Edukacja ekologiczna nie jest oczywiście wynalazkiem gmin ekologicznych, choć w ich przypadku stanowi jeden z najważniejszych elementów procesu ekologizacji. Sytuacja jest o tyle korzystna, że różne, zróżnicowane formy edukacji ekologicznej są żelaznym tematem wielu mass mediów, działalności ruchów ekologicznych i profilów kształcenia (klasy biologiczne i ekologiczne, ekologiczne szkoły rolnicze, leśne i ogólnokształcące, kierunki studiów na różnych wydziałach wyższych uczelni, studia podyplomowe).
Ogólna sytuacja edukacji ekologicznej nie jest więc tak z kretesem zła. Nieszczęście tkwi w tym, że tak pojęta oświata mówi nam zazwyczaj jak powinno być, a jak nie powinno, nic zaś nie mówi o tym jak osiągnąć to co powinno być w świecie takim, jakim on jest. Człowiek epoki przemysłowej zależy od rozlicznych urządzeń technicznych i społecznych. Nie jest w stanie wyrwać się z tej zależności (i nie o to nawet chodzi). Większość z nas ubolewa nad zniszczeniem przyrody, kocha kwiatki i zwierzątka, ale milcząco godzi się na ich (mimowolne) niszczenie poprzez prosty fakt uczestnictwa w cywilizacji przemysłowej: korzystanie z energii, towarów i usług.
Gmina ekologiczna ma tę wyższość, że próbuje ten stan rzeczy zmienić, a nie tylko o nim mówić. Dlatego też ekologizacja gminy wytworzy z pewnością ukierunkowane zapotrzebowanie na nieco bardziej konkretne formy edukacji ekologicznej, a nie tylko edukację informacyjną. Jak z tego wynika, nie dotyczy to tylko sposobu nauczania ekologii w szkołach. Edukacja ekologiczna w gminie musi mieć charakter permanentny, obliczony na całą ludność. Bardziej szkoleniowy niż czysto oświatowy.
By nie rozwadniać tematu, o którym niewiele w końcu wiadomo jak będzie się rozwijać w przyszłości, posłużę się przykładem z ekspansji rolnictwa intensywnego z lat 1960-tych. By zostać dziedzicem gospodarstwa trzeba było mieć przynajmniej świadectwa ukończenia 2-letniego kursu Szkoły Przysposobienia Rolniczego (SPR). Jedną z "prac domowych" kursantów było np. wyhodowanie plonu ziemniaków nowej, intensywnej odmiany, zgodnie z zaleceniami ówczesnej agrotechniki. Delikwent otrzymywał chyba z pół worka ziemniaków i pod okiem instruktora musiał to posadzić na ojcowym polu. Zwracało się oczywiście uwagę na płodozmian, agrotechnikę, nawożenie. Wśród rodzin wiejskich istniało wówczas istne współzawodnictwo; kto wyhoduje największe bulwy (nawozów wtedy nie żałowano). Wyższość nowej odmiany okazywała się wtedy "bezsporna"! Proste, prymitywne, a skuteczne.
Dokładną odwrotność tego przykładu demonstrują np. biodynamiczni działkowcy. Gra idzie o to, który bardziej naturalnie wyhodował marchew, pietruszkę, dynie czy buraki. Tu znów nie wielkość plonu się liczy, a jakość. Ale o dziwo - też mierzalna, np. przez stężenie azotanów i azotynów. W tym przypadku im mniej tym lepiej.
Albo z czasów nam współczesnych - tyle się
mówi o niebezpieczeństwach chemizacji środowiska
przyrodniczego; że nie przestrzega się norm, terminów,
że zużywa się zbyt dużo środków
chemicznych. Wszyscy to w zasadzie wiedzą, ale że od
środków chemicznych nie da się tak od razu odejść
- więc stosują je tak jak potrafią. Ale wystarczyło,
że Ośrodki Doradztwa Rolniczego wyposażyły
(i wypuściły w teren) specjalistów od skalowania
dysz opryskiwaczy rolniczych. Żadnego przymusu, straszenia
itp.; czysty instruktaż i konkretna pomoc techniczna. Oczywiście
do czasu. Kiedy używanie niesprawnego sprzętu chemizacyjnego
będzie prawnie ścigane - dobrowolność zamieni
się w przymus. Póki co jednak - przykład powyższy
świadczy o tym, jak duże możliwości kryje
w sobie dobrze pomyślana oświata ekologiczna.