BZB nr 7 - Ciężki dzień profesora Osiki


kontynuacja poprzedniej strony

Urwał, bo drzwi windy znów się otworzyły i ukazał się w nich okazały brzuch a w ślad za nim nalana, blada twarz, wyposażona w tępe, rybie oczka.

- Waciak idzie, widocznie Brajtszwanca nie będzie - rzekł profesor Kloc. - Nie mogę zrozumieć jak on mógł coś takiego mianować swoim zastępcą. Przecież to straszny prymityw.

- Właśnie dlatego - wyjaśnił Paluszek. - Ten bałwan wie, że wszystko zawdzięcza Brajtszwancowi, dlatego wypełni każdy jego rozkaz i w niczym mu się nie sprzeciwi.

- To zupełnie jak w ma... - zaczął profesor Osika i urwał ponieważ dr Waciak zbliżył się do nich.

- Cóż to, szef nie przyjdzie na radę? - zapytał profesor Kloc.

- Pan profesor ma gościa ze Stanów Zjednoczonych więc upoważnił mnie żebym go zastąpił - oznajmił z namaszczeniem Waciak.

- Dobrze, że pana widzę - zaśpiewał miodowym głosem Kromański. - Bardzo jestem ciekaw jakie jest pańskie zdanie o tym nowym programie studiów jaki przysłało ministerstwo.

- Jest to niewątpliwie problem dyskusyjny i trudno mi aktualnie sprecyzować moją opinię, ponieważ nie przemyślałem jeszcze integralnie propozycji ministerstwa.

- Rozumiem - podchwycił Kromański - profesor Brajtszwanc nie wyraził jeszcze swojego poglądu na tę sprawę.

Waciak zesztywniał i wydął brzuch, który przybrał kształt balona.

- Pan profesor Brajtszwanc niewątpliwie zajmie słuszne stanowisko w tej sprawie - wycedził i oddalił się z miną wyrażającą obrażoną godność.

- On mi przypomina jakąś bajkę dla dzieci - rzekł profesor Osika. - Była tam żaba, która nadymała się ze wszystkich sił, żeby przekrzyczeć inne i w końcu pękła.

Drzwi od ulicy otworzyły się i do hallu wtoczył się pulchny, niski blondyn o przylizanych włosach i zadartym nosie. Rozejrzał się bystro, jakkolwiek z pewnym trudem, gdyż jego szyja znajdowała się w stanie zaniku i podbiegł do dyrektora Siemionki. Był to znakomity biochemik, profesor Brombel.

- Panie dyrektorze - zaczął z godnością unosząc wysoko nos - słyszałem, że przyszedł chromatograf dla Instytutu. Proszę pamiętać, że ja pierwszy składałem podanie i my musimy go mieć. Są dane wskazujące, że w wyciągach z glonów, które robimy istnieją substancje mogące mieć rewelacyjne znaczenie dla nauki i gospodarki krajowej.

Profesor Siemionko uśmiechnął się pogodnie:

- Wiem, pamiętam. Oczywiście, że wy macie pierwszeństwo. Przy waszych badaniach... ale proszę panów wchodźmy, bo już są wszyscy zainteresowani. Pan profesor Harnaś też już idzie.

Do sali wkroczył średniego wzrostu mężczyzna o szerokich ramionach, wielkiej, łysej głowie i szczęce goryla. Wszyscy zebrani weszli do sali konferencyjnej z długim stołem pośrodku, nakrytym zielonym suknem. Wielkie okno zajmujące całą ścianę było zastawione imponująco bujnymi roślinami. Były one chlubą Apolinarego Owsianki. Kiedy pytano go o sposób pielęgnacji uśmiechał się tylko tajemniczo i nikomu nie zdradzał swojego sekretu.

Zebrani usiedli dokoła stołu. Profesor Osika zajął miejsce obok Paluszka. Prócz samodzielnych pracowników nauki w radzie zasiadało również dwoje aktywistów: asystent reprezentujący związki zawodowe - krępy osobnik o ponurej fizjognomii buldoga oraz wąsata towarzyszka ufarbowana na rudo i reprezentująca partię. Kiedy ustało szuranie krzesłami, głos zabrał profesor Siemionko:

- Witam serdecznie wszystkich państwa w nowym budynku i mam nadzieję, nieprawda, że dobrze nam się będzie w nim pracowało...

- Trochę tu duszno - odezwał się profesor Kromański - czy nie można by uchylić okna?

- Niestety nie da się, bo jest zaszwajsowane - wyjaśniła fachowo sekretarka.

- To znaczy, że tu nigdy nie będzie można otworzyć okna? - nalegał Kromański.

