BZB nr 27 - Silva rerum. Ekologiczne miscellanea
Jan Maria Szymański |
Człowiek zawsze był i nadal pozostaje istotą stadną. O tym, co "wyrośnie" z dziecka, decyduje przede wszystkim otoczenie, w którym się wychowuje. Nasz duch stadny obejmował na początku solidarność pierwotnej hordy, która, jak tego dowodzą języki najpierwotniejszych ludów, utożsamiała samą siebie z "dobrem", a wszystko inne ze "złem". Z solidarności hordy powstała następnie solidarność rodowo-plemienna, później narodowa i wyznaniowa, a dziś stoimy na progu powstawania solidarnosci ogólnoludzkiej, nieodnoszonej do żadnej religii ani ideologii. Sprzyja temu zanikające a powszechne dawniej mniemanie o jakiejś odrębności i "wyższości" człowieka nad pozostałą biosferą. Współczesne badania naukowe odwodzą nas coraz bardziej od sądu, iż człowiek i świat przyrody są sobie przeciwstawne.8)
Dzięki regulacji logicznej człowiek stał się istotą przekraczającą dotychczasowe ograniczenia stwarzane przez biosferę i przyrodę nieożywioną, czyli istotą transgresyjną. Ciągłe przekraczanie granic jest niezmienną charakterystyką człowieka.9) Dziś jest już powszechnie wiadomo, że ekologia obejmuje trzy zakresy: ideowy, naukowy i inżynierski. Wszelkie działania, mające na celu przywrócenie naruszonej równowagi przyrody lub niedopuszczanie do dalszych naruszeń, mają charakter inżynierski. Skuteczność tych działań zależy od znajomości całokształtu zjawisk i zdolności przewidywania skutków zmian, co wymaga z kolei solidnej podstawy naukowej. Ta podbudowa istnieje i rozwija się, w Polsce ukazuje się ok. 20 naukowych biuletynów ekologicznych w jęz. polskim i angielskim, prace polskich badaczy publikowane są w renomowanych pismach zagranicznych.
Wiedza ta nie jest jednak, bo nie może być, dostępna szerszemu ogółowi "zielonych", którzy często nawet nie wiedzą o jej istnieniu, ponieważ są to rezultaty wyspecjalizowanych kierunków badań, wymagających szczególnego przygotowania, a więc z natury rzeczy - ekskluzywnych. Wycinkowość wciąż pogłębiającej się problematyki i olbrzymia ilość nagromadzonych danych sprawiają, że całość wyników badań jest trudna do objęcia nawet przez samych badaczy naukowych. Pilnie potrzebne staje się uogólnienie tej wiedzy i usystematyzowanie jej w kategoriach światopoglądowych.
Nie chodzi tu o ekologiczne filozofowanie, które było potrzebne w początkowej fazie budzenia ruchu z uśpienia, lecz o stworzenie naukowych podstaw myślenia ekologicznego, o oparcie świadomości ekologicznej nie na ideologicznych dogmatach, mitach i pobożnych życzeniach, lecz na przesłankach naukowych. Znany nam wszystkim prof. Stefan Kozłowski pisze: Społeczna świadomość ekologiczna jest w Polsce słabo rozwinięta. Wpływ światopoglądu pozytywistycznego jest ciągle dominujący. (...) Przyczyny kłopotów ekologicznych Polski należy upatrywać w braku świadomości - i dalej: (...) dotychczasowe, powszechnie uznawane światopoglądy nie są w stanie zapewnić dalszego funkcjonowania rodzaju ludzkiego na planecie Ziemia bez jej zniszczenia.
O tych "innych światopoglądach" wypowiada się w sposób zbieżny z cytowanym autorem jeden z najwybitniejszych uczonych francuskich, a zarazem pionier ekologii - Jean Dorst: Historię myśli ludzkiej wytyczają ciągi istotnych wydarzeń. Dla niektórych są nimi wielkie bitwy, które wywracały imperia. Dla innych - odkrycia rewolucjonizujące technikę. Gwizdać na takie wydarzenia! Prawdziwe etapy dziejów ludzkich wyznaczają sprawy dziejące się gdzie indziej, na znacznie wyższym poziomie, w sferze idei. Rozmyślania kilku genialnych myślicieli bywały przyczyną nagłych wzlotów, zmieniających bieg rzeczy. Jako na najbardziej znaczące postacie, które wpłynęły na światopogląd nowoczesnej Europy, wskazuje autor na Karola Darwina - pioniera teorii ewolucji, Zygmunta Freuda - który pierwszy zwrócił uwagę na nieświadome, biologiczne uwarunkowania naszej psychiki i Karola Marksa - twórcę doktryny socjalistycznej, stwierdzając zarazem, że:
Nauki tych trzech myślicieli, bardzo różniących się temperamentem i obszarem zainteresowań, są już od dawna przestarzałe i częściowo mają wartość już tylko historyczną... Obecna epoka oczekuje, by jakiś myśliciel, równych im wymiarów, określił rzeczywisty stosunek człowieka do przyrody i zaproponował filozofię, jakiej od wieków nam brakuje. Mamy do dyspozycji ogromny kapitał naukowy. Głęboka rewizja naszej filozofii leży w naszych możliwościach. (...) By wyciągnąć korzyść z cywilizacji przemysłowej i zapanować nad jej skrajnościami, potrzebujemy humanistów opierających się na wiedzy naukowej. Tymczasem mamy najczęściej tylko fałszywych naukowców, nie dostrzegających ludzkiego wymiaru rzeczy, a mimo to z zupełnie nieuzasadnioną pewnością siebie głoszących swe nauki i w ostatecznym rachunku kierujących, za pośrednictwem polityków, całą ludzkością.
Znamy swoje początki i wiemy, że mimo naszej uprzywilejowanej pozycji - abstrahujemy tu od całej problematyki metafizycznej - jesteśmy częścią świata żyjącego, jednym z jego licznych przejawów. Te same składniki chemiczne znajdują się w naszym ciele i w ciałach zwierząt. Podlegamy tym samym prawom, co one. Ekologia nauczyła nas jedności biosfery, z której się wywodzimy i w którą jesteśmy na zawsze włączeni.
To, co wyżej czytamy, jest wezwaniem do tworzenia możliwie szeroko pojętej teorii biosfery jako metodologicznego wspólnego języka nadchodzącej ery - ery ekopolityki. Bo polityka nadchodzących stuleci albo bedzie ekopolityką, albo nie będzie jej wcale.
Zawsze ktoś musi zrobić początek, rzucić mały kamyczek, zdolny pociagnąć za sobą pozostałe. Zobowiązałem się więc do napisania cyklu artykułów obejmujących zarys całości tematycznej, jeśli jednak nie będzie dyskusji nad tymi artykułami, nie będzie krytyki, sprawa warta będzie przysłowiowego funta kłaków. Oczekuję krytycznego przyjęcia, nawet gdyby to była krytyka nieuzasadniona, cała biosfera rozwija się bowiem metodą prób i błędów - by trial and error. Gerrald M. Weinberg, autor niecodziennej książki o myśleniu systemowym, zachęca wręcz do popelniania błędów, ponieważ jest to warunkiem szybkiego rozwoju nauki. To samo mówi współczesny polski mikrobiolog - Władysław Kunicki: bez pewnej ilości błędów nie ma ewolucji. A więc do dzieła.
