BZB nr 7 - Ciężki dzień profesora Osiki
Profesor Osika otworzył myślące oczy. Przez szpary w zasłonach po raz pierwszy od kilku tygodni wdzierały się jaskrawe promienie słońca. Mimo to profesor nie był zadowolony. Nie znosił niepewności, a właśnie wczoraj zepsuł się rodzinny barometr z czasów Franciszka Józefa funkcjonujący dotąd nieomylnie i profesor nie wiedział jak właściwie powinien się czuć. Senne spojrzenie spoczęło na nieskazitelnej bieli sufitu, gdzie dwie muchy gorliwie się kochały i natychmiast się ożywiło. Lotny umysł poszybował do wydarzeń minionego dnia. Ta malutka, która wczoraj zdawała egzamin nie umiała wprawdzie nic, ale jakaż ona była ponętna! Trzeba przyznać, że ta nowa damska moda, która początkowo wydawała się tak szokująca, ma swoje dobre strony. Kiedy takie młode stworzenie usiądzie i trykotowa mini-sukienczyna podjedzie jeszcze bardziej do góry, wtedy doświadczone a dyskretne oko sięga w rejony... W tej chwili zaskrzypiał ukochany, od czterdziestu lat ten sam głos (profesor Osika ożenił się młodo a czynów cudzołożnych dopuszczał się jedynie w myślach):
- Kociu jest już 718. Od trzech minut powinieneś być w łazience.
Profesor usiadł na łóżku i włożył starannie stopy w filcowe pantofle, uważając żeby ich nie przydeptać (profesorowa bardzo tego nie lubiła). W łazience szybko uporał się z codziennymi zabiegami toaletowymi, po czym przejrzał się uważnie w lustrze i westchnął. To co pokazywało mu codziennie lustro było niewątpliwie twarzą człowieka uczciwego i porządnego, ale nie miało cech wielkości. Okrągłe, różowe oblicze, z którego wnikliwie spoglądały małe, szare oczka, było poznaczone kilkunastoma piegami. Siedem z nich wyróżniało się okazałymi rozmiarami. Ten typ urody zjednał profesorowi w dzieciństwie przezwisko indyczego jaja, a później, kiedy już zasłynął jako wybitny specjalista od rodziny Coccinellidae koledzy nazwali go po prostu biedronką. Twierdzili przy tym, że w miarę upływu lat profesor coraz bardziej upodabniał się do tego sympatycznego owada tak, jak pan upodabnia się do ukochanego psa. Początkowo profesor przyjmował te insynuacje z głębokim niesmakiem, ale w głębi ducha przyznawał, że złośliwości te nie były bezpodstawne. Był wzrostu średniego, budowy raczej krępej. Krótka szyja wtapiała się w szerokie plecy, które w ciągu niezliczonych prac naukowych zaokrąglały się coraz bardziej jak grzbiet biedronki. Z biegiem czasu profesor przyzwyczaił się do swojego przezwiska. Miał przecież poczucie humoru. Braki w urodzie starał się wyrównywać ubiorem okazując znakomity smak. Szare ubrania z doskonałych wełen miały nieskazitelny krój, a stonowane krawaty podkreślały dyskretną elegancję. Z tą zewnętrzną dbałością harmonizowały wytworne maniery profesora. Nikt nigdy nie słyszał z jego ust grubego słowa czy przekleństwa. Zarówno do swoich pracowników jak studentów odnosił się z wielką uprzejmością. Uważano go zgodnie za najgrzeczniejszego profesora na wydziale.
Wiążąc krawat przed lustrem profesor uświadomił sobie to wszystko i uśmiechnął się do swojego odbicia. Za chwilę jednak zasępił się znowu. Tego ranka nachodziły go wspomnienia i profesor przypomniał sobie, że miał jeszcze inne przezwisko które falą goryczy zalewało jego serce. W czasach kiedy jeszcze nosił krótkie spodenki i teczkę na plecach, brutalni koledzy przezywali go galaretą lub zajęczą nóżką. Była to aluzja do pewnej cechy charakteru profesora jaka objawiła się już w dzieciństwie, a którą każdy rozsądny człowiek musiał uznać za pozytywną; była nią ostrożność. Kiedy jego rówieśnicy w toku zażartej dyskusji na szkolnym podwórku brali się za czupryny, mały Konstanty wymykał się chyłkiem i jeszcze przed dzwonkiem zasiadał w swojej ławce. Nie brał też nigdy udziału w wyprawach na dziewczynki, co wówczas polegało na zaczajaniu się gromadą na te stworzenia kiedy wracały one ze szkoły, wypadaniu z wrzaskiem zza rogu i ciągnięciu za warkocze. Kocio uważał te rozrywki za głupie; wolał oglądać atlas z chrząszczami, który dostał za doskonałe wyniki w nauce po ukończeniu drugiej gimnazjalnej.
