BZB nr 27 - Silva rerum. Ekologiczne miscellanea


"PRZEZ ZIELONE OKULARY"

Maciej Kozakiewicz

Paul Hawken rozbija mit narzucony nam przez biznes od blisko 100 lat. Udowadnia, że nie stoimy przed dramatycznym wyborem: gospodarka albo ekologia. Książka dla wszystkich - napisana prostym, logicznym językiem, zabarwiona wieloma przykładami. Przedmowę do wydania polskiego napisał Andrzej Kassenberg z warszawskiego Instytutu na rzecz Ekorozwoju.

Książka składa się z 12 rozdziałów, w trakcie których autor pokazuje, w jaki sposób można prowadzić działalność gospodarczą bez szkody dla środowiska. Hawken jest znanym amerykańskim przedsiębiorcą oraz autorem poczytnych książek poświęconych relacjom między gospodarką i ekologią. Jest ustosunkowany krytycznie do panującej obecnie etyki w biznesie. Pomimo wszystkich naszych szkół zarządzania, pomimo tysięcy książek napisanych na temat biznesu, pomimo zastępów ekonomistów pocących się nad kolumnami cyfr gospodarki światowej o 21 bilionach $ obrotów, pomimo - a może właśnie na skutek - zwycięstwa kapitalizmu nad socjalizmem na całym świecie, nasze rozumienie biznesu - tego, co się składa na zdrowy handel, i jaką rolę powinien on odgrywać w społeczeństwie jako całości - utknęło na prymitywnym poziomie. (...) Przemysłowa cywilizacja doszła do złowieszczego punktu zwrotnego. Znamienne, że drugim w historii "opatentowanym" zwierzęciem była mysz pozbawiona układu odpornościowego, która będzie wykorzystywana do badań nad chorobami przyszłości, a mleko matek w krajach uprzemysłowionych ma taki skład, że normy sanitarne nie dopuściłyby go do obrotu, gdyby ktoś chciał je sprzedawać jako artykuł spożywczy.

We wstępie autor stawia przed sobą 8 celów, których osiągnięcie przyniesie ulgę środowisku:

Zmniejszyć całkowitą konsumpcję energii i zasobów naturalnych w krajach Północy o 80% w ciągu najbliższych 50 lat.

  1. Zapewnić ludziom na całym świecie bezpieczne i stabilne zatrudnienie, dające poczucie sensu.
  2. Funkcjonować własnym rozpędem, a nie tylko dzięki przepisom czy mandatowi moralnemu.
  3. Respektować prawa rynku.
  4. Rozwiązania muszą przynosić człowiekowi większą satysfakcję niż dzisiejszy sposób życia.
  5. Wykraczać poza postulat zrównoważenia i odnawiać zdegradowane habitaty i ekosystemy.
  6. Zadowalać się bieżącym dopływem energii.
  7. Bawić ludzi i wciągać. Należy też dążyć do estetycznych efektów.

Autor komentuje również światowe wydarzenia istotne dla zrównoważonego rozwoju Ziemi oraz politykę "mydlenia oczu" międzynarodowych korporacji: Tuż przed tym spotkaniem [Szczyt Ziemi] Centrum ONZ ds. Korporacji Ponadnarodowych wydało serię zaleceń, które miały regulować postępowanie korporacji względem środowiska poza granicami kraju macierzystego. Rada Przedsiębiorców do spraw Zrównoważonego Rozwoju, na czele której stoi przemysłowiec-miliarder Stephan Schmidheiny i która zrzesza kilku z największych i najbardziej niesławnych niszczycieli środowiska, m.in. Mitsubishi, postarała się o to, by zalecenia ONZ zostały odłożone na półkę, a w zamian zaproponowała dobrowolny kodeks postępowania, ułożony przez same koncerny. Po Szczycie Ziemi Centrum ONZ ds Korporacji Ponadnarodowych zostało w ogóle zamknięte pod presją wielkich państw uprzemysłowionych Zachodu.

Książka pełna jest przykładów mrożących krew w żyłach, które potwierdzają całkowitą przewagę mamony nad zdrowym rozsądkiem. Osoby, które poszukują potwierdzenia tej tezy, z pewnością będą zadowolone. Ci, którzy poszukują gotowych rozwiązań na ekologiczne zbawienie świata - raczej trochę mniej.


Paul Hawken, Przez zielone okulary, Wyd. "Pusty Obłok", Warszawa 1996.

CYTAT

Rozwój przemysłu w ciągu XIX stulecia wytworzył (...) wielkie zapotrzebowanie [na] specjalnie wykwalifikowanych pracowników w różnych dziedzinach. Ogół osób, czynnych w pewnej gałęzi przemysłu w danym kraju (...) dzieli się na wiele mniejszych grup, skupionych dookoła poszczególnych przedsiębiorstw lub związków przedsiębiorstw, a składających się z przedsiębiorców, (...) wynalazców, kierowników technicznych i wykonawców (...). Jakiekolwiek mogą być rywalizacje i walki pomiędzy takimi grupami na tle konkurencji (...), pod jednym względem grupy te (...) są między sobą zgodne: oto wszystkie one są zainteresowane w tym, aby utrwalić materialne podstawy swojego przemysłu. Pierwszym warunkiem tego utrwalenia jest pozyskanie stałego przypływu sił ludzkich (...). Potrzeby grup przemysłowych, choć może rzadko programowo sformułowane przez same te grupy, wywarły potężny wpływ na kierunek współczesnego wychowania. (...) Najnowsze czasy przynoszą coraz nowe dowody wzrastania ich wpływu.

Naturalnie wobec indywidualizmu i demokratyzmu, które od XVIII stulecia przeważają w myśli etycznej, politycznej i pedagogicznej, jawnym motywem tego przygotowywania młodego pokolenia do działalności przemysłowo-wytwórczej jest dobro samych młodocianych osobników (...). Większość organizatorów i pracowników dzisiejszego systemu wychowania przemysłowego odrzuciłaby z oburzeniem opinie, że służą oni potrzebom grup przemysłowych (...). Oczywistym jednak jest, że nie chodzi tu jedynie o to, jakie wiadome motywy działają przy wychowaniu zawodowym poszczególnych jednostek, lecz jakie ostateczne działania faktycznie determinują całą współczesną organizację wychowania zawodowego.

nadesłała Michalina Połubińska


Florian Znaniecki, Socjologia wychowania (1928), Wyd. PWN, Warszawa 1973, ss. 294-296.

"BOGACTWO I NĘDZA NARODÓW"

Tomasz Żakowicz

Wśród ogromnego wachlarza nowych pozycji na rynku księgarskim jedna zasługuje na szczególną uwagę. Po sukcesie książki Pułapka energetyczna gospodarki polskiej oczekujemy od Stanisława Albinowskiego więcej niż od innych publicystów. Oczekiwania te, po części, zostają spełnione w książce Bogactwo i nędza narodów.

Niewątpliwie ekologiczno-ekonomiczna tematyka książki potrafi zaciekawić szerokie grono zaangażowanych czytelników. Analiza problemów demograficznych u Albinowskiego zachwyca zarówno szerokością ujęcia problematyki, dyskusji symulacyjnej, jak i odwagi w prezentacji aspektów kościelno-religijnych. Druga część książki wydaje się już - niestety - być znacznie słabszą. Nie wzbudza zaufania wiedza ekonomiczna autora, zwłaszcza gdy atakuje gospodarkę rynkową, nie proponując nic w zamian - nie podejrzewam, by autor bardziej sobie cenił komunistyczną gospodarkę planową, aczkolwiek można się i takich sugestii dopatrzyć. Atakując zaciekle liberałów, warto sobie uzmysłowić, że to ich rządy doprowadziły do bogactwa materialnego wielu państw, w tym USA i Japonii. Zapewne właśnie powierzchowność analizy aspektów ekonomicznych przeszkodziła autorowi znaleźć odpowiedź na tytułowe pytanie: jakie czynniki leżą u podstaw bogactwa lub nędzy narodów? - wielu z nas odpowiedź taka by zainteresowała. Można zauważyć daleko idącą zbieżność pogladów politycznych Albinowskiego z programem "zielonych", np. niemieckich. Stanowi to źródło i siły ideowej i wynikającej z naiwności i niekonstruktywności "zielonej" słabości. Liczne oceny i spostrzeżenia autor podpiera labiryntem liczb. Niestety, nie zawsze układają się one w sensowną całość, tak jak ma to miejsce u często cytowanych przez Albinowskiego - Lestera R. Browna i Christophera Flavina. Czytelnik ma prawo czuć się zdezorientowany i znużony wielością nie wiążących się ze sobą wątków.