- Architekt oparł się na założeniu, że system wentylacyjny będzie dostarczał świeżego powietrza - pospieszył z wyjaśnieniem Siemionko i ciągnął dalej: - Zwołałem dzisiaj, tak nagle, nieprawda, zebranie ponieważ wczoraj właśnie przyszedł chromatograf gazowy a kwestura nalega żeby go zaraz przydzielić i podać numer inwentarza. Dwa zakłady, nieprawda, ubiegają się od dawna o ten aparat a mianowicie parazytologia i biochemia. Prosiłbym zainteresowanych o zreferowanie, w jakim stopniu chromatograf jest niezbędny w ich pracy. Oczywiście ważne jest, nieprawda, czy jest w zakładzie przeszkolony pracownik, który potrafi się z aparatem obchodzić. Zdaje się, że pan profesor Kloc ma już, nieprawda, takiego asystenta.

- Oczywiście - podchwycił pospiesznie profesor Kloc. - Już od roku mamy wyszkolonego asystenta, który przeszedł półroczny staż w Pradze. Ja chciałbym przypomnieć, że nasze projektowane badania nad produktami przemiany materii u robaków pasożytniczych mogą mieć duże znaczenie dla medycyny...

Zgromadzeni wraz z dyrektorem pokiwali zgodnie głowami. Profesor Brombel podniósł rękę do góry.

- Pozwolę sobie przypomnieć szanownemu zgromadzeniu - rzekł wyszukanie uprzejmym tonem zezując w stronę profesora Siemionki - że nasz zakład już dwa lata temu zaplanował zakup chromatografu. Bez niego nasze badania nad substancjami zawartymi w wyciągach z glonów utkną na martwym punkcie. Zwracam również uwagę szanownych zebranych na fakt, że nasz zakład wysłał rok temu doktora Rogala do Jeny na przeszkolenie w tym kierunku. Doktor Rogal wykonał w Jenie znakomitą pracę, która obecnie jest już w przygotowaniu do druku.

Zgromadzeni wraz z dyrektorem pokiwali z uznaniem głowami. Profesor Harnaś podniósł zimne szare oczy znad kartki papieru na której coś kreślił.

- A gdzie będzie stał aparat? - zapytał matowym, przyciszonym głosem. - Zdaje mi się, że żaden z panów nie ma wolnego pomieszczenia.

- Och, to chyba nie jest aż tak trudny problem - odparł nieco nerwowo profesor Brombel. - Zawsze można się trochę ścieśnić i wygospodarować jeden pokój. Najważniejszą sprawą jest chyba obecność przeszkolonego pracownika.

- Co do pierwszego problemu miałbym zastrzeżenia. Zagęszczanie zakładu nie jest korzystne dla jego rozwoju. Natomiast podzielam druga opinię: aparat powinien być tam, gdzie są najlepsi fachowcy. Tylko wtedy będzie odpowiednio wykorzystany. W związku z tym muszę przekazać państwu pewną informację. Pani Brajtszwancowa, która - jak wiadomo - od pół roku przebywa w Stanach Zjednoczonych w pracowni profesora Fieldinga robi pracę na chromatografie i ma już bardzo interesujące wyniki. Temat, który opracowuje, jest wstępem do szerszych badań. Za pół roku pani Brajtszwancowa wróci jako znakomity specjalista...

Profesor Harnaś przerwał na chwilę i powiódł spojrzeniem po zebranych.

- W tej sytuacji - podjął o pół tonu głośniej - najbardziej racjonalne będzie umieszczenie chromatografu w naszym zakładzie.

- Ależ... - zaczął profesor Kloc i urwał.

- To niemożliwe! - uniósł się profesor Brombel. - Przecież my od dwóch lat czekamy na chromatograf!... Nasze badania!... Nie będziemy mogli ich kontynuować! Panie dyrektorze! Zwracam uwagę na fakt, że pan Rogal specjalnie po to został wysłany do Jeny, żeby opanować technikę chromatografii!!!

- Pan kolega przyznał jednak, że aparat powinien znajdować się w rękach najlepszego specjalisty - odpowiedział sucho profesor Harnaś. - Zgodzi się pan chyba, że laboratoria wschodnioniemieckie nie mogą się równać z amerykańskimi.

Profesor Osika w ułamku sekundy dostrzegł w oczach Siemionki dziwny błysk jakby nienawiści ale było to tylko przelotne wrażenie, może złudzenie.

- Ponieważ, nieprawda, jest więcej kandydatów, którzy pragnęliby pracować na chromatografie, może by ustawić go w jakimś neutralnym miejscu, gdzie wszyscy mieliby do niego dostęp? - Zaproponował niepewnie dyrektor.

