BZB nr 7 - Ciężki dzień profesora Osiki
kontynuacja poprzedniej strony
Refleksje profesora urwały się, ponieważ dochodził już do instytutu. Przed kilkupiętrowym budynkiem stała grupka studentek w długich płaszczach. Jedna z nich, odwrócona do profesora plecami, kogoś mu przypominała, ale nie mógł sobie uświadomić kogo. Mijając je uchylił kapelusza i w tym momencie owa znajoma postać podeszła do niego z uśmiechem a serce profesora ścisnęło się boleśnie. Ewa przeszła na maxi!
- Dzień dobry panie profesorze, jak się pan czuje? Dzisiaj bardzo spadło ciśnienie - zabrzmiał miękki i miły głos.
Profesor zbladł i złapał się za serce, które jak na komendę zaczęło bić nierówno i ciężko.
- Odczuwam to od rana - rzekł zdławionym głosem. - Ciekaw jestem czy przynajmniej winda działa.
Weszli do budynku i profesor z ulgą zobaczył, że przed windą stoi stary laborant zakładu, Apolinary Owsianka, i właśnie otwiera drzwi. Ujrzawszy profesora z asystentką ukłonił się, a kiedy weszli do windy zatrzasnął drzwi i nacisnął guzik.
- Co słychać, panie Apolinary? - zapytał jak zwykle profesor. - Pan też odczuwa dzisiejsze ciśnienie?
Apolinary podniósł na profesora, małe szare oczka w okrągłej twarzy ozdobionej parą wąsów. Po wyglądzie tych wąsów pracownicy w instytucie poznawali humor Apolinarego. Jeżeli były zakręcone do góry upodabniając właściciela do kota, znaczyło to, że wszystko jest w porządku. Jeżeli zwisały w dół, właściciel przypominał nieco suma i wtedy było wiadomo, że coś mu leży na wątrobie. Dzisiaj Apolinary był we wcieleniu suma i profesor natychmiast to zauważył. Apolinary milczał chwilę, bo rozmowa przychodziła mu raczej ciężko i wreszcie wydusił:
- Eee tam, ciśnienie... moja stara piekli się od rana...
Profesor zaniepokoił się. Pani Hortensja Owsianka, podobnie jak mąż, była uczciwa i lojalna. Bardzo lubiła zwierzęta i myszy doświadczalne w Instytucie pod jej opieką miały się doskonale. Potrafiła też, sobie tylko wiadomym sposobem, zmusić do szybkiego załatwienia sprawy nawet najbardziej leniwą i bezczelną urzędniczkę z administracji uniwersytetu. Miała jednak pewną słabostkę: lubiła się od czasu do czasu napić, zwłaszcza gdy ją coś gryzło. Nos jej przypominał wtedy barwą flagę Związku Radzieckiego, a ona sama stawała się wtedy odpowiednio agresywna.
- A... dlaczego żona się denerwuje? - zapytał ostrożnie profesor. Apolinary nie zdążył odpowiedzieć, bo winda zatrzymała się. Profesor szybko wysiadł mając nadzieję, że przemknie się niepostrzeżenie do gabinetu, ale była to złudna nadzieja: przed drzwiami zakładu stała pani Owsianka z nosem jak sztandar rewolucji. Zobaczywszy profesora ruszyła do ataku:
- Panie profesorze, prawda to, że nasz zakład nie dostał ani jednej piwnicy, a inni zachapali wszystko?
Profesor zerknął nieznacznie w lewo i prawo, ale Ewa i Apolinary gdzieś zniknęli. Został sam na placu boju i musiał godnie stawić czoło przeciwnikowi.
- Widzi pani - zaczął pojednawczo - inne zakłady mają inne potrzeby niż my...
- Co?! - wrzasnęła pani Hortensja - a nam to niby nie potrzeba?! A gdzie ja mam kłaść szkło, gdzie? Znów przyszło dwieście zlewek i stoi nie rozpakowane, bo nie ma gdzie upchać! A te pudła z robactwem po świętej pamięci profesorze Grabowskim? (pani Hortensja miała na myśli gabloty z owadami).
W tej chwili za plecami żony ukazał się Apolinary i pociągnął ją z tyłu za chałat.
- Cichaj stara - mruknął - to i tak już przepadło.
Cała furia pani Owsiankowej zwróciła się teraz przeciw małżonkowi.
- A ty tu czego gamoniu?! Pilnuj lepiej swojej roboty.
Apolinary wykonał zręczny obrót i zniknął w głębi korytarza. Profesor Osika z właściwą mu przytomnością umysłu skorzystał z odwrócenia uwagi pani Hortensji, wyminął ją szybko i ruszył w kierunku swojego gabinetu. Dumnie wyprostowana głowa i pierś profesora płynęły z godnością naprzód, niesione na rączo poruszających się nogach, których ruch udzielał się tej części ciała z jakiej wyrastały; wskutek tego profesor przypominał w tej chwili sportowca specjalizującego się w szybkim chodzeniu. Biegły za nim okrzyki i zawodzenia Hortensji, ale ona sama nie śmiała już dłużej napastować przełożonego.