Dziś już nauka nie ma wątpliwości, że życie w przyrodzie rodzi się dzięki fluktuacjom energetycznym. Przed ok.100 tys. lat znaczną część Europy zalegał lodowiec. Pozostały po nim głazy morenowe, leżące w tych samych miejscach, co przed tysiącleciami, o ile tylko nie przesunął ich człowiek. Natomiast istoty biologiczne: rośliny, zwierzęta, ludzie - są w ciągłym ruchu, rodzą się, rozwijają, umierają i znów się rodzą, ulegając daleko idacym zmianom, które nazywamy ewolucją.
Kamienie leżą sobie przy drodze i nie potrzebują jedzenia, światła ani ciepła. Nauka zalicza je do tzw. struktur zachowawczych (konserwatywnych), natomiast istoty biologiczne zaliczono do struktur dyssypatywnych - czyli rozproszeniowych, których warunkiem powstawania i istnienia jest zasilanie energią z otoczenia - energią, którą rozpraszają dla podtrzymania swej egzystencji. Zwierzę nie przetrwa bez jedzenia i wody, człowiek potrzebuje ponadto idei i artefaktów takich, jak: ubranie, mieszkanie, narzędzia pracy itp. I jakkolwiek jest jeszcze wiele tajemnic zwiazanych z powstaniem życia w kosmosie, ogólnie nauka nie ma już wątpliwości, że podstawową własnością materii wszechświata jest samoorganizacja - zdolność do tworzenia struktur dyssypatywnych i ich dalszej ewolucji dzięki fluktuacjom energetycznym. Energia jawi się jako istota życia, która tworzy strukturalny porządek z chaosu. Istnieje już w tym zakresie poważna i obszerna literatura naukowa, prawie wyłącznie anglojezyczna, a wiodą w niej prym laureaci Nagrody Nobla.
W układzie szczelnie zamkniętym (adiabatycznie izolowanym) energia rozprasza się do poziomu otoczenia; biosfera jest jednak układem otwartym, rozpraszanie energii w jednym miejscu prowadzi do jej koncentracji w innym, czyli do tzw. fluktuacji: ruchów powietrza, wyładowań atmosferycznych, efektów działalności zwierząt i ludzi. Gdy życie raz już powstanie, szuka sobie sprzyjających warunków, rozwija się poprzez mutacje genetyczne i behawioralne, czyli różnicuje się, tworząc "łono natury" (the Womb of Nature), które zwyklismy nazywać biosferą.
Biosfera stanowi system dynamiczny, w którym jedne istoty żyjące stwarzają warunki do życia dla pozostałych na drodze różnych form kooperacji oraz konkurencji międzyosobniczej i międzygatunkowej. Badania ekologów wykazały, że w przeszłości nasza planeta przeżyła 5 wielkich ekstynkcji, czyli wymierania biosfery, po każdej z nich przyroda potrzebowała do odrodzenia się ok. 10 mln lat.
Pojęcie biosfery jest powszechnie znane, ale rzadko się go używa, dawniej mówiono "przyroda", w ciągu ostatnich dekad przyjęło się synonimiczne pojęcie "środowiska naturalnego człowieka". W ten sposób uszedł nam z pola widzenia istotny fakt, że my, ludzie, jesteśmy również częścią biosfery i dlatego jest bezsensowne przeciwstawianie praw czy interesów człowieka samozachowaniu środowiska naturalnego, co u nas powszechnie się praktykuje. Dlatego w ZB nr 8(86)/96, s.4 (Promocja biosfery) staraliśmy się, wraz z Jackiem Nowakiem, przypomnieć czytelnikom, że biosfera to nie tylko otaczający nas świat roślin i zwierząt, lecz także my, wraz ze światem stworzonej przez nas cywilizacji, podcinający przysłowiową galąź, na której egzystujemy.
Co można ogólnie powiedzieć o naszej biosferze poza tym, że stanowi ona zamknięty system samoodradzającego się życia, oparty na więziach kooperacji i konkurencji? Co najmniej od czasów powstania psychotroniki nie ulega wątpliwości, że rośliny, zwierzęta i ludzie posiadają wspólny rodzaj energii, nie znany fizyce i chemii, który nazwano energią biologiczną. Między roślinami, zwierzętami i ludźmi możemy sobie ją wzajemnie przekazywać. Badania nad przejawami energii biologicznej trwają, niewiele jednak informacji przenika na zewnątrz, jest to bowiem dziedzina wielkiego zainteresowania służb wywiadowczych krajów rozwiniętych.
Genetycy twierdzą, że w wyniku konkurencji różnych typów kodu genetycznego w przeszłości planety, w biosferze Ziemi rozpowszechnił się wspólny typ tego kodu. Jesteśmy więc jedną wielką rodziną. Ostatnie badania wykazały jednak istnienie bakterii beztlenowych w głębi Ziemi oraz na dnie oceanów, zasilanych ciepłem materii wulkanicznej zamiast energii słońca. Nie przeprowadzono jeszcze niezbędnych badań, lecz są to być może zalążki konkurencyjnej biosfery. Być może zagłada nuklearna naszej biosfery byłaby szansą dla nich?
Nasza planeta jest ograniczonym zbiorem zasobów. Istnienie na niej życia przez czas nieograniczony możliwe jest tylko dzięki umieraniu i odradzaniu się. Śmierć jest strategią ewolucji, służącą podtrzymywaniu życia przez umożliwianie egzystencji nowym istotom i gatunkom, a także przez selekcję, polegającą na skazywaniu na śmierć osobników i gatunków mniej przystosowanych. Istnieją nieliczne organizmy, które nie umierają, lecz rozmnażają się przez podział. Takiej strategii biosfera nie mogła jednak generalnie zastosować na planecie o ograniczonej powierzchni i zasobach. Dla wielu pięknoduchów zabrzmi to brutalnie, jednakże taka jest prawda życia: zabijanie jednych jest warunkiem życia dla drugich. Tego wyboru biosfera dokonuje od zarania dziejów planety, stosując jedno tylko kryterium: przetrwanie i dalsza ewolucja życia.
Jednakże biosfera wytworzyła nie tylko istoty kierujące się regulacją instynktową i odruchową, lecz także istotę dysponującą regulacją logiczną, która zaczęła stosować własne kryteria rozwijania życia i zabijania. Istota ta, zwana człowiekiem, dokonała już wielkich spustoszeń na planecie. Możemy uratować planetę przed przyszłymi zagrożeniami lub możemy ją unicestwić. Jesteśmy najstarszymi braćmi (i siostrami) w ewolucji wszystkich istot żyjących. Inteligencja żyjącej planety złożyła na nasze barki wielką odpowiedzialność i musimy jej sprostać, pod rygorem zagłady.
Naszym otoczeniem nie jest chaotyczne zbiorowisko roślin i zwierząt w środowisku geograficznym, lecz system pozostający w stanie równowagi, czyli stabilności. Lokalne wyłomy w tej równowadze wywołują tylko katastrofy losowe i krótkowzroczne działania człowieka. Gdyby ta równowaga się załamała, życie biologiczne na planecie ustałoby całkowicie lub prawie całkowicie.
Przez system rozumiemy strukturę realizującą właściwe jej funkcje. Struktura zaś - to porządek, zaprzeczenie chaosu. Ten systemowy porzadek przyrody jest bardzo złożony i zmienny (dynamiczny), człowiek może wglądnąć weń w wąskim zakresie, jaki sobie sam założy, co zwykle nazywamy układem odniesienia. Przyjmijmy więc następujące układy odniesienia dla identyfikacji równowagi systemowej biosfery:
Cytowany J. Dorst mówi: Utrzymanie życia na ziemi wymaga przestrzegania dwóch zasadniczych reguł. Pierwszą jest to, że każda istota żyjąca musi być ściśle przystosowana do pełnienia jakichś funkcji w ramach biosfery, do niszy ekologicznej, którą sobie wybrała i która ją ukształtowała. Drugą - by była zdolna przystosować się do zmieniających się warunków środowiska, a nie pozostawała, bez względu na wszystko, dokładną kopią swych przodków.