Silną stroną Albinowskiego jest prezentacja własnego sposobu dochodzenia do wniosków. Można nie zgadzać się z interpretacją liczb, z metodologią analizy danego zagadnienia, natomiast bezcenna jest możliwość towarzyszenia autorowi w procesie rozumowania. Pozwala to czytelnikowi na tworzenie własnej wiedzy wysokiej próby, a nie jedynie na podpieranie się, często wzajemnie sprzecznymi, argumentami autorytetów. Podawanie źródeł liczb, poglądów, ilustracji znamionuje uczciwość publicystyczną, o którą w dzisiejszych czasach nader trudno.


Stanisław Albinowski, Bogactwo i nędza narodów, Dom Wydawniczy "Elipsa", Warszawa 1996.

GENIALNY ŚWIAT

Darek Szwed

Kilka lat temu, kiedy oglądałem jakieś zawody sportowe, wpadł mi do głowy szalony pomysł: w przyszłości sportowcy zostaną w taki sposób przekształceni, aby ich cechy doskonale spełniały potrzeby związane z osiąganiem super-wyników w ich dyscyplinie. W tej szalonej wizji po tartanie biegały same "nogi", nadnaturalnych rozmiarów "ręce i nogi" zapełniały większą część bramki, "głowy" siedziały zadumane nad szachownicą. Nie wiedziałem wiele o inżynierii genetycznej. Diabelne przeczucie?

Książka Wolfganga Hingsta Bomba zegarowa: Geny omawia chyba wszystkie możliwe zakresy zastosowań inżynierii genetycznej. Od broni biologicznej, poprzez eugenikę (metodę selekcji ludzkości podobną do tej, jaką rolnicy od stuleci stosują w uprawie roślin i hodowli zwierząt - wybieramy "lepszych" przedstawicieli ludzkości i im pozwalamy się rozmnażać, skazując jednocześnie "gorszych" ludzi na wysterylizowanie i bezpotomną śmierć), po zastosowania w medycynie oraz szczególnie ostatnio popularny temat - genetyczną modyfikację żywności. Książka w bardzo przystępny sposób dla osób nie będących specjalistami opowiada o rozwoju poszczególnych dziedzin zastosowań inżynierii genetycznej na świecie. Nasycona jest ogromną ilością danych, cytatów zebranych przez autora. Niech zachętą do przeczytania tej książki będą niektóre z nich.

Ponieważ od jakiegoś czasu sporo pisano na łamach ZB o roślinach transgenicznych, im poświęcę pierwszy cytat: Nieprzypadkowo znany kiloński profesor ekologii Berndt Heydemann zażądał 10-15 - letniego moratorium na polowe doświadczenia z genetycznie zmodyfikowanymi organizmami. Wymagają tego zaległości w badaniach nad ekologicznym bezpieczeństwem (...). Im większe jest pole z odpornymi roślinami, tym prędzej pojawią się na nim, dostosowane w wyniku ewolucji, szkodniki.

Jednakże transgeniczne rośliny (czy zwierzęta) to tylko wierzchołek góry lodowej inżynierii genetycznej. Badania coraz częściej dotyczą nas samych. Bomba zegarowa stanowi "kopalnię" wiadomości na ten temat. Oto niektóre z nich: Na razie prześwietlanie pracobiorców pod kątem genetycznym praktykowane jest na szerszą skalę jedynie w USA, w dużych korporacjach (...). Poszukiwany jest "człowiek odporny" (...). Wszak łatwiej i taniej przeprowadzić testy genetyczne i wyeliminować z pracy osoby podatne niż zmniejszyć emisję toksyn czy wprowadzić nowe, bardziej przyjazne środowisku technologie. (...) Gigant chemiczny (były producent napalmu) Dow Chemical wyselekcjonowywuje robotników, u których stwierdzono genetyczną podatność na nowotwory. American Cyanamid i General Motors żądają "w celu chronienia życia nienarodzonego" od swych pracownic pracownic zaświadczeń o niezdolności zajścia w ciążę. "Zagrożone" ciążą pracownice mają do wyboru sterylizację lub utratę miejsca pracy. (...) Amerykański noblista w dziedzinie fizyki (Timofeeff - człowiek, który w 1934 r. wprowadził termin "inżynieria genetyczna") zaproponował, by zabiegi eugeniczne łączyć z bodźcami finansowymi. Za każdy punkt poniżej przeciętnego ilorazu inteligencji, wynoszącego 100, wypłacać miano 1000 $ - pod warunkiem, że delikwent zgodzi się na sterylizację. Najwyraźniej noblista miał na oku "ostateczne rozwiązanie" problemu rasowego w Stanach Zjednoczonych - ecjalnie sporządzone na użytek białych testy inteligencji oznaczałyby dla przeciętnego Czarnego 15 tys. $ odszkodowania za sterylizację. Ilu biedaków spośród nich byłoby w stanie się oprzeć? (...)

Jest to wprawdzie obecnie niemal niewyobrażalne, by wiedza wynikająca z "syntetycznej biologii" mogła zostać nadużyta w celu manipulowania człowiekiem - stwierdził jeden z niemieckich ekspertów, powołany do komisji opracowującej zasady bezpieczeństwa eksperymentów genetycznych - nie mogę się jednak pozbyć cichego przeczucia, że w przyszłości możliwe będzie coś, o czym w tej chwili nie myślimy, czego nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.

Z prawie 300 ss. książki Hingsta wynika jedno: za pieniądze z budżetu (czyli za nasze podatki) lub za pieniądze korporacji (czyli za nasze - konsumentów pieniądze) finansuje się badania naukowe, w wyniku których w zaciszu laboratoriów powstaje z pewnością "nowy", trudno jednak powiedzieć, czy "wspaniały świat". Społeczeństwo, ucząc się na błędach (np. stworzenie bomby atomowej), musi żądać dostępu do informacji i możliwości kontroli sposobu wydawania pieniędzy z podatków. Idąc na zakupy, każdy z nas musi także rozważnie wydawać pieniądze - mając świadomość, że np. kupując płatki kukurydziane czy czekoladę jednej z międzynarodowych korporacji, może wspierać badania genetyczne, które w niedalekiej przyszłości mogą obrócić się przeciwko niej/niemu.


Wolfgang Hingst, Bomba zegarowa: Geny, Oficyna Wydawnicza SPAR, Warszawa 1995.

NOWY ŁAD EKOLOGICZNY.
MYŚLEĆ JAK CZŁOWIEK

Tadeusz Andrzej Olszański

Tak mógłby brzmieć podtytuł książki Luca Ferry Nowy ład ekologiczny. Drzewo, zwierzę i człowiek, wydanej przez Centrum Uniwersalizmu przy Uniwersytecie Warszawskim i dostępnej jedynie w specjalistycznych księgarniach naukowych, gdzie na ogół leży wśród książek przyrodoznawczych, zamiast w dziale filozoficznym. Ten obszerny esej czy wręcz rozprawa filozoficzna poświęcona jest głównie analizie podstaw filozoficznych tzw. ekologii głebokiej oraz wykazaniu nieusuwalnych sprzeczności tej ideologii. Ostateczna zaś konkluzja autora brzmi: nie ma ucieczki od postawy antropocentrycznej - pozorne z nią zerwanie prowadzi do rażąco niemądrego antropomorfizmu (choćby hasło "myśleć jak góra"), zaś postulat ochrony pozaludzkiej przyrody nie musi być sprzeczny z uznaniem wyjątkowej roli człowieka w świecie.

