człowieka do biosfery jest w ogóle potrzebna, mam na uwadze nierozstrzygnięty w istocie spór o to, czy zasoby przyrody są ograniczone, czy nie, a raczej skoro zasoby są jednak ograniczone - możliwości tzw. twórczej, kreacyjnej działalności człowieka. Czy są one ograniczone, czy nieograniczone?
W chronologii skorupy ziemskiej wzrost i upadek populacji ludzkiej stanowić będzie znikomy odcinek czasu. Za kilkadziesiąt milionów lat, ewentualny, przyszły badacz tego, co pozostałoby z naszej planety, skonstatowałby dziwne zjawisko: pojawienie się rozumu (byłyby niewątpliwie jakieś ślady jego używania) i błyskawiczna zapaść, nie tylko rozumu, ale i całego szeregu form życia na Ziemi. To pierwsze wydaje się nam nieprawdopodobne, drugie jest czymś oczywistym, człowiek rozszerzając granice swego władztwa nad naturą, eliminuje (świadomie czy przypadkowo) inne gatunki. Jak wiadomo, proces ten przybiera na sile w miarę, jak wzrasta liczebność populacji ludzkiej i jak rośnie zużycie energii na jednego mieszkańca Globu. Charakterystycznym zjawiskiem dla drugiej połowy XX w. jest już nie ginięcie poszczególnych gatunków zwierząt i roślin, ale unicestwienie całych biocenoz, a więc tych zespołów świata żywego, w którym nie wszystkie gatunki są jeszcze znane dzisiejszej nauce! I już nigdy nie będą znane...
Katastrofa globalna zlikwiduje ich nieporównywalnie więcej. Jeśli jednak Ziemia nie zostanie rozbita na planetoidy czy wyżarzona termojądrowym wybuchem, to prawdopodobne jest, że gatunek nasz przeżyje wystarczająco dużo organizmów, mogących dać w przyszłości nowe przyspieszenie ewolucyjne. Powstanie zadziwiająco korzystna sytuacja - w wyniku gospodarczej działalności człowieka uruchomione zostały olbrzymie zasoby pierwiastków dotychczas spoczywających spokojnie w głębinach skorupy ziemskiej - jesteśmy świadkami ich przyspieszonej migracji w środowisku. Dla wielu pierwiastków i związków chemicznych nastąpiło zwielokrotnienie ich obecności w środowisku, w porównaniu z naturalną erozją. Taka radykalna zmiana środowiska geochemicznego musi mieć decydujący wpływ na skokowe wręcz zmiany ewolucyjne życia. Dalej; przez introdukcję, aklimatyzację, zawleczenia itp. rozszerzył się zasięg wielu gatunków roślinnych i zwierzęcych. Wiele gatunków dotąd marginalnych dla naturalnych biocenoz stało się bardzo ekspansywnych; na naszych oczach zmieniają się ich formy życiowe, zmienia się ich trofizm. Wiele gatunków uznanych np., za monograficzne, staje się nagle polifagami w wyniku zetknięcia się z nowym pokarmem itp.
Nietrudno sobie wyobrazić, że wygaśnięcie gatunku homo sapiens lub totalna jego rebarbaryzacja zwolni z łańcucha owe "pozostałości po życiu" na naszej planecie. Rozpocznie się nowa era rozwoju życia tym ciekawsza, im więcej gatunków dotychczasowych człowiek zabierze ze sobą do grobu. Wierzę w moc życia, które potrafi znaleźć właściwy wyraz dla swego trwania. Życie przeżyło już różne katastrofy - ich śladem jest uznawana dzisiaj tabela stratygraficzna, jako skrócony opis jego historii i punktów zwrotnych. Człowiek eliminuje z biosfery przede wszystkim te gatunki, które są albo zbyt duże, albo zbyt wyspecjalizowane. Tak jakby i jedne, i drugie stanowiły jakiś zaułek ewolucji. W zamian powstają biocenozy uproszczone, złożone z gatunków mniejszych, mało wyspecjalizowanych. Taka sytuacja powtarzała się w historii Ziemi kilkakrotnie - przy przejściach er geologicznych. Klasycznym przykładem jest tutaj koniec ery mezozoicznej (średniowiecza Ziemi). Wyginęły wówczas (w skali geologicznej - w sposób katastrofalny) wszystkie duże organizmy gadów, roślin itp. W krótkim czasie, prawdopodobnie kilku milionów lat, nastąpi niebywały rozwój różnych grup roślin i zwierząt. Szczególnie jeśli chodzi o ssaki, to ich protoplaści z końca mezozoiku byli marginalną, niewyspecjalizowaną grupą zwierząt wielkości naszych gryzoni. Dynamizm biologiczny naszych gryzoni pozwala przypuszczać, że równie silny byłby ich dynamizm ewolucyjny po hipotetycznym Końcu Historii. Szczególnie uprzywilejowaną grupą wydają się być szczury. M. Iłowiecki w eseju pt.: "Obserwatorzy" tak pisze:
"Gdyby zapytać, jakie gatunki istot naprawdę opanowały Ziemię, odpowiedź nie nastręczałaby dziś trudności. Planetę opanowały dwa gatunki ssaków i one właśnie są na niej najliczniejsze i najlepiej przystosowane do życia w "Wielkim Śmietniku", w jaki powoli Ziemia się zamienia. Dwa te gatunki konkurują ze sobą, nienawidzą się wzajemnie, od stuleci toczą śmiertelną walkę i zarazem łączy je przedziwna wspólnota. Żyją wszędzie razem, obok siebie, można powiedzieć, że jeden z nich postępuje w krok za drugim, wręcz jakby śledził jego poczynania.