Każda żyjąca istota jest przystosowana do swojej niszy ekologicznej, konieczność zmiany niszy pociąga za sobą z reguły dramatyczne konsekwencje. A ludzie, zmieniając klimat i krajobraz, nie zastanawiają się nawet, co to oznacza dla naszych młodszych braci w ewolucji. Jedynie znikoma ich część przystosowuje się do nowych warunków, większość ginie bezpowrotnie. Organizmy biologiczne same potrafią przystosować się do zmian, wymaga to jednak dłuższego czasu. Na tym polega ewolucja przyrody, która nadal trwa. Jednakże w procesie ewolucji każde ulepszenie planu budowy przynosi korzyść dopiero powstającym z niego pokoleniom. To, co istnieje, nie podlega modyfikacji: wymiera.
Bezpośrednio wyższym poziomem samoorganizacji biosfery jest poziom gatunku: zbiorowości osobników posiadających wspólne cechy i zajmujących z reguły tę samą niszę ekologiczną. Równowaga wewnątrzgatunkowa polega na typowym dla gatunku sposobie uporządkowania - np. u ptaków jest to tzw. porządek dziobania - oraz na regulacyjnej roli agresji wewnątrzgatunkowej i stosunku do kooperacji. Agresja wewnątrzgatunkowa, której nie należy mylić z agresją międzygatunkową, skłania osobniki do zajmowania wolnych nisz ekologicznych, optymalizując dobór naturalny i przewodnictwo w stadzie. Kolejny poziom równowagi systemu zapewniają wzajemne interakcje gatunków, uporządkowane w łańcuchy pokarmowe.
Pokarmem roślin są związki chemiczne, przetwarzane w liściach w procesie fotosyntezy. Uczeni obliczyli szacunkowo ogromne ilości materii organicznej wytwarzanej przez rośliny i zawierającej związaną chemicznie energię słońca. Najpierw pojawiają się zwierzęta trawożerne, za nimi pojawiają się gatunki żywiące się trawożernymi. Równowaga ekosystemu polega na równowadze gatunków, a więc przede wszystkim gatunków drapieżników i gatunków ofiar: jeśli ofiar ubywa, giną z głodu drapieżniki, jeśli mnożą się ofiary, przybywa drapieżników, w ten sposób obydwa gatunki oscylują w pewnym przedziale ilościowym, który jest przedziałem ich wzajemnej równowagi. Dzięki tej równowadze biosfera żyje i rozwija się, biomasa produkowana przez rośliny jest dla niej podstawowym paliwem.
Każde zwierzę pochłaniające roślinne lub mięsne pożywienie, pobiera dla siebie pewną ilość tego paliwa. Służy mu ono do pokrycia jego potrzeb metabolicznych, do poruszania się i działania, a zwłaszcza do syntetyzowania jego własnej substancji, przyszłego pożywienia tego, który je z kolei pożre.
Energia wędruje zatem wzdłuż łańcuchów pokarmowych, przechodząc na każdym etapie od jedzonego do zjadającego. (...) Trawożerne wykorzystują tylko około 10% energii zawartej w spożywanych roślinach, reszta to czysta strata. Zjadające je mięsożerne nie są wydajniejsze, toteż w ich ciałach odnajdujemy tylko 1% energii, która zaczęła wędrować ku nim począwszy od skonsumowanych roślin, a zaledwie 5/100-tys. tej, która dotarła do ziemi w postaci promieniowania słonecznego.
Nic dziwnego, że z każdym kolejnym ogniwem łańcuchów pokarmowych liczba konsumentów spada. Krogulców musi być siłą rzeczy o wiele mniej niż drobnych wróblowatych, które są ich ulubionym łupem. W Parku Narodowym Serengeti w Tanganice żyje przeszło 1,5 mln roślinożernych ssaków takich, jak: gnu, antylopy, bawoły, ale hien jest tylko 5 tys. lwów - 1 600, gepardów i lampartów - po 500... Wartości określające rozmiary populacji zwierzęcych - zarówno liczbę jednostek, jak i biomasę - na kolejnych poziomach łańcucha pokarmowego układają się w piramidę, której podstawa jest proporcjonalna do masy roślinności, a wysokość - do długości łańcucha, jaki tworzą kolejni konsumenci. (...) Oprócz producentów i konsumentów musi jeszcze istnieć trzecia kategoria istot żyjących: reducenci. Na wszystkich poziomach mechanizmy życia prowadzą do powstawania odpadów: są to martwe organy roślin po owocowaniu, opadłe liście, odchody zwierzęce, padlina. Potrzebna jest więc przede wszystkim jakaś "służba oczyszczania". Przyroda sama robi u siebie porządki, korzystając w tym celu z usług ścierwników, sępów, szakali, hien oraz koprofagów, żywiących się ekskrementami. Następnie trzeba rozłożyć materię zorganizowaną, która już przeszła cały swój cykl, i sprowadzić ją do elementów nadających się do powtórnego wykorzystania. Jest to zadanie całej armii mikroskopijnych pożeraczy padliny i odpadków: maleńkie żyjątka, najróżniejsze mikroorganizmy, grzyby i bakterie dysponują odpowiednimi środkami mechanicznymi, a zwłaszcza groźną bronią chemiczną. Zaatakowana przez nie materia organiczna rozkłada się. Duża jej część zostaje zredukowana do stadium mineralnego.
Tutaj nasuwa się pytanie o miejsce człowieka w biosferze. Czy jest on naturalnym wrogiem jakiegokolwiek gatunku? Zadawałem to pytanie wielokrotnie młodym "ekologom", lecz tylko raz otrzymałem zadowalajacą odpowiedź - myślę więc, że sprawa zasługuje na uwagę.
Człowiek jest wszystkożerną istotą, która wyłamała się z piramidy łańcuchów pokarmowych. Podejmuje świadomie decyzje, nie jest uzależniony od żadnego rodzaju pokarmu ani od żadnej niszy ekologicznej. Jest jedyną żyjącą istotą na planecie, która posiada samoświadomość, myśli abstrakcyjnie i przewiduje przyszłość, ma świadomość życia i śmierci, komunikuje się przy pomocy języka i potrafi utrwalać w materii stany własnej świadomości. Mówiąc krócej: o ile zwierzęta wyposażone są w regulację instynktowo-antycypacyjną i odruchową, człowiek korzysta ponadto z regulacji logicznej: planuje i przewiduje skutki swoich działań.