Autor przekonująco wywodzi, że żadne inne stanowisko nie jest możliwe, gdyż człowiek może się porozumieć jedynie z człowiekiem, czy ściślej - tylko człowiek może być partnerem człowieka. Zatem proponowana na wzór oświeceniowej umowy społecznej "umowa ekologiczna" może być jedynie umową między ludźmi; nawet najwyżej rozwinięte zwierzęta nie są w stanie ich zawierać. Nie mogą więc być podmiotami prawa - owszem, człowiek może przyznać im określone prawa, ale też sam będzie musiał je egzekwować. W przyrodzie nie znajdujemy partnera i dopóki to góra nie zacznie "myśleć jak człowiek" (a na to się nie zanosi), nie będzie mogła być podmiotem prawa. Nie wiemy, czy skałom czy drzewom, a nawet wilkom z ich "własnego punktu widzenia" (cudzysłów, bo jest to sformułowanie zdecydowanie antropomorficzne) jest potrzebna ochrona: to my, ludzie stwierdzamy, ustanawiamy ten fakt.

Omawiając zagadnienie praw zwierząt, autor szeroko rozważa kwestię istoty człowieczeństwa i ostatecznie opowiada się za poglądem, że to wolność, częściowe uwolnienie od determinizmów przyrodniczych, jest tą istotą, w decydujący sposób odróżniającą nas od nawet najbliższych nam zwierząt. I że to właśnie pozwala nam rozważać problemy takie, jak powinności moralne, także wobec istot innych niż ludzie. A zarazem - tylko ten pogląd pozwala uciec od dość upiornej konkluzji ekologistycznego utylitaryzmu, zgodnie z którą zdrowy szympans czy świnia stoi wyżej niż upośledzone dziecko czy "stetryczały" starzec. Konkluzji, za którą rysują się zbrodnicze konsekwencje.

Zatem stanowisko antyantropocentryczne (tzw. antyspecisme) łatwo zmienia się w antyhumanistyczne. L. Ferry przywołuje poglądy o konieczności ograniczenia nadprodukcji dzieci w Trzecim Świecie (s.79) oraz o tym, że z punktu widzenia bytów nieludzkich idealna liczba ludzi na Ziemi to 500 mln, którego konsekwencje są wprost przerażające. Szkoda tylko, że nie dostrzega, iż dla autora tej ostatniej tezy, J. Lovelocka, "byty nieludzkie" to tyle, co Gaja, której przyznaje on status bóstwa, to zaś nadaje tej tezie zupełnie inne znaczenie (bardziej sensowne, ale w moim przekonaniu jeszcze bardziej niebezpieczne).

Przywołuje też Ferry zachwyty części ekologistów systemem sowieckim, rzekomo proekologicznym w "głębokim" sensie. Cóż, my wiemy znacznie lepiej, jak wielkie szkody przyniósł komunizm nie tylko bezpośrednio, dewastując środowisko przyrodnicze w stopniu przedtem niewyobrażalnym (tylko w tym systemie możliwe było ostentacyjne, programowe wręcz marnotrawstwo zasobów naturalnych), ale też pośrednio, świadomie niszcząc naturalne więzi człowieka z przyrodą. Były one bowiem wyzwaniem dla komunizmu, postrzegającego naturę jako nie tylko przeciwieństwo, ale wręcz przeciwnika cywilizacji.

Wiele daje do myślenia rozdział, w którym autor omawia nazistowskie ustawodawstwo ekologiczne, antycypujące założenia tzw. ekologii głębokiej. Jest to jeden z najbardziej interesujących fragmentów tej książki (choć nie najbardziej inspirujących) - nikt dotąd u nas nie miał odwagi zwrócić uwagi na ten akurat aspekt nazizmu. Przyznam, że lektura tekstu mówiącego o tym, że dzięki narodowosocjalistycznemu prawodawstwu zwierzętom w transporcie kolejowym zapewniono odpowiednią ilość pozywienia, powietrza oraz... możliwość wypoczynku (s.100) była dla mnie wstrząsająca. Bo w kilka lat później naziści traktowali "podludzi" w sposób, który w odniesieniu do zwierząt był przestępstwem, karanym sadownie. Autor wspomina tylko delikatnie, że miłość do zwierząt nie musi iść w parze z miłością do ludzi. Dlatego też - dodam na marginesie - nie ma nic dziwnego w tym, że Bardotka angażuje się w obronę dzikich zwierząt, a jednocześnie podziela poglądy rasistowskie.

Nie da się tu streścić tej bogatej w wątki książki. Autor referuje historyczne precedensy procesów wytaczanych przeciw zwierzętom i drzewom lub w ich imieniu, zdecydowanie krytykuje tzw. ekofeminizm, wykazując nie tylko nonsensy tej koncepcji, ale też jego ukryty, rewolucyjny mesjanizm (kobiety jako grupa wybrana, mająca zbawić rodzaj ludzki), zastanawia się nad niebezpieczeństwem nieograniczonego prawa do różnicy, zmieniającego się łatwo w postulat różnych praw dla poszczególnych grup ludzi (to zaś musi prowadzić do takiej czy innej segregacji społecznej, do apartheidu), mimochodem krytykuje nie tylko lewacką, ale i faszyzującą wersję ekologizmu...

Ostatecznie postuluje Ferry "ekologię demokratyczną", opartą o zasady republikańskie (w ogromnym skrócie - demokratycznego społeczeństwa laickiego i liberalnego) i rządzącą się zasadą umiaru, która jest - co warto przypomnieć - cnotą moralną, oraz zasadą powinności moralnych (po części ujętych w ramy prawa), jakie człowiek ma wobec natury, mimo tego, że nie jest ona zdolna do wzajemności. Ale też uznającą fakt, że człowiek jest w najwyższym stopniu bytem nienaturalnym, zatem nienawiść do nienaturalności naszej cywilizacji (...) jest równocześnie nienawiścią do człowieka jako takiego (s.22).

Niestety, dobry na ogół przekład nie jest wolny od istotnych niekiedy błedów. Człowiek nie ma i nie może mieć "osobowości prawnej" (s.14), a tylko "zdolność prawną" ("osobowość prawna" jest formułą przyznającą innym podmiotom część praw, właściwych ludziom,). "Zoofil" to po polsku zupełnie co innego, niż "miłośnik zwierząt", zaś "zanieczyszczenia" nie mogą "być traktowane jako prawdziwe zbrodnie w prawnym sensie tego słowa"; przestępstwem może być tylko akt zanieczyszczania (nb. francuskie crime należy tu tłumaczyć w szerszym sensie, jako "przestępstwo", a nie "zbrodnia"). Podobnie właściwym antonimem "przyjemnosci" czy "rozkoszy" wydaje się "ból", nie zaś - "cierpienie", a nie jest rzeczą obojętną, czy prawa zwierząt wywodzimy z tego, że odczuwają one ból czy też z tego, że cierpią. Wreszcie heimatlische Landschaft to nie "wieś ojczysta", ale "ojczysty krajobraz". I nawet jeśli ten ostatni błąd obciąża autora, tłumacz powinien był wskazać go w przypisie. Takich "wsypek" jest więcej, nadto w kilku miejscach błąd przekładu zniekształcił sens zdania, szczesciem w sposób łatwy do wychwycenia z kontekstu.