Ojciec młodego człowieka, starszy księgowy zatrudniony w poważnym przedsiębiorstwie, był bardzo zadowolony z postawy swojego syna. Natomiast dziadek - barczysty gazda z góralskiej wioski - ilekroć gościł na wakacjach wnuka przypatrywał mu się w milczeniu pykając fajkę i nie reagował kiedy mu opowiadano o jego postępach w szkole. Wreszcie raz zapytany wprost przez zniecierpliwionego syna co sądzi o chłopaku odrzekł z zadumą: eee, kiej to ani chłop ani baba. Pewnikiem to dziwka miała być, ino sie cosik w ostatnim miesiącu odmieniło. Aleś ty był nie lepszy, bez tom cie do miasta wyprawił, haj!
Wkrótce po pierwszej wojnie światowej Kocio zdał maturę z odznaczeniem a w parę miesięcy później z biciem serca składał uroczystą przysięgę o tym, że nigdy nie splami honoru uczelni. Odebrawszy indeks, pełen uroczystych łacińskich napisów, Konstanty poczuł się dorosły. Niewątpliwie okres sztubackich kawałów i naigrawań skończył się definitywnie. Będzie teraz przebywał wśród poważnych, młodych ludzi, będzie prowadził naukowe dyskusje, w których zabłyśnie swoją wiedzą. Początkowo rzeczywiście tak było. Student, który chciał wypożyczyć wzorowe notatki z wykładów, porównać okazy w zielniku, sprawdzić cyfry, których nie był pewny, szedł do Kocia. Bowiem Konstanty poza pracowitością i dokładnością odznaczał się jeszcze fenomenalną pamięcią. Wiadomości, które wchłaniał, były natychmiast segregowane i szufladkowane w odpowiednich partiach szarej substancji. Dzięki temu znakomity umysł przyszłego profesora przypominał wzorowy sklep z galanterią, gdzie każdy drobiazg ma swoją szufladkę z etykietką. Konstanty zauważył jednak, że po pewnym czasie stosunek kolegów do niego, nie przestając być życzliwy, przybrał odcień żartobliwy. Pewnego dnia Konstanty idąc na wykłady usłyszał odgłosy jak gdyby strzałów czy wybuchów. Zaniepokojony przyspieszył kroku i znalazłszy się w sali wykładowej, zapytał kolegów czy nie wiedzą, co to ma znaczyć. Przez chwilę nie odpowiadali aż wreszcie jeden rzekł, marszcząc brwi: wiem. Policja ściga jakiegoś niebezpiecznego przestępcę. Była strzelanina na ulicy. - Czy go złapano? - spytał Kocio z nadzieją w głosie. - Nie - rzekł poważnie inny - wymknął się. - Podobno kilku przechodniów jest rannych - dorzuciła głosem tragicznym koleżanka. Po wykładach Konstanty poszedł najkrótszą drogą do domu i z właściwą sobie ostrożnością nie opuszczał go przez dwa dni. Trzeciego dnia poszedł na wykłady, bacznie rozglądając się wkoło. Już dochodził do otwartych drzwi sali wykładowej kiedy usłyszał głośne pytanie: Nie wiecie co robi ten biedny Osika? - Jak to co? - odpowiedział drugi głos - trzęsie się.Rozległ się chóralny wybuch śmiechu.
- Kociu, pospiesz się, zaraz będzie śniadanie - zaskrzypiał głos z jadalni.