Profesor wszedł do gabinetu, zamknął za sobą starannie drzwi i usiadł ciężko przy biurku. Początek dnia był stanowczo pechowy. Ludzie dzisiaj byli dziwnie nerwowi. Może niskie ciśnienie jest tego powodem... Wystąpienie Hortensji było stanowczo oburzające. Co za ton! Co za śmiałość! Woźna krytykuje profesora uniwersytetu! Cóż za czasy! Właściwie należałoby wezwać ją do gabinetu i lodowato uprzejmym tonem wyrazić zdziwienie z powodu jej zachowania. Ale na myśl, że miałby stanąć oko w oko z Hortensją profesor uczuł, że jest zmęczony. Postanowił odłożyć to na później. Spojrzenie jego przesunęło się niechętnie po zasłanym papierami biurku i spoczęło miłośnie na dużym drewnianym pudle stojącym na parapecie. Pudło to, przysłane mu właśnie z wiedeńskiego muzeum, zawierało kilkadziesiąt okazów biedronek. Dyrektor muzeum prosił wybitnego specjalistę w załączonym liście o sklasyfikowanie nowej odmiany, jaka pojawiła się ostatnio licznie w okolicach Wiednia. Profesor Osika przeprowadził już wstępne oględziny przysłanych owadów i jeden okaz wydał mu się szczególnie interesujący. Ręka profesora podążyła w ślad za spojrzeniem, ale w pół drogi zatrzymała się i cofnęła niechętnie ponieważ ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę - powiedział profesor.
Drzwi otworzyły się i na progu stanął wysoki, chudy blondyn z rozwichrzoną czupryną i pochmurnym spojrzeniem.
- Dzień dobry - rzekł niepewnie.
Był to adiunkt Rafał Stanek. - Czego chce ten zgryźliwy typ? - pomyślał profesor ponieważ nie lubił go. Raził go szorstki sposób bycia młodego człowieka i niedbała powierzchowność. Chociaż ostatnio (profesor musiał to przyznać) Stanek zaczął więcej dbać o swój wygląd. Dzisiaj w jakimś nowym, czarnym pulowerze wyglądał zupełnie porządnie.
- Dzień dobry - odpowiedział profesor. - Pan ma jakąś sprawę do mnie?
- Ja miałem się dzisiaj zgłosić w sprawie mojej pracy - odpowiedział blondyn.
- Ach prawda - rzekł profesor, przybierając obiektywny wyraz twarzy. W ciągu burzliwych wydarzeń dzisiejszego poranka zupełnie o tym zapomniał.
- Proszę siadać.
Sięgnął po leżącą na biurku tekturową teczkę i zaczął przerzucać maszynopis.
- Ta praca jest niedbale napisana. Pan zdaje się zupełnie nie uznaje znaków pisarskich. Proszę spojrzeć! - profesor wskazał na stronę, upstrzoną czerwonymi znakami. - Tu nie ma ani jednego przecinka! A tu... przecież to zdanie aż prosi się o średnik!
- Ja po prostu nie zwracałem na to uwagi - rzekł posępnie blondyn - dlatego, że to jest dopiero brudnopis. I tak będę przepisywał na czysto a wtedy poprawię te drobiazgi.
- Drobiazgi! - Profesor zarumienił się ze wzburzenia. Sam był mistrzem w korekcie i najmniejsze przeoczenie nie uchodziło jego uwagi. Wychwytywał brakujące przecinki i błędy czujnym okiem myśliwego odczytującego zatarty trop. Korekta, która wyszła spod jego ręki była jak pieśń nad pieśniami na cześć sumienności i precyzji. - Pan zdaje się nigdy w życiu nie zhańbił się dokładnością!
- Oczywiście... to znaczy... ja wstawię te wszystkie kropki - plątał się blondyn. - Ale czy poza tym mam coś zmieniać w treści? Czy mogę już przepisać?
Profesor Osika zamilkł. Właściwie praca nie była zła, może nawet była niezła, ale to nie znaczy, żeby nie mogła być lepsza! Profesor zamknął maszynopis i z miną wyrażającą niesmak podał go asystentowi.
- Może pan przepisać - rzekł sucho.
Twarz blondyna rozjaśniła się.
- Dziękuję bardzo, panie profesorze, ja... ja mam jeszcze prośbę: czy mógłbym jechać na zjazd cytologiczny? Proponowano mi, żebym powiedział coś o tej ostatniej pracy...
Profesor uniósł brwi.
- A czy pan da sobie radę? Na zjazdach trzeba już reprezentować pewien poziom i umieć mówić...
- Ja się starannie przygotuję - zapewnił Stanek ulegle. - Zresztą asystenci profesora Harnasia też jadą i będą referować swoje prace.
Profesor zmarszczył brwi. Co za zarozumiałość! Ten typ uważa, że jest równy pracownikom profesora Harnasia!
- Pan zapomina, że asystenci profesora Harnasia są doświadczonymi specjalistami - rzekł lodowato. - Oni pracują w tej dziedzinie już osiem lat.