- Wykluczone! - zabrzmiał bezapelacyjnie głos Harnasia. - W takiej sytuacji nikt nie byłby odpowiedzialny za aparat. Zresztą u nas jest już przygotowane pomieszczenie. - Ręka profesor opadła ciężko na stół. Dyskusja była skończona. W sali stawało się coraz bardziej duszno.

- Dlaczego Siemionko tak się boi Harnasia? - szepnął profesor Osika do Kromańskiego.

- Podobno Harnaś zna jakiś paskudny szczegół z jego życiorysu - odszepnął Kromański.

Dyrektor Siemionko otarł kroplę potu z czoła.

- Ponieważ rozstrzygnęliśmy, nieprawda, sprawę chromatografu - rzekł pospiesznie - myślę, że na tym możemy zakończyć nasze zebranie.

- Jeszcze są wolne wnioski - odezwał się głos przedstawiciela związków zawodowych. Wszyscy zebrani spojrzeli w jego stronę.

- Słuchamy - rzekł z rezygnacją dyrektor Siemionko.

- Do naszego związku wpłynęło zażalenie młodego, zdolnego, pracownika naukowego, który cieszył się dotąd jak najlepszą opinią, a z niewiadomych przyczyn otrzymał wypowiedzenie. Mam na myśli naszego kolegę Juliusza Grzybka, który już jako student trzeciego roku zgłosił się w charakterze wolontariusza do profesora Szumca i przez dwa lata pomagał bezinteresownie we wszystkich pracach w zakładzie. Po ukończeniu studiów został zaangażowany jako asystent techniczny. Po dwóch latach wzorowej pracy kolega Grzybek otrzymał wypowiedzenie. Chcielibyśmy wszyscy wiedzieć, dlaczego.

Mówca o fizjognomii buldoga skończył i popatrzył twardo na profesora Szumca.

- Właśnie, dlaczego - odezwała się basem wąsata towarzyszka. - Pan profesor wystawił mu przecież świetną opinię kiedy zaczynał pracę. "Zdolny, o wybitnych zainteresowaniach naukowych..." Więc co się nagle stało?

- Zastanawiam się zawsze jak kobieta może mieć taki niski głos - szepnął profesor Osika do Kromańskiego.

- Nie wie pan? To z zamiłowania do jarzębiaku - odszepnął Paluszek. - Czy nadal nic pan nie czuje?

- Rzeczywiście, teraz czuć jakby się coś przypaliło.

Profesor Szumiec odchrząknął i starając się panować nad sobą, rzekł lodowato:

- Wolałbym nie dyskutować na ten temat. Przypominam że pan Grzybek miał umowę tylko na dwa lata, a ja mam prawo jej nie przedłużać.

- To nieludzkie! - zadudniła wąsata towarzyszka. - To może złamać życie młodemu człowiekowi!

- W tych okolicznościach my wszyscy młodzi pracownicy czujemy się zagrożeni i niepewni jutra! - oświadczył tonem tragicznym związkowiec z obliczem buldoga. - Chcielibyśmy jednak znać motywy kierownika zakładu...

- Ten stary byk, który od dziesięciu lat nie może zrobić doktoratu czuje się młodym pracownikiem! No, no - szepnął Kromański do profesora Osiki.

- To oszust! - wybuchnął Szumiec. - Naciągał doświadczenia, żeby mieć lepsze wyniki od moich. A za plecami nazywał mnie starym pajacem!

- Nie taki znów głupi, ten Grzybek - szepnął Kromański.

- To dzięki takim praktykom pan Grzybek napisał rewelacyjną pracę magisterską, którą pan tak chwalił? - zapytał profesor Brombel.

- Niestety, pomyliłem się w ocenie tego człowieka - wyznał ponuro profesor Szumiec.

- Ale przecież jeszcze tydzień temu na wycieczce wyrażał się pan o tym człowieku pozytywnie - nastawał Brombel.

- Byłem wtedy chory i nie wiedziałem co mówię - wrzasnął Szumiec tracąc panowanie nad sobą.

- Na przyszłość nie zawadzi trochę więcej ostrożności w opiniach - odezwał się kwaśno profesor Harnaś. - Myślę, że czas skończyć tę jałową dyskusję. Powietrze w tym pokoju staje się niemożliwe. Co się tu właściwie dzieje?

- Może ktoś podpalił śmieci na podwórku - pospieszyła z wyjaśnieniem sekretarka - i dym wchodzi szparami.

- Przecież przed chwilą powiedziała pani, że okna są zaszwajsowane - zarzucił jej Paluszek.

- To ja pójdę i zobaczę co się dzieje - zdenerwowała się sekretarka i wybiegła z sali trzęsąc obfitym biustem, przyodzianym w różowy sweter.