Jest to bardzo ważna książka. Trudna w lekturze, ale też warta lektury. Stawia ona wiele ogromnie ważnych pytań, a odpowiedzi autora są niekiedy dyskusyjne, co może i lepiej, bo książki tej nie sposób przyjąć "na wiarę". Ale Luc Ferry, francuski filozof, o którym - niestety - nie dowiadujemy się nic bliższego, pro ponuje nam dyskusję na wysokim, intelektualnym poziomie, bez łatwych generalizacji, grubych uproszczeń czy wiecowej demagogii. Nie twierdzi też, że posiadł prawdę, uważając raczej, że przez dyskusję zbliża się do niej wraz ze swymi adwersarzami. Dlatego sądzę, że ci ekologiści, którzy nie chcą poprzestać na hasłach, lecz pragną oprzeć swe przekonania na mocnym fundamencie, powinni przeczytać tę książkę. Nawet jeśli odrzucą poglądy autora - wyjdą z tej przygody wzbogaceni.


Luc Ferry, Nowy ład ekologiczny. Drzewo, zwierzę i człowiek.

CZY ZNISZCZY NAS MOTORYZACJA?

Mirek Kowalewski

Z Wydawnictwa ZB udało mi się wypożyczyć świetną broszurę pt. Zagrożenia komunikacyjne - sposoby przeciwdziałania, autorami jej są: Krzysztof Rytwiński, Paweł Goryński, Marcin Hyła i Olaf Swolkień. Poniżej wielki skrót informacji, którego dokonałem po przestudiowaniu broszury, specjalnie dla czytelników ZB.

Wzrost ruchu samochodowego staje się coraz większym koszmarem dla mieszkańców miasta - zarówno dla tych, co znajdują się na zewnątrz, jak i za kierownicą pojazdów. Motoryzacja należy do kilku najważniejszych współczesnych zagrożeń cywilizacyjnych. Według danych statystycznych sprzedaż nowych samochodów w Polsce w r. 1996 przekroczyła 300 tys., a dynamika wzrostu sprzedaży należała do największych w Europie. Coraz częściej musimy tracić czas w korku i nie możemy znaleźć wolnego miejsca parkingowego dla naszego samochodu. Spaliny zanieczyszczają powietrze, którym oddychamy, a hałas nie pozwala nam skupić się czy wypoczywać. Wypadki drogowe są najczęstszą przyczyną zgonu z ogółu przyczyn zewnętrznych. Powstało nowe zjawisko określane terminem "mototopia", obejmujące swym zasięgiem dużą grupę ludności. Mototopia to - najprościej ujmując - używanie samochodu nawet w warunkach, kiedy nie ma ku temu potrzeby.

Samochodu w mieście używa się - jak zbadano - na bardzo krótkie odległości; średnio ok. 5-6 km. Także średnia prędkość samochodu w centrum miasta bywa bardzo niska ok. 12-15 km\h. (W centrum Londynu w godzinach szczytu jest ona taka sama, jak dorożek konnych 100 lat temu: ok. 8 km/h). Samochód porusza się przy pomocy silnika spalinowego, czyli zamienia on energię chemiczną paliwa w energię cieplną, a energię cieplną w energię mechaniczną. Odbywa się to w bardzo niewydajny sposób, bo połowa energii zawartej w paliwie tracona jest bezpowrotnie jako ciepło. Kilkanaście procent pozostałej energii zużyte zostaje do pokonania tarcia w skrzyni biegów i w przekładniach. Pozostałe ok. 40% energii porusza jedną tonę samochodu i 90 kg kierowcy. Okazuje się więc, że efektywnie wykorzystujemy do transportu raptem kilka procent zawartej w paliwie energii.

W Polsce co najmniej 50% pojazdów emituje nadmierną ilość tlenku węgla i charakteryzuje się nadmiernym zadymieniem spalin. Zanieczyszczenia motoryzacyjne są groźniejsze niż przemysłowe, gdyż rozprzestrzeniają się w dużych stężeniach na niskich wysokościach, w bezpośrednim sąsiedztwie ludzi. Dopiero 150-200 m od ruchliwej drogi można liczyć na zanieczyszczenia zbliżone do dopuszczalnych. W Polsce samochody emitują 26 mln t CO2 rocznie. Samochód stał się rywalem człowieka w dostępie do tlenu. Badania przeprowadzane w miastach wykazują obniżenie się poziomu tlenu na rzecz różnych zanieczyszczeń. Stężenie zanieczyszczeń zmierzone na ulicach maleją ze wzrostem wysokości. Oznacza to, że oddychamy głównie powietrzem zanieczyszczonym przez samochody. W Polsce 33% mieszkańców zagrożonych jest przez niedopuszczalny poziom hałasu, a w niektórych miastach liczba zagrożonych mieszkańców sięga 45%. W Warszawie na ponad 70% ulic, Gdańsku - na 50%, w Poznaniu - 75% występują przekroczenia dopuszczalnego poziomu hałasu.

Znane są próby zmniejszenia zanieczyszczeń przy pomocy urządzeń technicznych. Do najbardziej znanych należy katalizator. Ułatwia on proces spalania, zmniejszając znacznie ilość tlenku węgla w spalinach. Zwiększa jednak przez to ilość CO2 i powoduje wzrost zużycia paliwa. Ponadto okazuje się, że z katalizatora przedostają się do środowiska cząsteczki platyny - co również może mieć wpływ na środowisko i zdrowie ludzi. Istnieją często opisywane w środkach masowego przekazu próby zastąpienia napędu konwencjonalnego. Niestety, albo są to rozwiązania niezbyt skuteczne z ekologicznego punktu widzenia, albo szalenie drogie i stąd mało realistyczne.

Zdaniem niektórych samochód elektryczny ma podobny wpływ na środowisko, jak dobrze wyregulowany samochód konwencjonalny. Zanieczyszczenia powstają przecież w procesie produkcji prądu w elektrowni. Zastosowanie w Brazylii na masową skalę - jako paliwa odnawialnego - metanolu okazało się zwiększać znacznie stężenie aldehydów w powietrzu. Jak najlepszym chyba rozwiązaniem jest wyposażenie samochodów w napęd gazowy. Gaz ziemny jest stosunkowo czysty i daje najwięcej energii w przeliczeniu na emisję gazu szklarniowego, jakim jest CO2.

Okazuje się, że w wypadku transportu nie obowiązuje zasada wolnego rynku, co gorsza opinia publiczna np. w Polsce jest utrzymywana w przekonaniu, że to transport publiczny jest dotowany, a posiadacze samochodów wręcz dokładają do budżetu państwa. Tymczasem w Polsce nie pokrywają oni nawet kosztów utrzymania dróg (użytkownicy samochodów osobowych pokrywają zaledwie 25% kosztów utrzymania dróg, natomiast użytkownicy ciężarówek jeszcze mniej - 16%).

Wg obecnej wiedzy najskuteczniejszym sposobem rozwiązania problemów transportowych w miastach jest zamykanie centrów miast dla ruchu samochodowego i stworzenie tam stref dostępnych tylko dla pieszych i komunikacji publicznej oraz rowerowej. Płacenie kosztów zewnętrznych można wymusić poprzez podnoszenie cen parkowania, a z drugiej strony należy ułatwiać i zachęcać do poruszania się transportem publicznym, a także rowerowym.


informacja wydawnicza

Rzecz z zakresu ekologii próbującej wysokich uogólnień: o przyczynach współczesnego kryzysu ekologicznego, o sensie rodzicielstwa w sytuacji nasycenia demograficznego Ziemi, o ekonomii ekologicznej, o ideach Arne Naessa i Henryka Skolimowskiego, o przeciwnikach ekologii głębokiej itp.