Profesor Osika drgnął i wspomnienia uleciały. Przygładził ręką to, co kiedyś nazywało się czupryną i wszedł do jadalni. Profesorowa siedziała już przy stole i nalewała cienka herbatę (mocna podwyższa ciśnienie). Profesor z szacunkiem ucałował kościstą rękę żony; odczuwał przy tym jak zwykle skryty żal do natury, która tworząc istotę tak doskonałą jak profesorowa, poskąpiła jej owych krągłości na jakich z przyjemnością zawisa oko mężczyzny. Wskutek owego niepojętego niedopatrzenia przyrody ta piękna dusza była zamknięta w powłoce mało efektownej. Profesor, czuły jednakże przede wszystkim na piękno duchowe, kochał żonę głęboko zdając sobie sprawę jak wiele jej zawdzięcza. Kocio ożenił się młodo przy pomocy rodziców, którzy zwrócili mu uwagę na pannę rozsądną, oszczędną i ze znakomitym zawodem - kończyła właśnie stomatologię jako jedna z nielicznych kobiet na uczelni. Tak więc Konstanty, bezpośrednio spod czułej opieki matki dostał się w ręce Stefanii. Ręce te były równie troskliwe jak matczyne, a bardziej energiczne. Stefania była świetnym organizatorem. W domu każda rzecz leżała na swoim miejscu, podłogi lśniły złocistym połyskiem polerowanego dębu, a czas na poszczególne czynności był tak odmierzony jak tykanie zegara. Konstanty wręczał żonie asystencką, a teraz profesorską pensję z ulgą, ponieważ gest ten uwalniał go automatycznie od wszystkich problemów dnia codziennego i pozwalał poświęcić cały czas na badanie pasjonującego życia biedronek.
Druga wojna światowa pogardliwie zignorowała młodego docenta. Siedział zadekowany w jakimś biurze, podczas gdy kataklizm wstrząsający Europą zmiatał codziennie tysiące ludzi. Jego zaciszne mieszkanie nie obudziło pożądliwości przedstawicieli wyższej rasy dzięki temu, że leżało wprawdzie w porządnej ale nienowoczesnej dzielnicy. Wreszcie wyższa rasa dostała w tyłek i uciekła, a nowo mianowany profesor znalazł się naprzeciwko kilku rzędów wymizerowanych osobników płci obojga w wyszarzałych okryciach i z oczami chciwymi wiedzy. Wydawało się, że zacznie się normalne życie...
Profesor wziął kostkę cukru i wrzucił do herbaty. Spojrzał na żonę chcąc jak zwykle zapytać co słychać na świecie ale ona liczyła coś uważnie na brzegu gazety. Myśli profesora znów poszybowały w przeszłość. Jaskrawe słońce, które zalewało w tej chwili staroświecka jadalnię rozpraszało jego umysł i odwracało go od bieżących spraw. Tak samo świeciło tego wiosennego dnia, kiedy w uszczuplonym gronie wynędzniałych kolegów kroczył do auli, aby po pięcioletniej przerwie rozpocząć nowy rok akademicki. Tak, wydawało się wtedy, że zaczyna się wytęsknione, normalne życie, ale złudzenie nie trwało długo. Wróciły znów dni, kiedy na nieoczekiwany dźwięk dzwonka późnym wieczorem milkła rozmowa, bladły twarze i nastawała cisza; wreszcie ktoś podnosił się od stołu i ciężkim krokiem szedł do drzwi odprowadzany wzrokiem pozostałych. W hermetycznie odizolowanym od wolnego świata kraju zapanowały niepodzielnie głupota i zbrodnia, a działały tak zgodnie, że trudno było orzec, która z nich jest większa. Pół świata drżało przed wszechmocnym bandytą, któremu w dodatku pewnego dnia przyszło do głowy, że jest wielkim uczonym. W wyniku tego olśnienia obozy koncentracyjne na Syberii zaludniły się prawdziwymi uczonymi. Za przykładem niezrównanej, przodującej i postępowej prasy radzieckiej polskie dzienniki rozpoczęły atak na reakcyjną genetykę morganowską, przy czym zajadłość artykułu była wprost proporcjonalna do stopnia nieuctwa autora. Profesor Osika z właściwą sobie przezornością wycofał wtedy ze sprzedaży swój podręcznik, w którym jeden z rozdziałów był poświęcony tej prześladowanej nauce. Po kilku latach wszechwładny sadysta przeniósł się tam, gdzie od dwudziestu lat wysyłały go życzenia wielu milionów ludzi i ta połowa świata, w której mieszkał profesor Osika odetchnęła głęboko...
- Dzień dobry panu - odezwał się zachrypnięty alt.