- Istotnie - zgodził się Stanek - ale ja dwanaście.
Profesor Osika zdumiał się. Stanek mówił prawdę. Jak ten czas leci... Ale szybko opanował się.
- Długość pracy nie jest decydująca, tylko wyniki - oświadczył oschle. - Proszę wypisać sobie pismo o delegację, to od razu podpiszę.
Blondyn usiadł przy maszynie i zaczął stukać. Po chwili podniósł się i wręczył kartkę profesorowi. Profesor przebiegł oczami tekst.
- W tych kilkunastu słowach pomylił się pan dwa razy. O tu zamiast "a" napisał pan "o" a zamiast "y" - "m". Czy naprawdę nie potrafi pan jednego zdania napisać bez błędu? - zapytał z irytacją.
- Bardzo przepraszam, ja to zaraz poprawię - usprawiedliwiał się Stanek. - Chciałem szybciej napisać i dlatego...
- Widział pan kiedyś takie maszynistki, które piszą na dalekopisach? - zapytał pouczająco profesor. - One piszą szybko i nie mylą się.
- Widziałem, moja kuzynka jest właśnie taką maszynistką. Ale one też się czasem mylą... mimo długiego szkolenia. Na to nie ma sposobu.
- Dlaczego? - zapytał z urazą profesor podpisując pismo.
- Podobno tylko Bóg się nie myli - wyjaśnił cierpliwie Stanek.
Profesor spojrzał na niego przenikliwie, ale twarz asystenta nie wyrażała nic.
- Proszę powiedzieć wszystkim, że zapraszam dzisiaj na godzinę dwunastą na herbatę. Zbierzemy się chyba w bibliotece.
- Dziękuję bardzo - uradował się typ i zniknął szybko za drzwiami.
Profesor uświadomił sobie nagle, że nie wyjął jeszcze z teczki ciasta, które mogło się w drodze pokruszyć. Wstał, otworzył teczkę, wyjął ostrożnie białe zawiniątko, odwinął papier i stwierdził, że ciasto doszło w doskonałym stanie. Po pokoju rozszedł się smakowity zapach. Profesor podszedł do drzwi, żeby poprosić kogoś z asystentów o zaopiekowanie się ciastem, ale w tym momencie ktoś zapukał i nie czekając wszedł. Profesor Osika zdrętwiał, ponieważ stanął przed nim kolega Kromański, zwany Paluszkiem, a jego wesołe, czarne oczy przeniknęły w głąb pokoju i spoczęły na serniku.
Profesor Kromański, jak wszyscy zgodnie twierdzili, był nie tylko znakomitym paleontologiem ale najbardziej lubianym profesorem instytutu a zarazem jego enfant terrible. Profesor Osika zgadzał się z tą opinią, jakkolwiek często czuł się skrępowany bezceremonialnym zachowaniem się kolegi. Tęgi, siwiejący brunet o śpiewnym, wschodnim akcencie, umiał cieszyć się drobnymi przyjemnościami codziennego życia, a zwłaszcza bardzo lubił jeść. W kieszeni marynarki nosił zwykle paczuszkę słonych paluszków, które raz po raz chrupał. Stąd właśnie pochodził jego przydomek, rozpowszechniony zarówno wśród kolegów, jak studentów.
- Moje uszanowanie koledze - pozdrowił śpiewnie Paluszek i wpakował się do gabinetu. - Cóż ja widzę? To dzieło wyszło zapewne z rączek małżonki?
- Tak, właśnie... - zaczął rozpaczliwie profesor Osika, ale Paluszek nie czekając na ciąg dalszy zaśpiewał radośnie: - Ta, to widać od razu! Ja do dziś pamiętam te pyszne racuszki na pana imieninach. A można spróbować ten serniczek? - i nie czekając na odpowiedź wziął kawałek i ugryzł.
- Proszę bardzo- odpowiedział słabym głosem profesor Osika - Niech pan siada. Ja się kiepsko dzisiaj czuję. To niskie ciśnienie...
- Nie trzeba patrzeć na barometr, wtedy człowiek dobrze się czuje - pouczył Paluszek, delektując się sernikiem. - Tak się panu zdaje, bo jest pan zdrowy. Chore serce to najgorsza rzecz. Człowiek nigdy nie wie, kiedy umrze - rzekł posępnie profesor Osika, pragnąc odwrócić uwagę Paluszka od przyziemnych rozkoszy.
- A któż może wiedzieć, kiedy umrze? - zdumiał się z kolei Paluszek. - Ja już byłem raz tak jak umarły, a przecież żyję.
- Jak to? - zapytał profesor Osika.