Książka jest interdyscyplinarna, sięga do wielu dziedzin: do filozofii cywilizacji (Toynbee, Spengler), religii, ekonomii, historii zachodniej filozofii itp. Ma liczne przypisy i obfitą bibliografię. Może przez to stanowić wyjątkową pomoc dla magistrantów, doktorantów i publicystów z dziedziny szeroko pojętej ekologii.

Autor sympatyzuje z ideami "cywilizacji alternatywnej" takimi, jak: ekocentryzm, ekorozwój, technika odpowiedzialna za swe długofalowe skutki itp. Wszystkie takie i podobne tezy są starannie uzasadniane i przedstawiane spokojnie, bez "ideologii", czyli instrumentalnego traktowania prawdy.

Wydawnictwo Politechniki Łódzkiej
Wólczańska 223, 93-005 Łódź
tel. 0-42/84-07-93

Cenną zaletą książki jest komunikatywny czy wręcz elegancki język. Autorowi udała się rzecz nie często spotykana: napisanie pracy naukowej, która jednocześnie jest "dla ludzi".

Książka jest do nabycia w warszawskich księgarniach ORPAN w Pałacu Kultury, im. B. Prusa i Uniwersyteckiej, poza tym raczej nigdzie. Kosztuje 11 zł. Można ją zamawiać za zaliczeniem pocztowym pod adresem podanym w ramce powyżej.


Konrad Waloszczyk, Kryzys ekologiczny w świetle ekofilozofii, Wyd. Politechniki Łódzkiej, Łódź 1996, ss.280.

Norbert Kulesza

NAD RZEKĄ

nad rzeką pomiędzy rzekami
wśród których rzeka

ty siedź
mów rzece:

już jutro będę płynął
sięgał ślinił zdobywał
a dziś rzeko

siedzę
rwę sobie koniczyny
sobie żyję

mów tak rzece
codziennie


JESTEM Z NIEMIASTA

Krzysztof Kowalewicz

Rzadko zdarza się możliwość obejrzenia wystawy, w której jasne, wyraziste i aktualne przesłanie przedstawione zostało w czytelnej dla wszystkich formie. Okazją do takiego właśnie pełnego przeżycia artystycznego była prezentacja fotografii Grzegorza Wojciechowskiego, zatytulowana Niemiasto, zorganizowana przez Międzyuczelniane Lobby Ekologiczne i Łódzkie Towarzystwo Fotograficzne.

W galerii wystawiono ponad 30 zdjęć. Żadne z nich nie zostało opatrzone tytułem czy też adnotacją, gdzie i kiedy zostało zrobione. Nie ma w tym nic dziwnego. Dla Grzegorz Wojciechowskiego istotne znaczenie posiada przecież coś innego. Ważne jest ogólne przesłanie wystawy, która miała pobudzić do refleksji nad dalszymi losami świata z uporem tworzonego przez "mieszczuchów". Ideę Niemiasta autor wyjaśnia następująco: Zachód słońca w mieście zdaje się bardziej grozić niż zachwycać. Miasto ukradło nam nawet gwiazdy z nocnego nieba. Chciałbym przejść na drugą stronę miejskiego muru...

Ile tak na prawdę zabrało nam miasto, zubożając nasz obraz świata, mozna się przekonać oglądając kolejne zdjęcia. Fotografie w pastelowych barwach ukazują piękno krajobrazów, nie zakłóconych bryłami miejskich osiedli, nie pociętych drogami. Zrobione w różnych porach dnia i roku zdjęcia przedstawiają całą zmienność i niepowtarzalność natury. Utrwalony zostały pagórkowaty krajobraz pól i łąk, urwiste nadmorskie brzegi, niedostępne góry, rzeczne doliny. Obok normalnych pejzaży, które często mamy okazję obserwować w trakcie wypraw za miasto, Grzegorz Wojciechowski uchwycił prawie baśniowe, mogłoby by się zdawać nienaturalne, zjawiska: smugę słońca oświetlającą ziemię przez rozpierzchnięte ciężkie chmury, ziemię spowitą poranną mgłą czy konary drzewa rozświetlone zachodzacym słońcem.

Wystawa miała zwrócić naszą uwagę na zagrożenia, jakie rodzi nieprzemyślana miejska architektura. Jeśli pozostaniemy niewzruszeni, niebawem może się okazać, że zdjęcia zgromadzone na wystawie będą ostatnim świadectwem dziewiczego świata przyrody, a pozbawieni widoku linii horyzontu zupełnie zatracimy poczucie magicznej granicy oddzielającej ziemię od nieba. Będziemy tylko częścią miasta.


Grzegorz Wojciechowski, Niemiasto, Łódź, Galeria Fotografii ŁTF, 17.12.96 -7.1.97.

W SIDŁACH NATURY,
CZYLI ALEKSANDRA JASICKIEGO WĘDRÓWKI PO BIESZCZADACH

Alicja Zemanek

Słowo "bieszczad" oznaczało niegdyś dziki, niedostępny skrawek natury, nie-bezpieczny dla człowieka (używano też przed wiekami określenia "świat zbieszczadział", czyli zdziczał). Do owego dawnego, pierwotnego źródłosłowu nazwy "Bieszczady" nawiązuje Aleksander Jasicki w swym najnowszym tomiku poetyckim "Wnyki bieszczadu" (Kraków, ZLP, 1996).

Zbiór wierszy ma charakter notatnika z wędrówek po lasach i połoninach, autor bowiem jest od wielu lat strażnikiem ochrony przyrody, oraz działaczem ruchów ekologicznych. Laureat wielu konkursów literackich, opublikował dotychczas, poza omawianą, 3 książki poetyckie, spośród których szczególną popularnością cieszy się tomik Z kulą u nogi (Kraków, ZLP, 1995), dzięki swym ekologicznym przesłaniom.

SURVIVAL NOCĄ

jak oddychać
z łbem
wbitym
w pętle

jak z godnością
przeżyć
do rana

nim zagrają
piły
rezunów
uczę bieszczad
sztuki
przetrwania

Nie lada odwagą jest pisanie w Krakowie o Bieszczadach, jako że od lat mieszka tu i tworzy wielki poeta gór - Jerzy Harasymowicz. Odwaga Jasickiego wynika jednak z autentycznego, osobistego przeżycia, mierzonego dziesiątkami godzin spędzonych pod gołym niebem oraz siłą nieprzeciętnej wyobraźni. Jego obcowanie z "dzikim bieszczadem" przepełnione jest pierwotnym pragnieniem zmierzenia swoich sił z nieujarzmioną mocą natury. Na ogół nie interesuje go liryczny opis krajobrazu. Atakuje góry, drzewa, a nawet spokojne baranki chmur swoją gwałtowną, prowokacyjną poetycką wizją. Tytułowy "bieszczad" często staje się magicznym, nieuchwytnym zwierzęciem, które tapla się w bajorze, pociera łbem o mokre badyle albo leczy swoje połamane żebra w bandażach z mgieł. Mocna i klarowna metafora jest narzędziem, którym poeta zmusza dziki krajobraz, pierwotny "bieszczad", do uległości. W chwilach wolnych od roli demiurga przekształcającego świat, autor skromnie przygląda się drzewom, chmurom, upływającym porom roku...

Jego ulubionym zajęciem jest polowanie. Ale nie na zwierzęta! Bardziej interesuje go polowanie na słowa, słowa funkcjonujące niegdyś w wielonarodowej Rzeczypospolitej, dzisiaj gniazdujące już tylko, na podobieństwo rzadkich ptaków, na jej wschodnich granicach. Poeta stara się utrwalić je w wierszach z gorliwością kolekcjonera. A więc spotykamy tu berehy, czyli niewielkie wzgórza, górskie hrebenie (grzebienie) wznoszące się nad dołynami (dolinami), w czasie suszy pojawia się propastnyk wywołujący deszcz, a nocą wychodzi ze swej nory staropolski jaźwiec (tym słowem określano niegdyś borsuka).