Profesor Osika wrócił do rzeczywistości. Do jadalni wkraczała Brygida z tacą pełną świeżych rożków. Natura, tak skąpa dla profesorowej, wobec niej okazała się nadzwyczaj hojna, toteż każdy krok tej poczciwej kobiety powodował drżenie mebli. Rysopis Brygidy na zaświadczeniu wydanym jej niegdyś przez wójta rodzinnej gminy brzmiał: "włosy gniade, zęby żodkie." Rysopis ten był uderzająco trafny. Teraz włosy przyprószyła siwizna, a zęby przerzedziły się jeszcze bardziej. Zanim profesor zdążył odpowiedzieć na pozdrowienie z małego skweru przed domem dobiegł ogłuszający wrzask, który przeszedł w skandowanie: Jó - zek gli - na! Jó - zek gli - na!
- Dlaczego ci malcy tak krzyczą? - zapytał profesor.
- A bo se wczoraj wymyślili nową zabawę - odrzekła Brygida, stawiając na stole rożki. - W milicjantów i studentów.
- W milicjantów i studentów?- powtórzył zdziwiony profesor. - A na czym ta zabawa polega?
- Ano ci co są za milicjantów to biorą patyki i walą po głowach tych co udają studentów - wyjaśniła Brygida.
- Skąd oni wiedzą takie rzeczy? - zastanawiał się dalej profesor.
- A cóż to nie widzieli co się działo na ulicy? Nie słyszeli jak ludzie wyklinali milicjantów? Oni ta o życiu więcej wiedzą niż poniektóry profesor - odburknęła Brygida.
Profesorowa podniosła głowę, omiotła Brygidę karcącym spojrzeniem, po czym powiedziała: - Razem z laborantami jest was ośmioro, a zatem daję szesnaście kawałków cwibaka i osiem sernika. Sądzę, że to wystarczy.
- Na pewno kochana - odpowiedział z głębokim przekonaniem profesor. - Ja wiem, że ty świetnie liczysz i nigdy się nie mylisz.
- A co będzie jak ktoś weźmie dwa kawałki sernika? - odezwała się Brygida.
- To należy od razu położyć porcje na talerzyki - odpowiedziała chłodno profesorowa. - Widzę, że Brygida jest dzisiaj nie w humorze.
- A bo tyle gadania i wygłupów na ten dzień kobiet. Dali by wszystkim babom wolny dzień, to by było prawdziwe święto.
Profesorowa zignorowała tę uwagę i zapytała:
- Nie opowiedziałeś jeszcze co było wczoraj na zebraniu?
- Nic szczególnego, same drobiazgi. W ubiegłym tygodniu wykończono wreszcie piwnice w naszym budynku i kierownicy zakładów chcieli, żeby je rozdzielać. Ja się zrzekłem naszej części, bo po cóż nam piwnica? Przecież węgla nie mamy.
- A czy nie przydałaby się na magazyn? Tam jest chyba światło i centralne ogrzewanie - zauważyła profesorowa.
- Magazyn? - powtórzył zaskoczony profesor. W piwnicy był tylko raz w życiu kiedy miał osiem lat. Wyprzedził wtedy matkę która szła ze świecą i potknął się o stary kociołek; usiłując zachować równowagę zrzucił słój ze znakomitą nalewką wiśniową i rozłożył się na kupie węgla. Nigdy nie przypuszczał że w piwnicy może być światło i centralne ogrzewanie. - Nie przyszło mi to na myśl - rzekł niepewnie.
- Eee, bo panu to nigdy nic nie przychodzi na myśl - wmieszała się nagle Brygida. - Tak pan żyje jak na księżycu.
Na twarzy profesorowej ukazały się rumieńce. - Brygido! - rzekła głosem o pół oktawy wyższym. Ale Brygida uciekała już do kuchni przerażona własnym zuchwalstwem.
- Ona jest chyba chora - rzekła profesorowa uspokoiwszy się. - Brygido! Jak przyjdzie Antoni proszę przypilnować, żeby chodził na szmatkach!
Z kuchni dobiegł pomruk, po którym nastąpiło strzelanie garnkami. Profesor siedział markotny. Chrupiący rożek ze świeżym masłem nabrał smaku gumy. Subtelna natura cierpiała przy zetknięciu się z grubiaństwem. Dotknął go zwłaszcza śmieszny zarzut, że żyje na księżycu! On, który przeżył dwie wojny, ukończył dwa fakultety, orientuje się świetnie w najbardziej zawiłych sprawach polityki światowej!
- Co sądzisz o tej nowej polityce chińskiej Kociu?
Profesor podniósł głowę i ożywił się. "Żółte niebezpieczeństwo" i jego machinacje należały do ulubionych tematów.