Człowiek reprezentuje więc nowy, jakościowo wyższy sposób samoorganizacji biosfery, żadna inna żyjąca istota nie może z nim konkurować skutecznie na dłuższą metę. Wewnątrzgatunkowa konkurencja (agresja wewnątrzgatunkowa) oraz solidarność człowieka również przerasta wszystko, co znamy w świecie zwierząt. Faza rozwojowa pierwotnej hordy hominidów, 1-2 mln lat temu była "kindersztubą" naszego gatunku, tam nauczono nas bigoteryjnego idealizowania "swoich" i bezlitosnej nienawiści do "obcych", od którego to spadku uprzedzeń nie możemy się uwolnić do dnia dzisiejszego. W kontekście konkurencji wewnątrzgatunkowej człowiek był dotychczas najdrapieżniejszą i najkrwawszą z żyjacych istot. Ta krwawa konkurencja była stymulatorem rozwoju wiedzy i wynalazków technicznych, który doprowadził ją na skrzyżowanie dróg ewolucji: z każdym dniem uświadamiamy sobie coraz lepiej, że na obecnym etapie rozwoju cywilizacji musimy zrezygnować z rywalizacji niszczącej i krwawej na rzecz rywalizacji twórczej. Nie będzie to łatwa sprawa, bo instynkt zabijania jest głęboko ukryty w naszej nieświadomej głębi psychiki. Jesteśmy potomkami zabójców: ci, którzy dali się wyzabijać, nie przekazali swoich genów następnym generacjom.
Człowiek zawsze był i nadal pozostaje istotą stadną. O tym, co "wyrośnie" z dziecka, decyduje przede wszystkim otoczenie, w którym się wychowuje. Nasz duch stadny obejmował na początku solidarność pierwotnej hordy, która, jak tego dowodzą języki najpierwotniejszych ludów, utozsamiała samą siebie z "dobrem", a wszystko inne ze "złem". Z solidarnosci hordy powstała następnie solidarność rodowo-plemienna, później narodowa i wyznaniowa, a dziś stoimy na progu powstawania solidarności ogólnoludzkiej, nieodnoszonej do żadnej religii ani ideologii. Sprzyja temu zanikające a powszechne dawniej mniemanie o jakiejś odrębności i "wyższości" człowieka nad pozostałą biosferą. Współczesne badania naukowe odwodzą nas coraz bardziej od sądu, iż człowiek i świat przyrody są sobie przeciwstawne. Dzięki regulacji logicznej człowiek stał się istotą przekraczającą dotychczasowe ograniczenia stwarzane przez biosferę i przyrodę nieożywioną, czyli istotą transgresyjną. Ciągłe przekraczanie granic jest niezmienną charakterystyką człowieka. Ta transgresywna działalność przebiega dwoma równoległymi torami: w życiu wewnętrznym człowieka i w jego życiu zewnętrznym.
Człowiek rozwinął swój świat wewnętrzny, wzbogacając go wielopokoleniowo swymi produktami w postaci symbolicznej, które określamy jako nauka, etyka i estetyka. Ten świat wewnętrzny dominuje nad człowiekiem i determinuje jego działania. Składa się nań nie tylko nasza wiedza o nas samych i otaczającym świecie, lecz także nie znane światu zwierzęcemu wartości ludzkie, jak: abstrakcyjnie rozumiane dobro i zło, empatia, litość, sprawiedliwość, wolność. Tylko człowiek może sobie postawić pytanie o swoje miejsce w przyrodzie oraz o moralne pojęcie dobra - i odpowiedzieć na nie. Zgadzamy się dziś z Albertem Schweitzerem, że istotą dobra jest szacunek dla wszelkiego życia, lecz wraz z nim uświadamiamy sobie, że codzienność naszej zwierzęcej egzystencji zmusza nas najczęściej do wyboru między mniejszym a większym złem. Dlatego jeśli jesteśmy dość wrażliwi, mamy świadomość braku czystego sumienia, świadomość grzechu. Czyste sumienie jest wynalazkiem szatana - mówił Albert Schweitzer.
Uznanie zasady szacunku dla wszelkiego życia za podstawową normę moralną i dyrektywę ustawodawczą jest warunkiem samozachowania życia na planecie. Z niej wynika zasada poszanowania życia, zdrowia i tożsamosci innych ludzi, którą zwykle nazywa się prawem moralnym. Są to zasady - niezmienniki przekształceń, warunkujące nasze przetrwanie i jako takie stanowią wytwór cywilizacji. Są to zasady stare jak świat, ale dopiero na obecnym etapie rozwoju uzyskują szansę powszechnej akceptacji i realizacji.
Drugim torem transgresywności człowieka jest jego działalność w świecie zewnętrznym. Od wieków człowiek przekształcał gatunki roślin i zwierząt oraz całe ekosystemy. Wciąż tworzy człowiek nowe zjawiska przyrody: maszyny, konstrukcje budowlane, nie znane przyrodzie materiały, ostatnio tzw. materiały inteligentne. Wszystko to jest efektem nie tylko przeksztalcania, lecz przede wszystkim nieodwracalnego niszczenia biosfery, podcinania gałęzi, na której siedzimy. Do niedawna jeszcze cywilizowani Europejczycy wierzyli w niewyczerpanie bogactw przyrody! Dorst mówi, że wiara w niewyczerpane bogactwa Ziemi jest mitem starym jak świat. (...) Mit niewyczerpanych bogactw Ziemi (...) rozwinął się w pełni i znalazł swych najgorliwszych wyznawców nawet wśród wielkich ekonomistów. Ricardo, którego wpływ na nowoczesne teorie ekonomiczne znamy, wymownie rozwodzi się w swych "Zasadach ekonomii politycznej" na temat "nieśmiertelnych i niezniszczalnych możliwości przyrody". I oto nagle wiara ta załamała się, okazała się iluzją. Przeżyliśmy szok, choć wielu ludzi nadal nie rozumie, że dryfujemy ku samozagładzie. Wymyślono pojęcie "środowiska naturalnego człowieka", aby naszą zależność od biosfery lepiej uświadomić, okazuje się jednak, że to za mało lub że za wysoka jest nasza ludzka samoocena, co wypominał nam wielokrotnie Konrad Lorenz.
Trzeba więc odświeżyć pojęcie biosfery, aby głębiej zrozumieć, że nalezymy do niej wraz z naszą cywilizacją, jesteśmy jej częścią, że jesteśmy tylko partnerem roślin i zwierząt, bardziej zaawansowanym w ewolucji i nie mającym prawa do ich nieodwracalnego niszczenia. Jeśli chcemy przeżyć, musimy wprowadzić regulację ilościową własnej populacji i ochronę biosfery przed wszelkimi zagrożeniami.
Proces życia jest procesem nieodwracalnym, podporządkowanym "strzalce czasu". Cywilizacja, która powstała z biosfery, jest jej przedłużeniem, również nieodwracalnym. Próbować zatrzymać lub cofnąć rozwój cywilizacji oznaczałoby skazać na śmierć ok. 90% współczesnej ludzkości, co miałoby wymiar zbrodni niespotykanej w dziejach. Skoro cywilizacja jest wytworem biosfery, przetrwanie tej ostatniej jest warunkiem przetrwania i rozwoju cywilizacji. Dokąd nas jednak ten rozwój prowadzi i po co?
Podstawowym i jedynym źródłem energii była na początku siła ludzkich rąk i nóg, odpowiadająca ok. 1/8 KM. Ludzie szukali pożywienia w małych hordach, będących w istocie stadami zwierzęcymi; używali tylko swoich własnych mięśni. Ich potencjał energetyczny zmienił się dopiero ok. 100 tys. lat temu, dzięki wynalezieniu prostych narzędzi. Włócznie zwiększały siłę ludzkich ramion, pałki - moc pięści, a noże - szczęk, energia dysponowana przez przeciętnego człowieka zwiększyła się do ok. 1/4 KM.
W ciągu ubiegłych 10 tys. lat energia dostępna człowiekowi podwoiła się wraz z zakończeniem epoki lodowcowej, która hamowała rozwój naszego gatunku przez tysiąclecia.