Świetnie czyta się krótkie, poruszające wyobraźnię wiersze, przenoszące czytelnika w coraz to inne regiony gór, w zmieniające się nagle wewnętrzne pejzaże autora... Jak podkreśla w Posłowiu Julian Kawalec, z poezji tej przebija prawdziwa przyjaźń Jasickiego dla dzikiej przyrody. Przyjaźń, która każe się poecie porównywać do uwięzionego "we wnykach bieszczadu". Symbolicznym obrazem tej przyjaźni jest świetnie skomponowana okładka, przedstawiająca autora trzymającego w ramionach małą sarenkę. Jego uczucia dla natury dalekie są jednak od sentymentalizmu. Mówi o nich prosto, oszczędnie i - chciałoby się powiedzieć - po męsku, jak na przykład w tym wierszu, zamieszczonym obok.


Aleksander Jasicki, Wnyki bieszczadu., Kraków 1996, ZLP, ss. 58.

OSWAJANIE DROBYSZA

Jerzy Oszelda

Estetyczna i zgrabna okładka z muchą oraz dedykacja: "Gosi, sadowi mych oczu" otwierają niedużego formatu tomik poezji Roberta Drobysza pt. Niemi szamani. Podtytuł: Wiersze przebrane kokietuje dyskretnie czytelnika obietnicą interesujących wrażeń poetyckich.

Przyznam, że dla mojej prostomyślnej świadomości twórczej i zmysłu lirycznego teksty Drobysza są rodzajem wyzwania. Niejednorodne stylistycznie niosą różne nastroje, ukryte znaczenia, osobiste przesłania, wśród których - oczywiście - najwyraźniej wybija się troska o losy Ziemi. I ta specyficzność, Drobyszowa maniera w stylu "haiku na patyku", to właściwie ich znak firmowy, którym 28-letni autor wabi, próbując niejednokrotnie olśnić czytelnika. Takim sposobem jest na przykład pozorna niedbałość formy, precyzyjnie przecież zaprojektowana. Czy efekt końcowy spełnia się artystycznie w każdym przypadku, pozostaje sprawą otwartą. Niech łamią sobie nad tym głowę zawodowi krytycy. Mnie się po prostu wiersz podoba lub nie. Albo mi coś zapachnie, coś ogrzeje, zauroczy barwą, dźwiękiem; może nawet łza zakręcić się w oku, albo po prostu nic - zespół liter, składający się na wyrazy i zdania. Ale są wiersze, które z czasem odsłaniają swoje piękno i prawdziwy sens. I to jest zajmujące, że nawet w tej małej książeczce, mieszczącej 20 tekstów poetyckich, zostały jeszcze wiersze niedoczytane, niedosłyszane, słowem - nierozpoznane w pełni. Tomik zachował swoją tajemnicę. A w ogóle czy jesteśmy w stanie odgadnąć wszystkie ślady intencji i zabiegów twórczych jakiegokolwiek autora? No, z wyjątkiem dzieł krystalicznie pięknych, niezwykle klarownych, słowem - genialnych.


Robert Drobysz, Niemi szamani. Wiersze przebrane, Wyd. "Zielone Brygady" nr 17, Kraków 1996, wyd. I. Wstęp i redakcja - Gabriela Morawiecka, ilustracje - Janusz Reichel i Magdalena Jaksa-Raczek (portret autora).

KOCHANKOWIE DUSZY PRZYRODY

Ignacy S. Fiut

Miłość wyrażana metaforyką czerpaną z przyrody i krajobrazu, podziw dla wiatru, gwiazd, księżyca i słońca - to główne elementy przestrzeni wierszy krakowskiego poety Jerzego Stanisława Fronczka, które znajdujemy w zbiorku wierszy-piosenek, noszącym tytuł Wiatr w ogrodzie piosenki.

Fronczek pisał te wiersze inspirowany bliskimi mu krajobrazami, do których powraca zawsze z wielkim sentymentem: traktuje je tak, jak ukochaną dziewczynę. Ona jest liściem z jego drzewa, on w jej ogrodzie tylko wiatrem. Świat poety, ułożony z pięknych i prostych wierszy przyjmujących formy piosenek, jawi się tu jako ogród pełen harmonii i piękna: naturalnych form, barw, głosów, pośród których poeta obcuje z drzewami, kwiatami, ptakami, owocami i całym tym bogactwem, bliskimi i drogimi mu miejscami i ludźmi, których - podobnie jak poetę - utrzymuje w żywocie przyroda.

Inny poeta Jacek Mączka w tomiku Czekam nie czekając, zadaje sobie pytanie: "kim jestem?", by następnie odnaleźć swoje istnienie w drzewie, wodzie, kamieniu. Nie wierzy on jednak słowom, a świat jest dla niego diamentowym mieczem otwierającym owoc ciała poety. Wkomponowuje więc własne "ja" w żywioły przyrody, a jej zew staje się dla niego źródłem pisania. Przyroda w wierszach Mączki to coś na kształt nietzscheańskiego nadczłowieka, który jest miarą "logiki żywiołów" - ona zadaje istotne pytania o sens istnienia człowieka.

Natomiast arkusz poetycki Jana Bocheńskiego (Janka) pt. Możesz czytać zawiera ciekawe próby poetyckie, przeszyte silnym niepokojem o losy człowieka na planecie. Nie wierzy słowom: powątpiewa w nadzieję, czuje się zakładnikiem cywilizacji miasta, poszukuje wspólnoty z ludźmi, którzy działaniami w obronie naturalnego porządku przyciągają go do wspólnoty. Wspólnota ta ma być dla niego manifestacją wolności, która urzeczywistnia się - wedle poety - w życiu zgodnym z naturą.

Warto więc sięgnąć po te trzy propozycje poetyckie, artystycznie ujmujące ważne troski współczesnych ludzi, którzy są wrażliwi zarówno na piękno, jak i na jego rzeczywisty przejaw - jakim jest nasze naturalne środowisko życia.


J. S. Fronczek, Wiatr w ogrodzie piosenki, Wyd. Klub Artystyczno-Literacki Teatru Stygmator, Kraków 1996, ss.44); J. Mączka, Czekam nie czekając, Sanok 1995, ss.56; J. Bocheński, Możesz czytać, Wyd. "Bieszczady" (nakład własny), Kraków 1995, ss. 24.

W OKOLICACH ABSOLUTU

Ignacy S. Fiut

Oto trzy poetyckie wersje poszukiwań opartych o doświadczenie całkowitego zjednoczenia się ze światem.

W tomiku pt. Więc dalej idź trojga autorów skrywających się pod pseudonimami: Jop, Ewa i Mar odnajdujemy żywioły życia, będące podmiotami lirycznymi ich wierszy. Są one ciepłe, przepełnione tęsknotami za przyjaźnią: pochylają się w zadumie nad urodzinami i śmiercią. Przebija przez nie duch zachęty kreacji własnej osobowości: życie jest w nich tym czymś, co absolutnie jest pożądane. Dla niego samego zawsze warto być w świecie.

Wokół doświadczenia Absolutu rozgrywa się też poezja Jarosława Bullera i Grażyny Rdest. Z motywem ognia w centrum percepowanego świata autorzy wydobywają z poziomu podświadomości wizję Kosmosu, podobną do koncepcji Plotyna, gdzie "Jedno" - o czym kłamie nawet to słowo - staje się jego jedynym imieniem. To typowa poezja, wynikająca z doświadczenia jedności metafizycznej "świat" - mistycznego z nim obcowania. Tutaj: miłość, piękno, wolność, światło, kolor, muzyka - stanowią epifanie tego "jednego".