- Sytuacja jest niezwykle interesująca - odpowiedział. - Z ich postępowania wynika że dążą do izolacji dawnego... - profesor urwał bo w tej chwili ktoś zadzwonił do drzwi.
- Przepraszam cię Kociu, to pewnie Antoni przyszedł naprawić kran... Brygido!
Wołanie było niepotrzebne, bo już rozlegało się ciężkie człapanie. Brygida otworzyła drzwi od których doleciało basowe "całuję rączki". Po chwili ku zdumieniu obojga małżonków dał się słyszeć łoskot, jak gdyby przewrócił się jakiś ciężki mebel, a potem wrzask:
- Kruca fuks z tymi szmatami! Wydziwianie jak na królewskim zamku! Na żadnych wyciraczkach jeździł nie bede!
Profesorowa zacisnęła usta, wstała i wyszła do przedpokoju. Na jej spotkanie z zadziwiającą szybkością wystartowała szmata kopnięta przez niewielkiego, pękatego mężczyznę, który rozcierał sobie łokieć. Profesorowa udała, że nie dostrzega szmaty, która tymczasem wylądowała na jej pantoflu i zapytała pojednawczo:
- Co się stało panie Antoni?
- To się stało, żem się wywalił na tej francowatej wyciraczce! - wrzasnął człowieczek.
- Dobrze już, dobrze, niech pan wchodzi bez szmatek - rzekła z rezygnacją profesorowa.
Pan Antoni udobruchał się i zapytał przymilnie przymykając lewe oko:
- A znalazłoby się co na ten mój stłuczony gnat?
Profesorowa wzniosła oczy ku niewidocznemu niebu: - Dobrze, ale tylko jeden.
Podeszła do starego kredensu stojącego w przedpokoju i wyjęła pękatą butelkę i kieliszek. Pan Antoni słuchał z rozjaśnioną twarzą bulgotu butelki, chwycił podany kieliszek i wychylił z wolna.
- Takiej nalewki jak u pani dobrodziejki to chyba w całym mieście nikt nie potrafi zrobić! - Odstawił kieliszek obejmując go czułym spojrzeniem.
- No, więc ten kran w łazience... zaczęła profesorowa, ale pan Antoni wraz z błogim ciepłem w żołądku poczuł ochotę do konwersacji.
- Zaraz, zaraz, robota nie zając, nie ucieknie. Jeszcze się nie przywitałem z panem profesorem... Moje uszanowanie panu profesorowi!
- A, dzień dobry - odpowiedział życzliwie profesor - dawnośmy się nie widzieli.
- Chyba jeszcze za Gomółki - rzekł z namysłem pan Antoni. - Ja chciałem zapytać, jak się panu widzi, co to z tego wszystkiego będzie?
- No, ja myślę że teraz się trochę poprawi - odrzekł ostrożnie profesor.
- A ja myślę, że nie - oświadczył stanowczo Antoni. - Po mojemu to oni znów coś knują.
- Dlaczego knują? - zdziwił się profesor.
- Ja panu profesorowi zaraz wyklaruję. Oni znów strasznie dużo gadają i narodowi obiecują a Wolną Europę jeszcze bardziej zagłuszają niż za Gomółki. A bez co zagłuszają? Bo ona prawdę mówi. A jak się oni tej prawdy boją, to znaczy, że sami cyganią. A jak cyganią, to znaczy, że znów coś przeciw narodowi knują.
- No, tak znowu nie można mówić. Wolna Europa też czasem zmyśla - zaoponował słabo profesor, któremu pod wpływem wywodów Antoniego zaczęło się mącić w głowie.
- Nic nie zmyśla. - uciął dyskusję Antoni tonem bezapelacyjnym. - Prawdę mówi. A ludzie na złość jeszcze więcej słuchają. Ja sam w 56 roku to prawie przestałem słuchać, bo nie zagłuszali. Myślałem wtedy: prawdy się nie boją, widać uczciwie rządzą, to nie będzie nic ciekawego. No i długo to trwało? Na nowo zaczęli zagłuszać i co z tego wyszło?
- A w Piaskowie, w powiatowym szpitalu, jest taki dochtór, co po pijanemu operuje i jak sobie wleje w sam raz, to się operacja uda, a jak za dużo albo za mało, to trumnę trza zamawiać, a wszyscy się go boją i nikt mu nic nie zrobi bo partyjny; opowiadała wczoraj kobieta, co przyszła z jajkami. Nie mogła by go Wolna Europa opisać? - wmieszała się nagle Brygida stojąca w drzwiach.