Tak, dwa najliczniejsze gatunki ssaków na Ziemi to człowiek i szczur. Występują dzisiaj w równych jeszcze proporcjach: jeden do jednego, około cztery i pół miliarda ludzi i cztery i pół miliarda szczurów. (...) od kilku stuleci ich liczba rośnie szybciej niż liczba ludzi i właśnie teraz osiągnęliśmy pewien punkt równowagi - jeden do jednego (...)."2
Być może po kilku milionach lat pojawią się znów szczuropodobne walenie i foki, słonie i nosorożce, szczury - tygrysy polujące na szczury - kopytne, szczury latające i szczury owadożerne... Może pojawią się z czasem i... szczury rozumne? nabierające rozumu w walce z otaczającym go światem, uczące się sporządzać narzędzia, rozpalać ogień, karczować lasy trawopodobnych drzew (a może drzewo - traw?). Lasy gdzie zamiast naszych drzew iglastych i liściastych wyrąbanych, wytrutych przez przemysł znajdą się drzewa powstałe w ewolucyjnej walce z naszych traw, a może z jednorocznych chwastów? Może będzie to świat bardziej fantastyczny i bajeczny niż wszystko co dotychczas było na Ziemi? Może dopiero właśnie ten świat znajdzie właściwe tory dla tkwiącego w nim potencjalnego rozumu? Choć z drugiej strony pewnie bez zmian pozostaną pytania jakie myślący nasi następcy postawią przed sobą. A więc pytanie o naturę dobra i zła, "myślę więc jestem", duch a materia itp. Na pewno będą chcieli dociec przyczyn naszego upadku. Pewne jest tylko tyle, że sami zginą, jeśli w porę nie zrewidują zasady antropicznej (w tym przypadku - należałoby powiedzieć raczej: zasady rattoicznej - szczur - Rattus).
Hoimar von Dittfurth pisząc "Dzieci Wszechświata", stara się nam unaocznić fakt, jak cienką i w istocie delikatną jest wręcz "błonka" biosfery w porównaniu z rozmiarami Ziemi. Ja byłbym usatysfakcjonowany, gdyby ten rozdział uświadomił czytelnikowi, że zniszczenie cywilizacji, że wyginięcie naszego gatunku, wręcz rozproszkowanie naszej planety nie zmieni biegu świata. Jeśli wyginiemy, a na Ziemi pozostanie choć odrobina życia, będzie się ono rozwijało dalej. Być może wytworzy z czasem rozum.
Z różnych fragmentów myśli filozoficznych można ułożyć wcale zgrabny pogląd, że rozum jest niezbędną koniecznością ewolucji, jest nową formą istnienia świata, jest ukoronowaniem ożywionej materii. Rozum był przygotowywany ewolucyjnie już na etapie ameby czy eugleny. Nieskomplikowane zrazu formy prymitywnego odbioru wrażeń musiały w miarę rozwoju przekształcić się w wyższe czynności nerwowe, w tym: świadomość refleksyjną i uczucia wyższe.