Norbert Kulesza - to poeta już dojrzały, choć niesforny. Jego wiersze rozgrzebują ciemne strony egzystencji człowieka, by następnie prowadzić dialog z bóstwami nad jego kondycją w świecie. Sprawia to poecie niekłamaną satysfakcję. Pomiędzy Bogiem Europejczyka i Tao Chińczyka poeta nie widzi większej różnicy. W jego utworach Jezus i Kriszna mogą stać się przyjaciółmi i partnerami - tak samo dobrze służąc człowiekowi. Kulesza świadomie burzy hierarchie i porządki kosmiczne, odkrywając w tej zdekomponowanej wielości świata nieskończoną siłę Absolutu, której imionami mogą być: Bóg-stwórca, Bóg-człowiek, Kriszna, Budda itd. Dzięki wyszukanej formie wiersza i języka poeta próbuje stać się członkiem panteonu - niby bogiem - nadającym właściwy sens polom, miastom, chlebowi, cierpieniu i miłości. Wszystko jest bowiem dla niego "wielkim nawrotem istnienia", w rzece którego poeta - podobnie jak bogowie - staje na granicy między nocą a dniem, znosząc przeciwieństwa świata, ujawniają zarazem rzeczywisty sens ludzkiego istnienia.

Warto więc zwrócić uwagę na te trzy propozycje poetyckie, jeśli chce się porównać własne przeżycia mistyczne "świat" z innymi ludźmi wrażliwymi.


Więc dalej idź, Kraków 1996, s.24.

J. Buller, G. Rdest, Płomienie mądrości, Toruń 1996, s.28.

N. Kulesza, Budda jest kobietą, Warszawa 1996, s. 44 i Bogowie śpią na rusztowaniach, Warszawa 1996, s.44.


TRYPTYK PTASICH CYTATÓW

szel

Wyjątki pochodzą z pięknej książki Andrzeja Zaniewskiego pt. Cywilizacja ptaków. Jest on także autorem światowego bestsellera Szczur, który został przełożony na 12 języków obcych, i Cień Szczurołapa. Te przejmujące opowieści są o naszych braciach skrzydlatych, którzy wiodą swoje normalne, niezwykłe życie pośród malowniczych ruin śródziemnomorskiej kultury. Jej twórcy - ludzie - zostali zaskoczeni śmiercią, pozostawiając materialne szczątki dawnej świetności. Lecz żyją dalej pięknie, ale i dramatycznie ptaki, przypominając blaski i cienie ludzkich losów. Zaskakuje wnikliwość autora uczestniczącego w bogactwie zachowań ukochanych przezeń kawek, srok i gołębi. Warto, wydając 12 zł, zagłębić się w ten fascynujący świat.

Z ROZDZIAŁU BŁĘKITNOOKIE

Po co były bezskrzydłym te stalowe drzewa od krańca do krańca horyzontu? Czy wznieśli je dla zmęczonych lotem ptaków? Lecę nad tymi drzewami, by w każdej chwili umknąć przed wygłodzonym jastrzębiem, obserwującym wieczorny horyzont.

Ile par bystrych oczu pragnących krwi widzi mnie w tej chwili?

Czuję na sobie ich spojrzenia, głód, ból ich głosu. Patrzą z góry, ze starych wież wzniesionych przez bezskrzydłych na chwałę swego Boga. Mogą mnie zaatakować z dołu, z boku, z góry. Wbijają się szponami w miękkie podbrzusze pokryte jedynie puchem, zaciskają ucisk i porywają do gniazda.

Przeraziła mnie tamta śmierć, którą widziałem tak blisko, na wyciagnięcie skrzydła.

Drapieżniki wybierają przeważnie gołębie. Wolą je od drobnych krukowatych, których dzioby są twarde i mogą zagrozić im uderzeniem w oko, ucho lub palce. Gołębie i szczury, pisklęta i jaja to najłatwiejszy łup. Ciemny ptak o silnych pazurach i twardym dziobie jest na samym końcu ich myśliwskich zamierzeń. A może czuwa nad nami Bóg-Ptak? Może ze wszystkich ptaków dał nam najwięcej zdolności i siły do przetrwania? Może Bóg jest kawką i jego szaroniebieskie oczy widzą mnie właśnie w tej chwili, nad szarymi budynkami, nad placem, po którym włóczą się wilki, nad wyschniętym rowem i wieżą, skąd dochodzi przyzywający zgiełk moich współplemieńców? [ss.53-54].

Z ROZDZIAŁU SATORIS

Przytulonego do gałęzi, wczepionego pazurami, pokrytego deszczową mgłą przerażały jaskrawe, strzelające płomienie pochłaniające drzewo. Żywica opadała błękitnymi kroplami, sycząc i parując. Ogień przygasał, zanikał i ponownie wybuchał, rozpłomieniał się i przerzucał na sąsiednie drzewa.

Tu, w gęstym jaśminowym drzewie czułeś jego ciepło, gorąco, żar. Ogrzewał cię, zabijając i niszcząc twych najbliższych.

Fala błyskawic, gromów i ulewnego deszczy przesuwała się nad miastem. Bałeś się zasnąć. Siłą starałeś się rozwierać oczy. Jednostajnie szumiący deszcz spływał po liściach i kwiatach. Drzewo dogasało, zmieniając się w drgającą drobnymi płomyczkami czarną kolumnę. Trząsłeś się z chłodu, wilgoci, przerażenia [s.162].

Z ROZDZIAŁU GOŁĘBICA

Przypominają konie. Rozwiane grzywy, kopyta, długie ogony, rozdęte połyskliwe chrapy. Rżą, parskają, kopią się, tarzają po piaszczystym brzegu. Z ich czół wyrasta długi, spiczasty, skręcony róg. Pod białą, gładką skórą pulsują żyły, płynie w nich rozgrzana krew, napinają się mięśnie. Odrzucają głowy, tupią, stają na tylnych nogach, gryzą się, galopują wypełniając palmowy gaj tętentem kopyt i rżeniem.

Jednorożce... Klacze, ogiery, źrebaki potrząsają grzywami skubiąc soczystą, zieloną trawę. Ciepły wietrzyk porusza ich grzywami, wzniecając wokół łbów przejrzyste światła.

Przypominasz sobie? Wyschnięty gołąb zaplątany w ostre, mocne włosy, które skrępowały go i zatrzymały... Tak dawno... Tak daleko...

Jednorożce przetrwały, pozostały tu w oazie otoczonej pustynią.

Pozostań, zapomnij o powrocie.

Czy warto wracać do dalekiego, zrujnowanego miasta, do kamiennej ściany, gdzie w południe ciężko wytrzymać od żaru i pyłu?

Czy warto narażać się po to, by wrócić?

Czy nie lepiej zostać i żyć tu, gdzie nigdy nie brakuje wody i jedzenia? Czy nie smakuje ci przetrawiona i wydalona przez jednorożce trawa, liście, kora i wodorosty? Nerwowo ocierasz dziób o korę.

Czekasz, aż nabierzesz sił [ss.357-358].


Andrzej Zaniewski, Cywilizacja ptaków, Wyd. "Kopia" Sp. z.o.o., Warszawa 1996.

OCALIĆ SŁOWA...

Marta Kowalewska

Powszechnie wiadomo, że współczesna polszczyzna ulega wielkim przemianom, że nasz zasób słów, którym posługujemy się na co dzień, znacznie różni się od języka naszych babć, a nawet już i rodziców. Powstają nowe wyrażenia i zwroty używane tylko przez wąskie grupy społeczne czy zawodowe i dla pozostających na zewnątrz raczej niezrozumiałe (np. slang młodzieżowy czy żargon medyczny, prawniczy). Wraz z rozwojem nauki i techniki powstawały nowe zjawiska, instytucje, narzędzia, urządzenia itp., a wraz z tymi - nowe słowa (neologizmy) lub też siegano do języków obcych i stamtąd zapożyczano potrzebne wyrazy - w ciągu wieków napłynęło ich bardzo dużo z różnych języków, często z krajów odległych i egzotycznych (np. sauna - język fiński; narcyz - pochodzenie perskie; cyfra - arabskie; kakao - indiańskie). Oczywiście najwięcej mamy zapożyczeń z języków: łacińskiego, rosyjskiego, niemieckiego, francuskiego, włoskiego, a w ostatnich latach - angielskiego. Wiązało się to z historią Polski i z jej stosunkami z różnymi państwami w ciągu dziejów.