Na twarzy profesorowej pojawiły się jeszcze silniejsze rumieńce.
- Brygido proszę pozbierać ze stołu! - ucięła dyskusję głosem jak szwedzka stal. - Panie Antoni proszę do łazienki! A na ciebie Kociu też już czas.
W następnej chwili profesor był już w jadalni sam. Strzepnął ze spodni okruchy, wsunął do teczki przygotowane przez Brygidę drugie śniadanie oraz ciasto i wyszedł do przedpokoju. Włożył płaszcz i kapelusz i owinął starannie szyję szalikiem. Rzucił w stronę łazienki zwykłe do widzenia i wyszedł. Na ulicy oślepiło go jaskrawe słońce i owionął ciepły, silny wiatr. Profesor ominął machinalnie dziurę w chodniku, ziejącą od ostatniej naprawy kanalizacji jaka miała miejsce przed dwoma laty i ruszył krokiem powolnym, dostosowanym do rytmu serca. Zaledwie jednak uszedł parę kroków, usłyszał za sobą zdyszany głos:
- Monsieur! Proszę pana!
Profesor odwrócił się zdziwiony i ujrzał przed sobą małego chłopca w dżinsach i kurtce, który zadzierając głowę pytał:
- Pan mnie nie poznaje? Ja się nazywam Toni. Ja mieszkam nad panem u mojej cioci.
- Rzeczywiście, przypominam sobie. To ty przyjechałeś niedawno z Francji?
- Tak proszę pana, bo ja bardzo chorowałem i doktór kazał żebym pojechał w góry. A mój wujek mieszka w górach i mogę u niego być aż do jesieni bo w jesieni idę do szkoły. A ja już umiem czytać po polsku, mama mnie nauczyła, bo moja mama jest Polką. A tam są krowy i cielęta i króliki. Czy ja mogę iść z panem kawałek? Wolno mi iść do rogu, a potem mam wrócić do domu.
- Oczywiście, będzie mi bardzo miło - rzekł rozrzewniony profesor. Jak każdy wielki umysł kochał dzieci.
- A pan lubi króliki? - zapytał Toni.
- Oczywiście ja lubię wszystkie zwierzęta.
- Ja też ale najbardziej lubię pasztet z królików - zawyrokował Toni.
Zaskoczony profesor nie zdążył odpowiedzieć młodemu materialiście, bo nagle gwałtowny poryw wiatru zawirował nad ulicą jak trąba powietrzna, uniósł słup pyłu i na chwilę przesłonił świat.
- Jak w filmie o kowbojach! - wykrzyknął chłopczyk.
- Dlaczego? - zdumiał się profesor.
- A bo tam jak konie pędzą przez... przez...
- ...prerię - podpowiedział profesor.
- ...no właśnie, to też jest taki kurz, że nic nie widać.
- Rzeczywiście - zgodził się profesor uderzony trafnością porównania.
- To tu nikt nie zamiata ulic? - zapytał Toni.
- Ależ tak, są zamiatacze.
- To dlaczego jest tak brudno?
Profesor zastanowił się: Bo jest ich za mało.
- Rozumiem. Nikt w Polsce nie chce zamiatać ulic bo ludzie są bogaci. - zadecydował Toni z uznaniem. - No a ten... jak się nazywa... no, concierge... też nie musi zamiatać?
- Po polsku mówi się "dozorca" - pouczył profesor - Dozorca właściwie powinien zamiatać chodnik przed domem ale... - profesor urwał bezradnie.
Na szczęście Toni skończył przecierać oczy i przeskoczył na inny temat.
- Proszę pana, a w Polsce są strajki?
- Nie, nie ma - stwierdził profesor stanowczo i popatrzył na chłopca trochę podejrzliwie, a potem powędrował wzrokiem za jego spojrzeniem. W głębokim rowie wyrytym w poprzek asfaltowej jezdni siedziało dwóch robotników opatulonych w waciaki. Starszy, przygarbiony, wsparty na trzonku łopaty, palił papierosa a jego spojrzenie biegło gdzieś w nieskończoną dal. Młodszy oparł się plecami o stertę zrąbanego asfaltu i mrużąc oczy w jaskrawym słońcu uśmiechał się błogo.