Nasze zadufanie stąd się bierze, iż nie uwzględniamy faktu, że tak samo jak jesteśmy śmiertelni osobniczo, tak i możemy zginąć jako cywilizacja i jako gatunek. Sam fakt wyposażenia człowieka w rozum i tzw. uczucia wyższe wcale nie decyduje o tym, że jesteśmy uprzywilejowani jako w końcu tylko jednostka biologiczna (gatunek).
Powie ktoś może, że byłoby kosmiczną niesprawiedliwością, gdybyśmy zniknęli tak nagle z kosmicznej sceny. Otóż nie! Czy jest niesprawiedliwością to, że umiera matka małych dzieci, albo ginie niewinny człowiek, podczas gdy łobuzy i nicponie cieszą się i używają życia? Niebo milczy w takich sprawach.
Jest rzeczą dyskusyjną, czy za ewentualną planetarną zagładę należy winić subiektywne błędy gatunku, a więc uznać jego pełną odpowiedzialność za poczynione zło? Czy choć częścią odpowiedzialności obarczyć niedoskonałą naturę, jakiś błąd w konstrukcji? Wtedy winę ponosiłby - w zależności od orientacji - Stwórca lub ewolucja.
Chciałbym być optymistą. Znamy tylko jedną formę życia, które jak się sądzi - powstało tylko jeden raz i znamy jedną formę rozumu, który powstał tylko jeden raz. Ożywienie materii, a potem jej "upsychicznienie", to przejaw ogólniejszej tendencji materii do "przekraczania samej siebie" do ruchu w górę. Racjonalizm nie mówi nam nic o celu tego ruchu, co najwyżej mówi, że to człowiek jest miarą wszechrzeczy. Otóż z ewolucyjnego punktu widzenia człowiek jest tylko przekaźnikiem treści, której nie rozumie. Człowiek, który pierwszy odkrył zasadę przyjemności dla siebie, sądzi, że rzucił w ten sposób wyzwanie ewolucji, sądzi, że wyrwał się w ten sposób z rygorów ewolucji, i że teraz żyje już tylko dla siebie. Zasada przyjemności rozrosła się z czasem w potężne imperium konsumpcji, a ta prowadzi do ewolucyjnego (i kulturowego) bezruchu. Człowiek - konsument staje się stopniowo bezczynnym jamochłonem przymocowanym do podstawy. I nieważne że ta podstawa ma często cztery koła i porusza się z coraz większą prędkością. Bierny producent i bierny konsument - dóbr i informacji, stał się bezbronny wobec sił, które nim kierują, które decydują o jego bliższej i dalszej przyszłości. Uwierzył, że wszystko co go otacza istnieje dla jego osobniczej przyjemności.
A tymczasem materia w swym ruchu do góry co 10 rzędów wielkości dokonuje zasadniczego przełomu w swoim rozwoju. Tzw. trzecia nieskończoność Teilharda - nieskończoność złożoności, zostaje co pewien odcinek przerwana. Następuje zatrzymanie się ruchu materii, pojawia się bezruch. Tak było na etapie kryształu. Zagrożona bezruchem materia "odkryła" możliwość zwielokrotnienia ruchu. Powstało życie (10-8 - 10-6 cm). Życie "wyprodukowało" wiele form, ale wszystkie one pozostały na etapie osobnika; tylko odżywianie, tylko rozmnażanie. Dalej ta forma ruchu materii nie była w stanie sięgnąć. Nic nie dało ani zwiększenie rozmiarów osobników (dinozaury), ani tworzenie struktur ponadorganizmalnych (np. owady społeczne). Poza biologiczną, osobniczą ograniczoność wykroczył dopiero rozum, świadomość powstała na bazie interakcji osobnik - horda pierwotna, a więc w przedziale rozmiarów 102 - 104 cm. Nie jest to kres ewolucji. Następnym etapem będzie noosfera - jakaś forma świadomości planetarnej (1012 cm) i być może jakaś forma świadomości galaktycznej (1022 cm).
Skoro z ewolucyjnego punktu widzenia absolutnie nie ma znaczenia, czy przeżyjemy my czy tylko szczury, jak nie ma najmniejszego znaczenia hekatomba cierpień umierającej ludzkości, to uważam, że nie ma sprawy ważniejszej jak odkrycie nowej strategii przeżycia. Byłaby ona globalnym odpowiednikiem ewolucyjnej strategii, która doprowadziła do sukcesu gatunku Homo sapiens. Nowa strategia przeżycia naszego gatunku, to coś więcej niż tylko "światowa strategia ochrony przyrody"3
1991