- Właściwie to ja o tym nikomu nie mówię, ale jak się już zgadało, to panu opowiem. To było we Lwowie, w czasie okupacji. Gdzieś w ciemnej uliczce nasi zatłukli szwaba, no i zaczęła się pacyfikacja. Ja byłem akurat w mieście i dostałem się w łapankę. Żandarmi zapędzili nas na jakieś podwórko, kazali twarzą stanąć do muru, ręce założyć na kark. Potem przyjechała ciężarówka i zaczęli nas ładować. Napchali do pełna i pojechali za miasto rozwalić. A ja i jakiś młody chłopak staliśmy na końcu i nie zmieściliśmy się. Niemcy pojechali z tamtymi a z nami został tylko jeden. Wiedziałem, że jak tamci wrócą, to przyjdzie kolej na nas i byłem jak sparaliżowany. Niemiec zaczął mi grzebać po kieszeniach i nagle podsunął mi pod nos fotografię, którą znalazł w portfelu. "Wer ist das?" zapytał. Powiedziałem z trudem, bo język miałem skołczały, że moja córeczka. Ona miała wtedy dwa lata i była śliczna, taka blondyneczka z niebieskimi oczkami. Żandarm patrzył chwilę, potem oddał mi zdjęcie i powiedział zmienionym głosem, że on też ma taką i dodał szybko: "Gehen Sie! beide! schnell!" i pokazał nam ręką kierunek ku przedmieściom. Patrzyliśmy na niego obaj jak barany i nie ruszaliśmy się z miejsca. Wtedy wrzasnął: "raus!" i to nas otrzeźwiło. Rzuciliśmy się w ulicę jak zające, potem w ogrody, przeskakiwaliśmy płoty, byle dalej. Przeczekałem do wieczora schowany w jakichś krzakach i nocą przekradłem się do domu. No i co pan powie na to? Śmierć przychodzi wtedy, kiedy chce. Po co o niej myśleć - dodał pogodnie, sięgając po nowy kawałek sernika.
- To okropne! - szepnął drżącym głosem profesor Osika, odprowadzając wzrokiem sernik.
Paluszek nagle uderzył się w czoło.
- Ja tu gadam i gadam a byłbym zapomniał powiedzieć panu, że dyrektor zwołuje dzisiaj o 1115 zebranie Instytutu. Spotkałem go przed chwilą; prosił, żeby pana zawiadomić bo się gdzieś spieszył.
- Jak to? Przecież dzisiaj po południu jest Rada Wydziału.
- Tak, ale przyszła jakaś aparatura, którą trzeba rozdzielić a jest więcej kandydatów niż aparatury. Ja oczywiście nie wchodzę w grę - zapewnił Paluszek, biorąc kawałek cwibaka.
W tej chwili na biurku rozdzwonił się telefon. Profesor Osika podniósł słuchawkę.
- Czy to pan profesor Osika? - zapytał w słuchawce uprzejmy i władczy głos.
- Tak - odpowiedział profesor, rozpoznając właściciela głosu.
- Tu Dławik. Dzień dobry panu. Ja dzwonię w sprawie studentki, która wczoraj oblała u pana. Nazywa się Krupa. Dlaczego ona oblała?
- Bo nic nie umiała. To był egzamin komisyjny. Wszyscy stwierdzili, że ona się nie nadaje na studia.
- No, może to za ostro, każdemu się może noga powinąć. Ja chciałem pana profesora prosić, żeby ją pan jeszcze raz przepytał. Ona się nauczy.
- Ależ ona nic nie rozumie z tego, czego się uczy. Poza tym egzaminu komisyjnego nie wolno powtarzać! - tłumaczył wzburzony profesor.
- Czasem trzeba zrobić wyjątek. To jest córka towarzysza z Komitetu Wojewódzkiego. Prosili, żeby interweniować w jej sprawie. Powiedziałem tej dziewczynie, żeby się do pana zgłosiła. - Głos był teraz o ćwierć tonu mniej uprzejmy a o pół tonu bardziej władczy.
- Dobrze, niech przyjdzie - rzekł z wysiłkiem profesor Osika.
- Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Dziękuję bardzo i do widzenia panie profesorze. - Głos miał teraz tony miodowe.
Profesor Osika położył ciężko słuchawkę.
- Którą kretynkę partia znów popiera? - zapytał Paluszek, żując cwibak.
- Krupę! Ona dostała się na studia tylko dzięki protekcji! Przecież ona jest niedorozwinięta umysłowo!
- Znam. Ona ma tyle rozumu co but towarzysza Dławika. Jeżeli oblała komisyjny to powinna wylecieć.
- No właśnie. Ale dla niej łamie się przepisy. A dopiero tyle było gadania o praworządności i równości.
- Panie kolego, to stara śpiewka. Nawet dziecka już na to nie nabiorą. Gorzej, że młodzież robi się coraz bardziej cyniczna i zgorzkniała jak to widzi. Kto dostaje najlepsze posady po studiach? Ten kto ma najlepsze chody, a co on umie, to nieważne. Wie pan, ja już mam dość tego. Z przyjemnością pójdę na emeryturę. A słyszał pan, że mają nam w końcu obniżyć wiek emerytalny do 65 lat? - ożywił się Paluszek, biorąc następny kawałek cwibaka.
- To znaczy, że ja musiałbym iść za półtora roku na emeryturę - wyrzekł gorzko profesor Osika, śledząc kątem oka postępy spustoszenia. - Ale to niemożliwe, któż tu przyjdzie? Czy pan widzi jakiegoś następcę po mnie?