Jednak oprócz tych zapożyczeń i neologizmów istnieją też w języku polskim i takie wyrazy, których nie znajdziemy już w czynnym zasobie słownictwa współczesnego Polaka, które odeszły wraz z określanym desygnatem - archaizmy (np. sok - oskarżyciel) lub które zmieniły swoje znaczenie (bielizna) czy odeszły, ale ponownie wróciły (związane z modą), a wreszcie takie, które dopiero obumierają i powoli wycofują się z żywego języka.

I właśnie tej leksyce - leksyce odchodzącej w niepamięć poświęcona jest książka autorstwa trzech pań: Kwiryny Handke, Hanny Popowskiej-Taborskiej i Ireny Galsterowej pt. Nie dajmy zginąć słowom. Publikacja ta - opracowana przez językoznawców, ale oparta na materiale pochodzacym od użytkownika języka - przeznaczona jest dla wszystkich zainteresowanych stanem słownictwa polszczyzny mówionej XX w. Opracowana została na podstawie ankiety Komisji Kultury Słowa Towarzystwa Naukowego Warszawskiego. Ankieta ta składała się z 2 części.

Część I - dane osobowe ankietowanych: wiek, płeć, miejsce urodzenia i długotrwałego zamieszkiwania, środowisko społeczne, zawód, dane o rodzicach i dziadkach itp. - wszystko to, co mogło wpłynąć na słownictwo osoby ankietowanej i co ma znaczenie dla badanego problemu. Część II - tematy ankiety, które mogły być uzupełnione przez ankietowanych: nazwy ubrań, gier i zabaw dziecięcych, potraw, przedmiotów i sprzętów domowych, stopni pokrewieństwa, zawodów, zwroty grzecznościowe oraz sposoby i formy zwracania się do siebie itp.

Osoby ankietowane pochodziły ze starego pokolenia inteligenckiego, reprezentowały różne regiony geograficzne - byli to przeważnie naukowcy, większość z nich miała ponad 60 lat. Lista ankietowanych wraz z opisem ankiety zawarta jest w omawianej książce. Jednak jej najważniejszą część stanowi alfabetyczny spis wyrazów, zwrotów, wyrażeń, powiedzeń i porzekadeł, które - według ankietowanych - wychodzą dziś z powszechnego użycia. Pozostawiono wyrazy ogólnopolskie i regionalizmy, a odrzucono dialektyzmy i indywidualizmy. Jednak - jak zaznaczają we Wstępie autorki - nie jest to wyczerpująca charakterystyka tego słownictwa: wyrazy, o których zapomina się już w jednym regionie Polski, funkcjonują jeszcze zupełnie dobrze w innym lub też w ogóle nie są znane. Wynika to z odmiennych regionalnych i środowiskowych doświadczeń ankietowanych. Być może wykaz ten byłby pełniejszy, gdyby wśród ankietowanych znalazły się również osoby bez wykształcenia, ale wtedy zapewne pojawiłby się problem gwaryzmów. Można mieć wątpliwości co do stopnia żywotności niektórych wymienionych leksemów (np. akuratny - 'prawidłowy, właściwy' czy banialuki - 'brednie') - autorki zdają sobie z tego sprawę, ale tak zakwalifikowali je ankietowani.

Jednak bez żadnych wątpliwości dziś nie mówimy już 'bąblować' - a imprezować, nie każdy wie, że amarant to kolor purpurowy, szkarłatny. Dziś już mało kto wie, jak smakuje woda sodowa z syfonu, do czego służy kociuba, jak wygląda stągiew i czym się trudni stelmach. Dla wielu konfitury-marmolada-powidła to po prostu dżem. Dziś liczydła zastąpił kalkulator, a elektroluks - odkurzacz. Dzieci nie bawią się "w kółko graniaste" czy "ciuciu-babkę" i nie grają w palanta czy kiczki. Dziś wreszcie np. kotlet kojarzy nam się tylko z daniem mięsnym, a nie z "uczesaniem warkoczy na uszy"; chryzantema znana jest tylko jako kwiat i ewentualnie kojarzy się ze Wszystkimi Świętymi, ale na pewno nie z rodzajem fryzury itd., itd. - to wszystko można znaleźć w ksiązce Nie dajmy...

Wyrazy te powoli tracą swoją żywotność (niektóre już ją utraciły), ale są wśród nich jeszcze i takie, które możemy uratować od zapomnienia i które nadal doskonale mogą spełniać swoją rolę, tzn. precyzyjnie określać (nazywać) to, do czego się odnoszą - czyli swój desygnat. Niepotrzebne są tu żadne zapożyczenia angielskie, które w ostatnich czasach opanowały jezyk polski.

Kochani ekolodzy, może warto chronić nie tylko przyrodę, ale i język? Nie tylko wilki bieszczadzkie czy stare drzewa w Puszczy Białowieskiej, ale i słowa? Nie wstydźcie się używać (choćby w swoich tekstach pisanych do ZB) wyrazów, które wydają się może nieco przestarzałe, ale są znacznie lepsze od tych np. angielskich - bo polskie ('brać udział, uczestniczyć' - zamiast partycypować, 'unowocześniać' - modernizować, 'stwierdzić' - skonstatować). Może warto w swych polemikach wrócić do starych form grzecznościowych ("Kłaniam się uniżenie...", "Moje uszanowanie...", "Szacuneczek! ", "Proszę uprzejmie zauważyć...", "Czy zechciałby Pan...", "Czy byłby Pan tak łaskaw..."), a wtedy nikt nikomu nie zarzuci, że tekst jest chamski. Oczywiście nikt tu - autorki wyżej wymienionej publikacji także - nie każe nikomu wracać do słownictwa archaicznego z czasów Bogurodzicy czy innych starych i nieaktualnych już form.

Trzeba pamiętać, że dawne słownictwo odzwierciedla historię naszego jezyka, jego przemiany; język tracąc je - ubożeje. A więc nie dajmy zginąć słowom!


Kwiryna Handke, Hanna Popowska-Taborska, Irena Galsterowa, Nie dajmy zginąć słowom, SOW, Warszawa 1996, ss.367.
rysunek

POCZĄTEK

Mirosław Drabczyk

Długo biegłem przez zaorane pole, wreszcie dopadłem strumienia, przeciąłem sieci, w których błękitne ryby czekały na uwolnienie - potem, gdy one odpłynęły, zapadłem ponownie w sen. Słyszałem wokół siebie głosy, grzmoty przetaczające się po niebie... Ktoś wołał mnie po imieniu, nie mogłem się obudzić, przez sen dotykałem swojej chropawej skóry, piłem wodę i czułem ukłucia wyrastających ze mnie gałęzi. Oddychałem liśćmi, które później odebrał mi wiatr i porwał na strzępy. Wszystko to powtarzało się wiele razy, dopóki wilgotna ziemia nie dostała się do mojego wnętrza. Wtedy zanurzyłem się w niej i długo trwała nasza miłość.

Teraz budzę się niedaleko strumienia, w miejscu, gdzie przez drogę przechodzą młode jeże. Wyciągam rękę, otwieram oczy, mówię "idzie jeż, niebo jest błękitne, płynie woda".

Świat z mojej ręki bierze początek.


BZB nr 27 - Silva rerum. Ekologiczne miscellanea | Spis treści