Ludzkość, która w ciągu setek tysięcy lat składała się z niewielkich grup myśliwych i zbieraczy, zmieniła się wraz z odkryciem rolnictwa wkrótce po ustąpieniu lodowca. Koczujące grupy ludzi osiedlały się w wioskach, gdzie można było w ciągu roku gromadzić plony. Udomowiono również zwierzęta robocze, a energia dostępna człowiekowi wzrosła do niemal 1 KM. Pojawił się podział pracy, a następnie zastosowanie zbiorowej pracy niewolniczej. Właściciel niewolników mógł dysponować energią setek ludzi. Nagły wzrost ilościowy dysponowanej energii umożliwił pojawienie się skrajnej brutalności i okrucieństwa, rozwinął ludzką chciwość, żadzę władzy, prestiżu i mordercze instynkty w stopniu dotychczas nie znanym. Pozwolił również na powstawanie zamków, miast, pałaców, świątyń i grobowców, które wznosili królewscy niewolnicy, używając wielkich dźwigni, bloków i innych maszyn prostych, jakie do tego celu powstawały, rozpoczynając rozwój konstrukcji i technologii. Cytuję tutaj kilkakrotnie doskonałą książkę popularyzatorską Michiu Kaku, zachęcając Czytelnika do zapoznania się z nią. Pisze on m.in.:
Z energetycznego punktu widzenia mniej więcej przez 99,99% czasu istnienia ludzkości na Ziemi poziom techniki naszego gatunku tylko o jeden szczebel przewyższał umiejętności zwierząt. Dopiero w ciągu ubiegłych kilkuset lat udało się uzyskać wzrost energii powyżej jednego konia mechanicznego.
Decydującą zmianę przyniosła dopiero rewolucja przemysłowa. Odkrycie przez Newtona uniwersalnych praw grawitacji i ruchu umożliwiło zredukowanie mechaniki do zbioru dobrze zdefiniowanych równań. W ten sposób klasyczna, newtonowska teoria siły grawitacyjnej w pewnym sensie przetarła ścieżkę współczesnej teorii maszyn. Pozwoliło to na rozpowszechnienie silników parowych w XIX w.; dzięki parze przeciętny człowiek dysponował już dziesiątkami, a nawet setkami koni mechanicznych. Koleje umożliwiły rozwój całych kontynentów, a statki parowe zapoczątkowały współczesny handel międzynarodowy. Oba środki transportu wykorzystywały siłę pary wodnej ogrzewanej węglem.
Ludzkość potrzebowała ponad 10 tys. lat, aby stworzyć nowoczesną cywilizację na obszarze Europy. Stany Zjednoczone, dzięki napędzanym najpierw parą, a później ropą naftową maszynom, zostały uprzemysłowione w ciągu stulecia. W ten sposób opanowanie jednej tylko siły natury zwiększyło znacznie energię dostępną istocie ludzkiej i nieodwracalnie zmieniło społeczeństwo.
Pod koniec XIX w. opracowanie przez Maxwella teorii siły elektromagnetycznej jeszcze raz spowodowało rewolucję energetyczną. Siła elektromagnetyczna umożliwiła elektryfikację miast i mieszkań, zwiększając wykładniczo różnorodność i moc urządzeń. Silniki parowe zostały zastąpione przez potężne prądnice.
W ciągu ostatnich 50 lat odkrycie siły jądrowej zwiększyło milion razy ilość energii dostępnej człowiekowi. Ponieważ energia reakcji chemicznych mierzona jest w elektronowoltach, a energię syntezy i rozpadu jądrowego mierzy się w milionach elektronowoltów, zwiększyliśmy dostępną nam energię milion razy.
Z analizy historycznej potrzeb energetycznych ludzkości wynika, że zaledwie przez 0,01% naszego istnienia dysponowaliśmy energią większą niż zwierzęta. A jednak w ciągu tylko kilku wieków, dzięki sile elektromagnetycznej i siłom jądrowym, wyzwoliliśmy olbrzymie ilości energii. Porzućmy teraz przeszłość i zacznijmy, używając tej samej metody, dyskusję na temat przyszłości, aby ustalić, kiedy będziemy w stanie wykorzystać supersiłę. (...) Astronom Mikołaj Kardaszew z byłego Związku Radzieckiego zaproponował kiedyś następującą klasyfikację cywilizacji.
Cywilizacja typu I włada zasobami energetycznymi całej planety. Może ona sterować pogodą, zapobiegać trzęsieniom ziemi, drążyć głęboko ziemską powłokę, zbierać plony z oceanów. Cywilizacja ta ukończyła już badanie swojego systemu planetarnego.
Cywilizacja typu II kontroluje energię swojego słońca. Nie oznacza to pasywnego wykorzystania energii słonecznej, lecz eksploatację gwiazdy. Potrzeby energetyczne takiej cywilizacji są tak wielkie, że bezpośrednio wykorzystuje ona energię swego słońca do zasilania urządzeń. Cywilizacja ta rozpoczyna kolonizację lokalnego systemu gwiezdnego.
Cywilizacja typu III panuje nad całą galaktyką. Energię czerpie z miliardów systemów gwiezdnych. Prawdopodobnie potrafi manipulować czasoprzestrzenią.
Podstawa tej klasyfikacji jest dość prosta. Każdy poziom jest określony przez podstawowe źródło energii danej cywilizacji. (...) Naszą cywilizację można sklasyfikować jako cywilizację typu zerowego, czyli taką, która dopiero zaczęła wykorzystywać zasoby planety, ale nie ma technologii i środków, aby je kontrolować. Cywilizacja zerowego typu czerpie swoją energię z paliw kopalnych, takich jak ropa naftowa i węgiel, wydobywanych w większości w państwach Trzeciego Świata siłą ludzkich mięśni. Nasze największe komputery nie mogą nawet przepowiedzieć pogody, nie mówiąc o jej kontrolowaniu. Spoglądając z takiej perspektywy, nasza cywilizacja przypomina nowo narodzone niemowlę.
Chociaż można by przypuszczać, że powolny marsz od cywilizacji typu zerowego do typu III może trwać miliony lat, niezwykłość tego sposobu klasyfikacji polega na tym, iż wzrost ten jest wykładniczy i dlatego przebiega znacznie szybciej, niż potrafimy sobie wyobrazić.
Ciągle jednak możemy próbować przewidzieć, kiedy nasza cywilizacja osiągnie kolejne etapy swego rozwoju. Biorąc pod uwagę prędkość, z jaką rozkwita, możemy oczekiwać, że osiągniemy poziom cywilizacji pierwszego typu w ciągu kilku stuleci.
Uczeni są przekonani, że najbliższe kilkaset lat stanowi najniebezpieczniejszy okres w całej historii naszej biosfery. Na tym etapie rozwoju zagraża nam bowiem niezdolność do zapanowania nad własnym rozwojem, wyrażająca się w następujących typowych zagrożeniach:
Oddajmy głos naszemu astrofizykowi.
Chociaż niedawny upadek Związku Radzieckiego umożliwił rozbrojenie, ciągle istnieje na świecie prawie 50 tys. głowic nuklearnych - zarówno taktycznych, jak i strategicznych - z przenoszącymi je śmiertelnie dokładnymi rakietami. Ludzkość opanowała w końcu zdolność całkowitego unicestwienia.