- No, a ci robotnicy? - triumfował Toni. - Przecież oni strajkują. Ja wiem. To jest włoski strajk. U nas był taki Renault, pan wie, gdzie robią auta. Tam mój tata pracuje. Oni siedzieli w fabryce, ale nic nie robili. Tak jak ci.
- Zapewniam cię Toni, że oni nie strajkują - rzekł słabym głosem profesor. - Oni tylko odpoczywają.
- To już się zmęczyli? - zdziwił się Toni. - U nas wszyscy pracują do południa i wtedy jest przerwa. A im zapłacą, jak oni tyle odpoczywają?
- Zapłacą - rzekł ponuro profesor.
- Proszę pana, to w Polsce płacą za to, że ludzie pracują czy, że nie pracują?
Znękany profesor poczuł nagle w głowie dziwna pustkę. Gardził rozpowszechnionym wśród młodzieży cynicznym żargonem, ale w tej chwili zrozumiał precyzyjność zwrotu "robić wodę z mózgu". Zapytał pospiesznie chłopca:
- Czy ty nie musisz już wracać do domu?
- Jeszcze nie - stwierdził Toni i zastanawiając się jak gdyby sobie przypomniał coś wyuczonego dodał:
- To bardzo miło, że pan o mnie myśli. Ja mogę pana odprowadzić do końca tego skweru.
Profesor Osika westchnął cicho, mierząc okiem odległość jaka jeszcze pozostawała do przebycia. Przechodzili właśnie przez zieleniec przylegający do gmachu politechniki. Panował tu ruch, ponieważ studenci schodzili się właśnie na wykłady.
- Proszę pana a w Polsce jest dużo ludzi co nie umieją czytać? - zapytał nagle Toni.
Profesor przystanął i rozejrzał się rozpaczliwie po otoczeniu zadając sobie pytanie, co nasunęło temu smarkaczowi taką myśl, ale nic nie zauważył.
- W Polsce wszyscy umieją czytać - stwierdził bezapelacyjnie.
- A nie - sprzeciwił się Toni - ci chłopcy nie umieją czytać.
- Ależ Toni, co ty opowiadasz! - obruszył się profesor. - To są studenci. Skąd ci przyszło do głowy, że oni nie umieją czytać?
- Bo tu wszędzie są napisy "nie- dep- tać traw- ni- ków" - przesylabizował Toni - a oni wszyscy chodzą po trawnikach. O, jakie ścieżki! To jak umieją czytać, to dlaczego tak chodzą?
Profesor Osika posmutniał. Istotnie, rozrośnięta i krzepka młodzież polska zachowywała się na ulicy jak stado paralityków. Ci sami studenci, którzy potrafili hulać całą noc wśród dudnienia bębnów, niszczyli całe trawniki, żeby sobie skrócić drogę o dwa metry. Część z nich pochodziła ze wsi i nie odróżniała jeszcze zieleńca od rodzimego pastwiska, ale reszta?... Było to po prostu niechlujstwo wchodzące w pokaźny wianek cnót narodowych. Ale przecież niepodobna powiedzieć to tej przemądrzałej krzyżówce dwóch narodów. Profesor szukał chwilę jakiegoś wyjaśnienia, ale Toni nagle rozpromienił się i pokazując palcem na tabliczkę wykrzyknął: o, jaki wierszyk! Na tabliczce widniał napis: "tylko krewni krowy lub byka mają prawo do deptania trawnika".
- O, idą dwie krowy! - uradował się Toni.
- Ciszej! - syknął profesor. Przez trawnik szły wolnym krokiem dwie wymalowane studentki w modnych płaszczach do kostek. Toni mruczał coś pod nosem. Co ty znów mówisz? - zdenerwował się profesor.
- Ja sobie powtarzam ten wierszyk, powiem go cioci. A wie pan, u nas jak ktoś wejdzie na trawę to zaraz policjant przychodzi i każe płacić. A tu nie?
- Nie - odburknął profesor.
- To co oni robią jak nie pilnują? - zdziwił się Toni.
Profesor miał na końcu języka zgryźliwą odpowiedź, ale opanował się i rzekł krótko:
- Nie wiem.
Spokojna ulica skończyła się i znaleźli się na ruchliwym skrzyżowaniu.
- Ja już muszę wrócić do domu - oświadczył z żalem Toni. - Do widzenia.
- Do widzenia - odpowiedział z ulgą profesor.