- Ma pan tego Stanka. To niegłupi chłopak. Rozmawiałem z nim kilkakrotnie i podobał mi się.
- No wie pan! - uniósł się profesor Osika. - Przecież to gbur! Człowiek pozbawiony szacunku dla starszych. Gdyby pan słyszał jego drwiącą uwagę na temat profesora Gawrona!
- A co takiego powiedział? - zaciekawił się Paluszek.
- Zapytałem go parę dni temu, czy idzie na odczyt profesora Gawrona. Odpowiedział, że nie, bo uważa to za stratę czasu. Zwróciłem mu uwagę, że profesor Gawron należy do czołowych polskich genetyków. Na to usłyszałem - powtarzam dosłownie - ale profesor Gawron wygłupił się w okresie stalinowskim i trudno po tym mieć zaufanie do tego co mówi...
- Cha, cha, cha - roześmiał się serdecznie Paluszek - a to harda sztuka. Temu nie da się zaimponować byle czym. To mi się podoba.
- Ależ proszę pomyśleć - protestował dotknięty do żywego profesor Osika - do czego to podobne, żeby młody człowiek...
- Nie taki znów młody - przerwał Paluszek - przecież on ma już trzydzieści parę lat, prawda?
- Tak, istotnie - przyznał zaskoczony profesor - ale...
- No to musiał studiować w tak zwanym minionym okresie, kiedy kolega Gawron w towarzystwie kilku innych robił z siebie błazna - przerwał po raz drugi Paluszek.
- To były straszne czasy! Niektórzy byli zmuszeni do wyrzeczenia się swoich przekonań!
- Ale nie wszyscy się wyrzekli, prawda? - powiedział Paluszek, poważniejąc. - Żyjemy w epoce ogólnego płaszczenia się, a młodzież, wbrew pozornemu cynizmowi, najbardziej ceni odwagę. To tylko jej imponuje. Natomiast tchórzami się gardzi. A ten Stanek pozwala sobie na luksus... ale - czy pan wie jakie są stopnie luksusu w Polsce?
- Nie... - rzekł niepewnie profesor Osika.
- Pierwszy stopień to własny samochód, drugi stopień to własna willa, a trzeci stopień to własne zdanie, przy czym dwa pierwsze stopnie nie wykluczają się wzajemnie, natomiast trzeci stopień wyklucza oba pozostałe. Dobre co? - roześmiał się Paluszek biorąc z roztargnieniem kawałek sernika. - Nie będzie miał chłop łatwego życia, ale na to nie ma rady. Jak się kto urodzi jeżem, to się nie potrafi zachowywać jak glista - dodał filozoficznie.
W tym momencie dało się słyszeć ciche uderzenie ściennego zegara. Paluszek spojrzał i zerwał się z krzesła.
- Wpół do jedenastej. Ależ się zagadałem. Przepraszam bardzo i dziękuję za pyszny poczęstunek. Ucałowania rączek dla małżonki. Do zobaczenia!
Profesor Osika został sam. Spojrzał na resztki ciasta suchym okiem wodza, który po ciężkiej bitwie ogląda pobojowisko i powziął decyzję. W tej chwili ktoś zapukał i uchylił drzwi. Był to Apolinary.
- Panie profesorze, robotnicy się pytają, co zrobić z tymi starymi gablotami, co stoją na dole, bo tam nie mogą zostać.
- Niech je zabiorą i oddadzą do dyspozycji administracji - odparł niecierpliwie profesor. - Proszę poprosić pannę Ewę.
- A właśnie ją widziałem... Panno Ewo! - zawołał Apolinary w głąb korytarza.
Ewa podbiegła, uśmiechnięta jak zwykle i profesor uczuł, że na jej widok robi mu się lżej.
- Panno Ewo - rzekł miękko, wyciągając z portfela banknot - czy mogłaby pani zająć się kupnem ciastek? Dzisiaj jest święto pań.
- Oczywiście, zawsze - odpowiedziała a głos jej zabrzmiał jak flet. Profesor Osika uczuł, że na ten dźwięk wali się w nim wewnętrzna bariera samoopanowania i chłodu.
- Czy pani wie, że ma wyjść ustawa obniżająca wiek emerytalny do 65 lat? - zapytał gorzko. - Proszę pomyśleć, to znaczy, że za dwa lata ja musiałbym iść na emeryturę.
- To wstrząsające - szepnęła Ewa a jej rzęsy zatrzepotały i zakryły oczy.
- A to i tak powinno być -odezwał się niespodzianie Apolinary, który nie wiadomo dlaczego nie ruszał się z miejsca. - Na stare lata to człowiek już powinien odpocząć.
Profesor zignorował tę gruboskórną uwagę.
- A więc proszę wszystkich państwa na dwunastą - powtórzył i usiadł za stołem, na którym stała lupa.