Jeśli pociski nie zniszczą wszystkiego w trakcie ewentualnej wojny nuklearnej, ciągle jeszcze będzie nas czekać straszna śmierć spowodowana zimą nuklearną, w trakcie której sadza i popioły z palących się miast zablokują życiodajne promienie słońca. Badania komputerowe wykazały, że wystarczy tylko 100 Mt ładunku wybuchowego, aby spowodować w miastach burze ogniowe, które znacznie zanieczyszczą atmosferę. Gdy temperatura gwałtownie spadnie, pola przestaną dawać plony, a miasta zamarzną: ostatnie ślady cywilizacji zostaną zdmuchnięte jak płomień świecy.
Niebezpieczeństwo tkwi w nienadążaniu rozwoju naszej struktury myślowej i naszej struktury społecznej za dokonanymi zmianami technologicznymi. W ten sposób pojawia się poważny rozdźwięk, szczególnie gdy rozwój społeczny ciągle jeszcze tkwi w stadium wrogich sobie państw narodowych. Wraz z odkryciem pierwiastka 92 technologia zagłady i zniszczenia wyprzedza nagle powolny rozwój związków społecznych.
Naturalna jest więc konkluzja, że cywilizacje typu zerowego powstawały przy licznych okazjach w ciągu minionych 5-10 mld lat historii naszej Galaktyki, ale w końcu wszystkie odkryły pierwiastek 92. Jeśli rozwój techniczny cywilizacji wyprzedzał jej rozwój społeczny, wraz z powstaniem wrogich państw narodowych pojawiła się duża szansa, że cywilizacja ta dawno temu zniszczyła się sama w wojnie atomowej. Z żalem należy oczekiwać, że jeżeli przeżyjemy wystarczająco długo, aby dotrzeć do najbliższych gwiazd, możemy zobaczyć popioły licznych martwych cywilizacji, które rozwiązały narodowe waśnie, osobiste urazy i uprzedzenia rasowe za pomocą bomby atomowej.
Jak to ujął Heinz Pagels: Z naszej wiedzy o energiach kosmicznych zasilających gwiazdy, o ruchu światła i elektronów przez materię, o skomplikowanym porządku molekularnym, będącym biologiczną podstawą życia, wynika stojące przed naszą cywilizacją wyzwanie, wymagające stworzenia porządku moralnego i politycznego, który zapanuje nad tymi siłami. W przeciwnym wypadku sami się zniszczymy. Będzie to dla nas próba dotarcia do najgłębszych zasobów zdrowego rozsądku i współczucia.
Zapaść ekologiczna, to następne zagrożenie. Spójrzmy na nie z globalnego punktu widzenia. Bakterie w laboratorium, umieszczone w pojemniku wypełnionym pożywką, rzeczywiście rozmnażają się wykładniczo, ale ostatecznie giną, ponieważ produkują zbyt wiele odpadów i wyczerpują zapasy pożywienia. Te kolonie bakterii w istocie duszą się swoimi własnymi odpadami.
Podobnie jak kolonie bakterii, my również możemy wyczerpać nasze zasoby, tonąc w odpadach, które ciągle produkujemy. Oceany i atmosfera nie są bez granic: to jedynie niezwykle cienkie warstwy blisko powierzchni Ziemi. Zanim populacja cywilizacji typu zerowego osiągnie poziom typu I, może rozrosnąć się do miliardów istnień, stając wobec problemów wyczerpania się zasobów i zwiększenia zanieczyszczeń. Jednym z najbardziej bezpośrednich niebezpieczeństw jest zatrucie atmosfery CO2, który przechwytuje promienie słoneczne i podnosi średnią temperaturę Ziemi, inicjując w ten sposób prawdopodobnie efekt cieplarniany. (...) Wykorzystać zasoby uranu, energię spalania i reakcji chemicznych mogą społeczności składające się z dziesiątek, a nawet setek milionów obywateli. Czerpanie z zasobów planety wymaga natomiast współdziałania grup liczących miliardy osób. Organizacja społeczna cywilizacji typu I musi więc być bardzo złożona i zaawansowana, w przeciwnym razie odpowiednie technologie w ogóle nie będą mogły się rozwinąć.
Cywilizacja typu I wymaga współpracy na skalę populacji całej planety. Z samej swojej natury cywilizacja typu I jest cywilizacją globalną. Nie może ona funkcjonować na mniejszą skalę. (...) Jest bardzo prawdopodobne, że nasza cywilizacja (jeśli uda się pokonać barierę uranu i nie dopuścić do zapaści ekologicznej) stanie się w ciągu kilkuset lat cywilizacją typu I, zdobywając umiejętność kontrolowania pogody. Jeśli ludzkość osiągnie ten lub wyższy poziom, zanim nadejdzie kolejna epoka lodowcowa, można mieć nadzieję, że nie zniszczy ona naszej cywilizacji. Ludzie albo zmienią pogodę i zapobiegną epoce lodowcowej, albo opuszczą Ziemię.
W skali czasowej kilku tysięcy lub kilku milionów lat, cywilizacje typu zerowego i pierwszego muszą brać pod uwagę zderzenia z planetoidami i pobliskie wybuchy supernowych.
Dopiero w obecnym stuleciu, dzięki dokładniejszym pomiarom astronomicznym, stało się oczywiste, że orbitę Ziemi przecinają orbity wielu planetoid, co powoduje, że prawdopodobieństwo bliskiego spotkania z nimi jest nieprzyjemnie duże. (...) Grupa dyskusyjna NASA oceniła w styczniu 1991 r., że istnieje 1-4 tys. planetoid o średnicach większych niż 1 km (co stanowi już groźbę dla ludzkiej cywilizacji), których orbity przecinają orbitę Ziemi.
Powyższe rozważanie pozwalają sformułować kilka refleksji i postulatów:
1. Nie jest przypadkiem, że pierwsze akcje "zielonych" na Zachodzie wymierzone były przeciwko broni nuklearnej. Celem bowiem ruchów ekologicznych jest ochrona biosfery przed wszystkimi zagrożeniami globalnymi, nie tylko przed ich końcowym efektem, jakim jest zanieczyszczenie (pollution) i dewastacja (waste) przyrody, a więc przed:
2. Polityka "ekorozwoju", jaką prowadzą współczesne rządy podobna jest do gwałtu na kobiecie, przy czym gwałciciel głośno oświadcza, że gwałt nie jest gwałtem, tylko zabiegiem higienicznym, który gwałconej sprawia przyjemność! W taki np. sposób leśnicy "higienicznie" niszczą życie lasów. Polityka ekorozwoju nie może być wymuszaniem przez człowieka ustępstw na zniewolonej przyrodzie, jak to się dzisiaj przedstawia.
Ekorozwój musi być rozumiany jako korzystny dla obydwu stron kompromis, przy ścisłym określeniu:
Program każdej inwestycji zawierać musi podprogram ochrony roślinnosci i siedlisk zwierzęcych, nawet tak małe przedsięwzięcie, jak lokalizacja budynku mieszkalnego lub gospodarczego zawierać musi postanowienia dotyczące zachowania bądź odtworzenia szaty roślinnej i siedlisk zwierzecych, np. domków lęgowych dla ptaków i karmników, z obowiązkiem dokarmiania w zimie.
W przypadku nieodwracalnego zniszczenia więzi systemowych (bilansów systemowych) przyrody trzeba tworzyć nowe, ale zgodnie z wytycznymi opracowanymi przez specjalistów, nie zaś pochodzących od wszystko wiedzących dyletantów. W skali makro zaś trzeba zdobyć się na odwagę odpowiedzi na pytania: ilu ludzi może pomieścić nasza planeta? Jakich ludzi należy oczekiwać i preferować, a jakim należy utrudniać rozmnażanie się? Nie są to dobre pytania dla współczesnych faryzeuszy-obłudników.