Po drugiej stronie ulicy błyszczało zapraszająco zielone światło. Profesor zszedł na jezdnię, ale po trzech krokach obejrzał się za siebie żeby sprawdzić czy ten straszny produkt intymnej współpracy polsko-francuskiej rzeczywiście zawrócił do domu. Produkt uszedł już kilkanaście metrów, ale teraz przystanął i gapił się na coś na skwerze. Co on tam znów wynalazł? - zastanowił się profesor. Nagle usłyszał za plecami zgrzyt hamulców i pisk opon.
- W ziemię wrosłeś, ty stary grzybie? - darł się czerwony ze złości kierowca ciężarówki, która zahamowała tuż przed profesorem. - Za ciziami się to próchno ogląda zamiast za trumną!
Na miejscu zielonego światła jarzyło się czerwone, a jezdnią rwał sznur samochodów. Profesor wbiegł z powrotem na chodnik odprowadzany wściekłym wzrokiem kierowcy i otarł z czoła kroplę potu. Ciężarówka zniknęła, a za chwilę pokazało się znów zielone światło. Profesor przeszedł jezdnię na nieco zwiotczałych nogach. Był głęboko zawstydzony. On, zawsze taki przezorny i uważny! Rozejrzał się ukradkiem czy ktoś ze znajomych nie był świadkiem tego pożałowania godnego incydentu, ale nie. Mijały go same obce twarze. Profesor uspokoił się i ruszył dalej pewniejszym krokiem. Wśród przechodniów przeważała teraz płeć piękna, co było znakiem, że Instytut Biologii jest już blisko. Profesor z przyjemnością obserwował kształtne sylwetki zwracając baczną uwagę na nogi. Niestety, kapryśna moda ostatnio przykryła tę pociągającą, a niewinną część damskiego ciała. Profesor Osika przyjął przeskok z mini na maxi z głębokim niesmakiem. Najpierw przyzwyczaja się ludzi do oszołamiających widoków, a potem zakrywa się nawet to, co odsłoniła już pierwsza wojna światowa. Na szczęście ulubiona asystentka profesora nie poszła niewolniczo za tym bezsensownym wybrykiem mody i nosiła nadal urocze kuse spódniczki. Na myśl o niej oblicze profesora rozjaśniło się. Na imię miała Ewa (czyż może być piękniejsze i bardziej kobiece imię?) i była właścicielką najładniejszej pary nóg jaką widział profesor w swoim życiu. Ale to jeszcze nie wszystko. Po nogach wytrawny znawca kobiecej urody najwyżej cenił oczy, a urokowi oczu Ewy nie oparłby się najbardziej krytyczny umysł. Miały kolor ciemnego leśnego miodu, a kiedy profesor w nie patrzył, miał wrażenie, że wypływa z nich strumyk słodyczy i przenika prosto do jego serca. Była w tych oczach sama dobroć, niewinność i łagodność i profesor zastanawiał się czasem, kto będzie szczęśliwym wybrańcem, który te skarby posiądzie. Wśród nielicznych wolnych mężczyzn w instytucie nie widział nikogo godnego. Pod względem naukowym profesor również był zadowolony z Ewy, a zadowolić go nie było łatwo. Jeszcze trudniej było usłyszeć wyrażenie zadowolenia. Chwalenie było sprzeczne z zasadami profesora, który uważał, że w ten sposób psuje się młode umysły i rozwija zarozumiałość. Wyrazić uznanie można dopiero dojrzałemu człowiekowi, któremu nie przewróci się od tego w głowie. Granica dojrzałości nie była dokładnie sprecyzowana i bez udziału świadomości profesora, wraz z jego wiekiem, przesuwała się ku górze. Zresztą jego pracownicy, jakkolwiek na poziomie, na pewno nie byli geniuszami. Co innego ludzie profesora Harnasia - to bez wątpienia wybitne jednostki! Profesor Harnaś podkreślał to przecież na każdej Radzie Instytutu. Wszyscy dostali amerykańskie stypendia i co rok któryś z nich jechał na drugą półkulę. Wprawdzie niektórzy profesorowie krzywili się, że jeden zakład zabrał wszystkie stypendia i dla innych nie zostało nic, ale profesor Harnaś rozwiał te wątpliwości na Radzie Instytutu jednym uderzeniem pięści w stół. Profesor Osika zawsze go podziwiał i był całkowicie po jego stronie; jednostki genialne muszą mieć pierwszeństwo...