Do Rady Instytutu było jeszcze przeszło pół godziny, więc profesor postanowił spojrzeć na okaz, który go tak intrygował. Zdjął pokrywę drewnianego pudła i wyjął ostrożnie małego owada umocowanego na długiej szpilce. W tym momencie na biurku zadzwonił telefon. Profesor drgnął i wetknął szpilkę na powrót do pudła, po czym wstał i podszedł do biurka.
- Słucham - rzekł zdejmując słuchawkę.
- Czy to ty, Kociu? - zabrzmiał w słuchawce zdenerwowany głos małżonki.
- Tak, to ja. Czy coś się stało?
- Wyobraź sobie, ta niezdara Brygida uparła się pomagać Antoniemu w łazience i tak sobie oparzyła rękę, że leży i jęczy. Zrobiłam jej opatrunek, ale nie ma mowy, żeby mogła ugotować obiad. U nas znów zapowiedzieli przyjazd kogoś z ministerstwa i zebranie. Nie wiem, kiedy się to skończy. Po prostu musisz iść na obiad do miasta. Czy słyszysz mnie?
- Tak - odpowiedział profesor.
- Nie idź do restauracji tylko do klubu pisarzy. Tam przynajmniej nie trują ludzi. No to do wieczora.
- Dobrze kochanie - odrzekł profesor smętnie.
Nie lubił takich niespodzianek. Stracił ochotę do oglądania wiedeńskiej biedronki, zresztą czasu już pozostało niewiele. Profesor postanowił wstąpić po kolegę Kloca, znakomitego parazytologa. Przechodząc przez korytarz spłoszył długowłosą parę w spodniach, która czuliła się do siebie. Na widok profesora oba osobniki odsunęły się od siebie i ukłoniły. Profesor odkłonił się i poszedł dalej, zastanawiając się, do jakiej płci właściwie należały, ale mimo wieloletniego doświadczenia nie potrafił tego rozstrzygnąć. Zszedł po schodach piętro niżej, gdzie mieścił się zakład parazytologii profesora Kloca i zamierzał właśnie wejść w długi korytarz, ale nagle zatrzymał się, ponieważ z głębi korytarza sunęła naprzeciw niego szafa. Przez sekundę profesor uczuł coś w rodzaju niemiłego lęku, ponieważ nie widać było siły poruszającej szafę. Podobnego uczucia doznają czasami członkowie partii, kiedy zebranie przeciągnęło się do północy a droga do domu prowadzi pod murem cmentarza. W miarę jak szafa podążała naprzód, w głębi korytarza kolejno uchylały się drzwi od pokojów i wysuwały się ostrożnie głowy asystentów z oczami okrągłymi z ciekawości i strachu. Nagle szafa stanęła a wtedy wszystkie drzwi bezszelestnie zamknęły się i w korytarzu zapanowała pustka. Profesor wzdrygnął się, ponieważ zza szafy wyjrzała głowa Lukrecji i uśmiechnęła się do niego, to znaczy w wąskiej szparze nakrytej zwisającym nosem ukazał się rząd nylonowych zębów. Ten uśmiech, ociekający fałszywą słodyczą był uważany przez niektórych przesądnych pracowników instytutu za złą wróżbę, jeżeli zobaczyło się go rano. Byli nawet tacy, którzy szybko pukali wtedy w niemalowane drzewo.
Lukrecja, czyli adiunkt Gizela Kret była bowiem czymś w rodzaju upiora Instytutu. Była mistrzem intrygi i tej właściwości zawdzięczała swój przydomek. Jeżeli zdarzał się rzadki okres, że nikt w Instytucie nikogo nie podgryzał ani nie oczerniał, Lukrecja podupadała na zdrowiu. Snuła się wtedy posępnie, czekając na okazję zmącenia nieznośnego spokoju. W instytucie naukowym, czyli kłębowisku wielkich ambicji i małych możliwości, o okazję nie było trudno, a wtedy Lukrecja rzucała się w wir walki, siejąc nieufność, szepcząc każdej stronie, co o niej jakoby powiedziała strona przeciwna i bacząc pilnie, żeby przypadkiem prawda nie wypłynęła na wierzch. Gdyby Lukrecja przyszła była na świat w innej epoce a opatrzność wyposażyła ją w walory fizyczne, mogłaby obalać księstwa i wpływać na losy narodów. Niestety, opatrzność, która nigdy nie wie, co komu dać, obdarzyła ją postacią, przypominającą pękaty worek kapusty i kazała żyć w świętoszkowatym imperium pierwszych sekretarzy.
- Dzień dobry pani - rzekł uprzejmie profesor Osika, ochłonąwszy z wrażenia. - Dlaczego pani męczy się sama przesuwaniem takiej ciężkiej szafy? Czy nie ma nikogo, kto by pani pomógł?
Oblicze Lukrecji przybrało wyraz boleściwy.
- Jestem taka osamotniona - westchnęła. - Wszyscy odsunęli się ode mnie. A pan profesor Kloc czasem niestety zapomina o swoich obietnicach. Tydzień temu prosiłam go o nową szafę i obiecał mi ją dać, a dzisiaj dowiedziałam się że szafa ma iść do innego pokoju.