3. Nie zapominajmy, że człowiek musi pozostawać w harmonii ze swoją niszą socjo-ekologiczną i być motywowanym do rozwoju. Człowiek pelnowartościowy musi więc być człowiekiem wykształconym, zdolnym do wykonywania konkretnego zawodu, a zarazem otwartym na innych ludzi i na zmiany, jakie niesie przyszłość. Niewykształceni ludzie znikają z powierzchni planety i wkrótce pozostaną tylko jako garstka niepełnosprawnych. Niepełnosprawnym zaś w naszej epoce nie jest człowiek na wózku inwalidzkim, czego dowiódł wybitny astrofizyk i kosmolog Hawking, lecz niepełnowartościowy zawodowo, umysłowo lub moralnie. Iluż takich kręci się wokół nas, szukając tylko okazji do działalności pozornej i pasozytowania na społeczeństwie?
4. Wreszcie trzeba zrozumieć, że biosfery nie może opisać żadna nauka monodyscyplinarna. Opis wielodyscyplinarny umożliwia podejście systemowe, o które apeluje od lat Fritjof Capra. Niestety, w Polsce ogólna teoria systemów nie jest jeszcze nawet dyscypliną akademicką, bardzo wielu nauczycieli akademickich nie zna jej, podobnie jak nie zna i nie rozumie teorii struktur dyssypatywnych. Przed kilku laty stwierdziłem ze zdziwieniem, że w klasyfikacji Komitetu Badań Naukowych nie było osobnej podziałki na termodynamikę. Ale to wszystko jest do nadrobienia, jeśli zdobędziemy się na "wspólną wolę", o której pierwsi mówili chyba uczestnicy sympozjum w Interlaken, na którym narodziła się idea GREENPEACE'u.
Eryk Proziebny |
Czyli kilka uwag na temat społeczno-kulturalnego aspektu ekologii. Referat przygotowany na Międzynarodowe Karpackie Spotkania Ekologiczne w Michniowcu 19-22.8.93.
Ty myślisz może, że wiek złoty,
Bez walk, sam przyjdzie do ludzkości?
A gdzież?... powiodą pierw te cnoty,
Od których cofa strachśmieszności!...
"Ironia", Krzysztof Kamil Norwid
Ktoś mógłby zapytać, skąd przy okazji spotkań ekologicznych pojawiają się tematy z zakresu kultury i socjologii albo filozofii społecznej. Może nie wszyscy z miejsca podzielą pogląd, że powyższe dziedziny ludzkiej myśli i działań są istotne w kontekście ochrony środowiska. Spróbujmy zatem na wstępie krótko to uzasadnić.
Wszyscy wiemy, w jakim stanie znajduje się przyroda na Ziemi. U wrazliwych wywołuje to naturalne emocje. Emocje pchają nas do działanie. Potrzeba działań jest oczywista. Przeto działamy. Akcje, blokady, wydawnictwa, imprezy, organizacje... i wreszcie polityka. Jaka jest jednak skuteczność tych działań? Nie umniejszając niczyich dokonań w tym zakresie, trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że w skali globalnej efekty są niewielkie. Tendencje niszczące nie słabną, przeciwnie - rosną.
"To może i prawda, ale co nam da, jeśli nawet mamy tego świadomość?" - pytają przedstawiciele szerokich rzesz ekologicznych wojowników. Co robić? Właśnie dla tych, którzy są gotowi do poszukiwania nowych rozwiazań przeznaczona jest poniższa propozycja.
Albowiem wydaje mi się, że nadchodzi czas, aby tak wielu istniejącym rodzajom ekologicznej aktywności nadać nie tyle jakiś zdecydowany kierunek, ile oprzeć je na czymś, co można by określić jako postawy skutecznego działania. Aby rozwinąć ten problem, zadajmy może jeszcze dodatkowe pytania. Po pierwsze: od czego zależy skuteczność działań? I po drugie: co w związku z tym powinniśmy zrobić na początku?
Mam wrażenie, że w ruchu ekologicznym ciągle jeszcze nie docenia się należycie pytań tego typu. Zapewne dlatego, że potrzeba działania jest oczywista. Na przykład zatruta rzeka. I ta oczywistość nas zwodzi, ponieważ wydaje nam się mylnie, że to, co oczywiste - jest jednocześnie łatwe. Dochodzi do tego pilność. Potrzeba działania jest pilna, a więc - powiadamy - szkoda czasu na niepotrzebne, teoretyczne rozważania. Ruch ekologiczny jest młody i to poniekąd tłumaczy nie do końca - jak mi się wydaje - przemyślane zachowania. Jeśli jednak ma być mowa - jak to jest w programie - o dojrzałych działaniach, tego błędu popełniać nie wolno. Wracając do pytań. Od czego zależy skuteczność działania? Wiadomo, od wielu czynników. Jednym z ważniejszych, a często w praktyce pomijanych albo niewłaściwie realizowanych, wydaje mi się rozpoznanie. Wie o tym choćby każdy żołnierz albo na przykład turysta czy - trafniej tu - lekarz. Jeśli mamy być lekarzami naszej Matki Ziemi, zabierzmy się do tego fachowo. Przede wszystkim zamiast - tak jak dotychczas - skupiać uwagę na widocznych objawach, spróbujmy zmienić podejście. Niekoniecznie zaniechać działań doraźnych, ale dodać do tego - być może długofalowe - likwidujące samą przyczynę choroby. Jasne jest, że aby to uczynić musimy najpierw zdać sobie sprawę z tego, iż jest choroba, jaka ona jest, czym jest spowodowana. Stąd właśnie bierze się ważność rozpoznania.
Rozpoznanie... ale jak je zrealizować? Z pozoru rzecz wydaje się prosta, jednak okazuje się, że rzadko kto potrafi to robić. W zasadzie wystarczy przyglądać się uważnie i krytycznie światu i sobie. Niektórzy ludzie umieją to czynić sami. Na ogół jednak potrzebne są pewne środki ułatwiające. Potrzebne jest jakieś zwierciadło, w którym możemy się przejrzeć od wewnątrz. Tym zwierciadłem może być drugi człowiek, może być na przykład teatr. Jeśli jednak ten drugi człowiek ma nam pomóc w poznaniu siebie, muszą być spełnione pewne warunki. Nasze stosunki powinny być oparte na określonych wartościach, a nie - jak to często bywa - na jakimś rodzaju korzyści.
I tak z postulatu rozpoznania rodzi się postulat odpowiedniego ułożenia stosunków miedzy ludźmi, oparcia ich na właściwej podstawie, a to własnie jest problem społeczny. A jeśli w grę będzie wchodził teatr albo inne dziedziny sztuki i sfery jej pokrewne, to będą to działania w dziedzinie kultury. Okazuje się, więc, że wychodząc od postulatu skuteczności dochodzimy do samopoznania, skąd prosta droga do działań społecznych i kulturowych.
Kwestia związku między ekologią a kultura nie jest nowa. Przytoczmy choćby słowa Konrada Lorenza z książki Regres człowieczeństwa: Wielu myślicieli to dostrzegło, wiele książek zawiera wiedzę o tym, że wyniszczenie środowiska i "dekadencja kultury" idą ze sobą w parze. Jednakże niewielu traktuje regresję tego, co ludzkie, jako chorobę. Niewielu poszukuje, jak Aldous Huxley, przyczyn choroby i ewentualnych środków zaradczych.