- A może tam była bardziej potrzebna? - zapytał naiwnie profesor Osika.
- Ale ja mam pierwszeństwo! - syknęła Lukrecja - i muszę się bronić! - Rzuciła się ze zdwojoną energią na szafę, która skrzypnęła i ruszyła z kopyta.
Profesor zszedł pospiesznie na bok, wyminął Lukrecję i poszedł nerwowym krokiem wzdłuż korytarza. Zapukał do ostatnich drzwi, na których wisiała wizytówka profesora Kloca, po czym - nie czekając - pchnął je. Rozległ się tępy łomot i jęk. Zaskoczony profesor stanął w drzwiach naprzeciw profesora Kloca, który trzymał się za czoło. Obaj panowie patrzyli na siebie zmieszani, coraz bardziej różowiejąc. Sytuacja była delikatna, jakkolwiek całkowicie jednoznaczna.
- Bardzo pana przepraszam, nie przypuszczałem że... - profesor Osika urwał zaczęte zdanie, nie wiedząc jak skończyć.
- Proszę bardzo, proszę - rzekł pospiesznie profesor Kloc, zdejmując dłoń z czoła, na którym z zadziwiającą szybkością wyrastał guz. Zamknął starannie drzwi i wskazał gościowi fotel.
Profesor Kloc był wysokim, atletycznie zbudowanym brunetem w sile wieku, o wysokim czole i szlachetnych, męskich rysach.
- Czy... czy ona już jest daleko? - zapytał zdławionym głosem.
- Chyba już w swoim pokoju - odpowiedział profesor Osika, zniżając mimo woli głos. - Mówiła, że pan jej obiecał jakąś szafę a potem nie dał...
- To było tak, że pozbyliśmy się starych, zepsutych mikroskopów i zwolniła się jedna szafa; myślałem, że będzie niepotrzebna, tymczasem później okazało się, że magistranci nie mają gdzie chować swoich rzeczy... Ale ona i tak ją wzięła, sam pan widział. A ma już trzy szafy w swoim pokoju - wyjaśniał profesor Kloc.
- Trzy szafy? Co ona tam chowa? - zdziwił się profesor Osika.
- A czy ja wiem?! Chyba swoje brudne majtki! - wybuchnął z nagłą pasją profesor Kloc, po czym patrząc niespokojnie na drzwi dodał ciszej: - Pan nie wie, co się tu działo w ubiegłym tygodniu. Trzy mikroskopy na jej ćwiczeniach okazały się zepsute. Zamiast powiedzieć technikowi, żeby je naprawił przyleciała do mnie z awanturą, że sabotuje się jej ćwiczenia i że pójdzie ze skargą do prokuratora!
- To niesłychane! - rzekł profesor Osika, głęboko wstrząśnięty.
- Ja się uniosłem, to znaczy powiedziałem "proszę bardzo". Wtedy ona posiniała i powiedziała, że dostaje ataku serca. Więc ja się zląkłem i kazałem zatelefonować po pogotowie. Lekarz ją obejrzał, dał jakiś zastrzyk, a potem z kwaśną miną powiedział mi, że jeżeli się to powtórzy w przyszłości to żeby dzwonić na psychiatrię, bo on ma ważniejsze rzeczy na głowie. A na drugi dzień ona jak skowronek obiegła raniutko całą administrację, opowiadając, że ja nie nadaję się na kierownika. O Boże, ja chyba zawału dostanę - zaszlochał biedak, aż zadrżały potężne bary.
Profesor Osika patrzył na kolegę ze współczuciem.
- A nie próbował pan z nią stanowczo? Podobno na histeryczkę trzeba krzyknąć...
- To znów dostanie ataku i powie że ja ją zabijam. Albo... zapisze się do partii!... - dodał szeptem. Obaj panowie zadrżeli.
- Ja myślę, że partia poznałaby się w końcu, że to wariatka - rzekł niepewnie profesor Osika.
- Tak, ale zanim by do tego doszło, to czy pan wie co by się tu działo?
- To prawda...
Na chwilę zapadło grobowe milczenie.
- Pan wie, że zaraz będzie zebranie? - przerwał ciszę profesor Osika.
- Prawda, zapomniałem. To trzeba już iść. - Profesor Kloc uchylił drzwi, wyjrzał ostrożnie i oznajmił półgłosem: korytarz wolny, możemy iść. Obaj uczeni przemknęli się chyłkiem przez długi korytarz i z uczuciem ulgi zeszli na parter gdzie znajdowała się sala konferencyjna.
- Chciałbym złapać przed zebraniem dyrektora i przypomnieć mu, że jeżeli przyszedł aparat do chromatografii gazowej, to w naszym zakładzie jest najbardziej potrzebny - odezwał się profesor Kloc z troską w głosie.