Tu dochodzimy do jednego z najważniejszych problemów naszych krajów - krajów postkomunistycznych, obecnie. Mianowicie do problemu - jak to się określa - stanu ludzkiej mentalności. Aby go zgłębić, trzeba - moim zdaniem - zastanowić się nad pewną kwestią. Mianowicie czy sfera duchowa oraz sfera społeczna człowieka należą do natury czy do kultury? Sądzę, że do jednej i do drugiej. I to w równym stopniu. Zresztą jak każda inna z ludzkich sfer, zapewne.
Czuang-Tsy powiada: Prawdziwy człowiek to równowaga między naturą i kulturą. Jeśli tak, to ochrona środowiska naturalnego może dotyczyć także sfer duchowej i społecznej człowieka. Skoro ginie przyroda, duch "wycieka", a społeczeństwo staje się coraz bardziej skostniałe albo zrujnowane, to może jest tego jakaś wspólna przyczyna. A jeśli jest jakaś wspólna przyczyna, to może i naprawić się to da jakoś razem. Według mnie tak właśnie by należało. Potrzeba ratowania tego, co nazwaliśmy ludzkimi sferami, jest nie mniejsza niż potrzeba ochrony przyrody. Tyle, że jest ona bardziej ukryta, trudniejsza do uświadomienia. I być może zachodzi tu - mówiąc pół-żartem - syndrom pana Hilarego. Jeśli widzimy, jak umierają rośliny i zwierzęta, a często nie dostrzegamy, jak ginie nasze człowieczeństwo.
Myślę, że jeżeli będziemy zajmować się ochroną środowiska przyrodniczego, a zapomnimy o tym, co jest bliżej, w NAS i bezpośrednio między nami, to może się okazać, że nasze lekarstwo jest też skażone, a lekarz chory! "Medice, cura te ipsum" - powiada starożytne przysłowie.
Co zatem robić?
Wydaje się, że w tej sytuacji wskazane byłoby zacząć typ działań, który ma już swoją nazwę i tradycję. Coś, co się określa mianem pracy organicznej, dopasowanej wszakże do naszych czasów. Powinniśmy, nie zaniedbując spraw bieżących - pilnych - zacząć odbudowywać zniszczoną tkankę naszych społeczeństw. Tak, odbudowywać, bo o ile środowisko przyrodnicze można jeszcze chronić, o tyle naszą tkankę społeczną musimy odtworzyć, zrekonstruować, żeby nie powiedzieć reanimować! Tak! Jest to zadanie trudne, ale konieczne. Tym trudniejsze, że w naszych czasach często to, co najbardziej zbawienne, zostało najbardziej zohydzone, skompromitowane, ośmieszone. Dlatego, aby podjąć działania, o których mowa, potrzeba dużej dozy cywilnej odwagi. Także wytrwałości, gdyż w tych warunkach trudno się spodziewać szybkiego osiągnięcia celu.
Stąd też wynika charakter działań, a także charakter organizowanych struktur. Owe struktury powinny być odporne, wytrzymałe, elastyczne, żywe, czujne itd., chociaż niekoniecznie duże. Inne cechy: dobrze zorganizowane, gotowe do wykonanie określonych zadań. Niekoniecznie ścigające się do władzy i posiadające w istniejących układach możliwości i wpływy.
Podstawowe założenie dotyczące charakteru działań mogłoby brzmieć: nie do góry, ale raczej ku sobie i w bok. Inaczej mówiąc, nie tyle nastawione na ekspansywną walkę o miejsca w rządzie, parlamencie itd., ile na danie przykładu, pokazanie w konkretnym wycinku rzeczywistości, jak można żyć, przeżyć i cieszyć się życiem (by tak rzec) pomimo wszystko. Chodziłoby zatem o stwarzanie enklaw - używając modnego w USA określenia - zanikającej entropii8. Dawniej powiedzielibyśmy: alternatywy.
Owe enklawy - to albo struktury niezależne, jak: organizacje, stowarzyszenia, fundacje, grupy nieformalne itp., albo nazwijmy je OGNISKAMI działań w ramach struktur już istniejących, np. instytucji państwowych albo - dajmy na to - spółdzielczych.
Być może warto by się pokusić o sformułowanie jakiejś jasnej, żywej idei, która byłaby spoiwem dla tych wszystkich form społecznego - by jeszcze raz użyć medycznego terminu - ziarnicowania. Mogłaby to być np. idea, którą wstępnie nazwałbym IDEĄ tęczową. Cechowałaby ją rozumna WIARA w to, że można stworzyć sobie - kawałek chociaż - przestrzeni do życia, niekoniecznie przypominającej koszary (jak to było do niedawna u nas) albo targowisko (jakim stają się tzw. wysoko rozwinięte społeczeństwa). Jeden z członków Rainbow Family - przedstawiciel świata zachodniego - powiedział kiedyś na Tworylnem podczas zlotu: jestem tu, bo nie chciałem być NUMEREM. Idea Tęczowa zakładałaby, że każdy kraj (region, grupa społeczna, człowiek) wypracuje sobie w jej ramach własny sposób uczestnictwa. Według formuły uwzględniającej róznice, np. kulturowe, przy jednoczesnym wspólnym odczuciu wartości ogólnoludzkich Idea Tęczowa służyłaby też temu, aby nie dać się wciagnąć w ten beznadziejny wyścig szczurów, w tę beznadziejną walkę kazdego z każdym o tę symboliczną michę czy kawałek blachy. Albo o lepszą michę i lepszy kawałek blachy. Wspomniany już Konrad Lorenz chce nas przekonać o tym, że gra o To, czy ludzkość stanie się wspólnotą prawdziwie humanitarnych istot czy też sztywną organizacją ubezwłasnowolnionych, nieludzkich stworzeń... nie jest z góry przesądzona. Przeciwnie, wiele zależy do nas. Podobny pogląd znajdziemy zresztą u wielu innych teoretyków. Z polskiej tradycji należałoby tu wymienić choćby Ludwika Krzywickiego, Stanisława Brzozowskiego i Edwarda Abramowskiego.
I w ten oto sposób uporaliśmy się z problemem mentalności. Czymże on bowiem jest, jeśli nie brakiem wiary w możliwość uczynienia naszego życia lepszym, bo bardziej wartościowym? A także brakiem chęci, aby to zrobić ("nie chce się chcieć" - powiedziałby Stanisław Wyspiański).
Uzależniliśmy dziś radość życia od sukcesu. Jeżeli komuś coś się chce - to właśnie tego, a to przecież błąd! Pisał o tym np. Norwid (wiersz Omyłka). Pojawia się jednak pytanie: skąd brać siły, energię, skoro działania trudne, a cel odległy? Ano głównie stąd, że nie będziemy uzależniać naszego zadowolenia od szybkiego osiągnięcia celu. Pamiętając o tym, że - jak mówi Kant - człowiek jest także celem sam w sobie. W cieszeniu się chwilą obecną będzie nam pomagać spokój wynikający z tego, że przyjęlismy właściwą postawę - a poza tym wszelkie wspólne działania. Głównie w sferze kultury - tej najbardziej chyba upośledzonej dziedzinie naszych czasów. Stąd wynika postulat odpowiedniego rozumienia działań w tym zakresie. W duchu, o którym mówi choćby Carlos Paris ("Gwałt" na kulturze.).
A problem środków? - ktoś zapyta... Sprawa jest bardzo prosta:
prawdą jest, że wystarczy zacząć działać właściwie, a środki się znajdą. Rzecz
w tym, aby to działanie było RZECZYWIŚCIE WŁAŚCIWE.
Przedruk możliwy tylko za zgodą autora. |