W tej chwili otworzyły się drzwi od windy i ukazał się profesor Kromański w towarzystwie znakomitego znawcy motyli, profesora Szumca. Był to barczysty osobnik, którego głowa przypominała dawno nie strzyżonego pudla. Zmierzwione włosy, wraz z okazałą brodą, tworzyły równomierny siwy gąszcz, z którego wyzierały tylko oczy i nos. Szumiec był młody duchem i dyskutując z młodzieżą czuł się jej starszym bratem, co podkreślał strojem i zachowaniem: nosił flanelową koszulę i dżinsy, podtrzymywane pasem godnym kowboja oraz używał wyrażeń, które wydawały mu się młodzieżowe. To wszystko jakoś nie całkiem przekonywało studentów, którzy po cichu nazywali go "Shakin' Piernik". Szumiec przychodził do instytutu zwykle w towarzystwie łaciatej wyżlicy Kamy o zadumanym, łagodnym spojrzeniu. Obaj panowie podeszli do kolegów i przywitali się.
- Ciekawe czy zwierzęta też odczuwają to dzisiejsze ciśnienie - rzekł uprzejmie profesor Osika.
- Oczywiście, że odczuwają - odpowiedział pouczająco Szumiec. - Kama już od wczoraj jest niezwykle nerwowa i niespokojna.
- A może ona ma ruję. W tym okresie pieski odprawiają wesela - odezwał się niezbyt taktownie profesor Kloc.
Profesor Szumiec zignorował tę uwagę.
- Kama jest wybitnie wrażliwym psem - ciągnął - a poza tym wykazuje zadziwiającą inteligencję. Ostatnio stwierdziłem u niej zdolność do myślenia abstrakcyjnego. Tresowałem ją na bielinki, których było bardzo dużo w tamtym roku. Po kilkunastu dniach na hasło "chwyć motylka" rzucała się natychmiast, ale nie tylko na bielinki, ale na wszystkie inne motyle. Nie ma wątpliwości, że zrozumiała pojęcie "motyl".
- Ciekawe czy łapałaby też mole - zainteresował się Paluszek. - Moja żona ma z nimi wieczne kłopoty, bo nie znosi zapachu naftaliny.
- Przepraszam - powiedział nagle profesor Kloc - dyrektor idzie - pociągnął za sobą profesora Osikę.
Do hallu wchodził właśnie niewielki, siwy człowieczek o wyblakłych oczach. Był to dyrektor Instytutu, profesor Siemionko. Siemionko zajmował się niegdyś fizjologią, ale zajęcie to przerzucił od dawna na barki asystentów a poświęcił się wyłącznie pracy administracyjnej polegającej na piciu kawy, knuciu intryg i protegowaniu na studia niedorozwiniętych dzieci różnych dygnitarzy. Było powszechnie wiadomo, że przed egzaminami uprzedzał swoich protegowanych z czego będą pytani.
- Panie dyrektorze, podobno dostaliśmy chromatograf gazowy dla instytutu. Prosiłbym bardzo pamiętać, że on jest dla nas niezbędny ze względu na to, że zajmujemy się produktami przemiany materii u pasożytów. Ja już rok temu złożyłem podanie o przydzielenie... - zaczął profesor Kloc.
Profesor Siemionko machnął ręką gestem wyrażającym znużenie:
- Wiem, pamiętam o tym. Oczywiście, że wy macie pierwszeństwo. Przy waszych badaniach, nieprawda, to jest rzecz konieczna, bez tego nie ruszycie. Zresztą wiem, że już macie przeszkolonego asystenta. Zrobię co będę mógł. Ale ja ze swej strony też mam do pana prośbę. Oblał pan ostatnio taką studentkę, Patrycję Cebulę, prawda?
- Owszem, przypominam sobie - odparł profesor Kloc. - Ale ta Cebula w ogóle nie powinna być na studiach. To wyjątkowo tępa, a przy tym bezczelna dziewczyna.
Profesor Siemionko rozłożył ręce:
- Ma pan rację, panie kolego, zupełnie się z panem zgadzam. Ale widzi pan, to jest córka dyrektora administracyjnego, a od niego, nieprawda, dużo zależy. Jeżeli ją oblejemy, to odbije się to na naszych budżetach, na aparaturze... puścić ją, niech idzie. Co tam, jedna idiotka mniej, jedna więcej. Poza tym on jest, nieprawda, wysoko partyjny, są naciski...
- Dobrze, przepytam ją jeszcze raz - rzekł gorzko profesor Kloc.
Siemionko zwrócił się do Szumca i zaczął mu coś tłumaczyć przyciszonym głosem. Profesor Osika zrobił parę kroków w stronę gabloty gdzie wywieszano ogłoszenia o zebraniach naukowych i stanął jak wryty przed afiszem, który głosił: "Antropogeniczne odkształcenie akwenów Polski centralnej - przedstawi prof. J. Brajtszwanc."
- Mocne prawda? - zapytał Kromański przymykając jedno oko. - Tacy prostaczkowie jak pan i ja napisaliby po prostu "Wpływ gospodarki na zbiorniki wodne" i czy to zrobiłoby na kimś wrażenie? A jak taki cwaniak wygłosi to z uroczystą miną w telewizji, to wszyscy otworzą gębę i pomyślą: to musi być wielki uczony bo nic nie można zrozumieć...