- Więc kończymy na dziś, żegnam państwa i bardzo dziękuję - powiedział pospiesznie dyrektor.

- Przepraszam bardzo, ale ja również pragnęłabym zabrać głos w ramach wolnych wniosków. Ponieważ w ogrodzie robi się wiosenne porządki proszę o ścięcie drzewa, które rośnie naprzeciwko mojego okna, ponieważ nie mogę hodować stonóg, na których wykonuję pracę naukową - wygłosiła uroczyście Gizela Kret.

Zapadła martwa cisza. Dyrektor Siemionko wpatrzył się w Gizelę z wyrazem niebotycznego osłupienia.

- Ależ... - zaczął profesor Osika, ale urwał bo profesor Kromański szturchnął go łokciem i szepnął: - Niech pan da spokój szkoda słów, to wariatka.

- Tak... chociaż... dobrze... to się załatwi - plątał się czerwony jak burak profesor Kloc czując na sobie spojrzenia wszystkich zebranych.

W tym momencie nadbiegła zdyszana sekretarka i zawołała:

- Wszystko się wyjaśniło! To przez pana Owsiankę! On smaży, to znaczy chciałam powiedzieć praży, kości w suterenach i dlatego tak czuć.

- Jakie kości i po co? - zapytał zarumieniony profesor Osika, ponieważ spojrzenia wszystkich zwróciły się ku niemu.

- Ja zaraz wszystko wytłumaczę - trajkotała sekretarka. - Właśnie dowiedziałam się, że maszyna, która miała nawiewać świeże powietrze do wszystkich pomieszczeń nie działa...

- Dlaczego? - przerwał ktoś.

- Ona od początku nie działała, bo była wadliwie zbudowana - wyjaśniła sekretarka. - No więc, ponieważ ona nie działa, to powietrze wędruje z dolnych pomieszczeń do górnych. A pan Owsianka właśnie dziś rano zaczął prażyć kości w piwnicy i ten swąd przyszedł na parter. On je praży, a potem tłucze na proszek i sypie do kwiatków i dlatego one są takie ładne.

Wśród zgromadzonych rozległy się śmiechy. Pogratulować takiego ogrodnika - zawołał ktoś do profesora Osiki i ciało naukowe zaczęło się rozpraszać. Profesor Osika podszedł do windy.

- Nie działa, panie profesorze - oznajmił portier, wychodząc mu naprzeciw. - Znów się popsuła.

- Jak to? Więc ile godzin chodziła po naprawie!

Portier zastanowił się: - Trzy, panie profesorze.

Profesor Osika odwrócił się i zaczął powoli wchodzić na schody. Na pierwszym piętrze przystanął i za chwilę dogoniła go Ewa z dużą białą paczką w ręce.

- Ledwie zdążyłam na dwunastą, taka była kolejka po ciastka - powiedziała łapiąc oddech. Nagle za drzwiami najbliższej pracowni rozległ się dziwny łoskot, jakby ktoś w nie kopnął a po tym nastąpił brzęk tłuczonego szkła. Profesor wzdrygnął się i spojrzał na tabliczkę. Była to pracownia docenta Brajtszwanca.

- Co się tam dzieje? - zapytał zaniepokojony.

- Och, na pewno nic szczególnego - odpowiedziała spokojnie Ewa. - Docentowi Brajtszwancowi widocznie nie wyszło doświadczenie. Wtedy bardzo się denerwuje i tłucze szkło.

- Nie wiedziałem o tym - rzekł z niesmakiem profesor Osika.

- Ale on zawsze uważa, żeby nie rozbić sobie zagranicznego szkła. Tłucze tylko krajowe - dodała Ewa.

Brzęk szkła ucichł i w tej samej chwili rozległ się ogłuszający wrzask.

- To docent Brajtszwanc rozmawia ze swoim asystentem - wyjaśniła rzeczowo Ewa w odpowiedzi na przerażone spojrzenie profesora Osiki.

Profesor przeżuwał przez chwilę te informacje, po czym uznał, że lepiej zmienić temat.

- Te windy w instytucie to skandal - zauważył, idąc powoli do góry. - Tyle wyższych szkół typu politechniki namnożyło się ostatnio, a nasze budownictwo przedstawia się katastrofalnie.

- Ja myślę, że to właśnie dlatego - powiedziała Ewa. - W zeszłym roku otworzyli taką szkołę u nas, w Nowym Stoku. To się nazywa Wieczorowa Szkoła Inżynieryjna dla Pracujących, a polega na tym, że oni uczą się z podręczników a raz w miesiącu przyjeżdżają wykładowcy z jakiejś wyższej uczelni, żeby mieć dla nich kilka wykładów i sprawdzić wiadomości. Ludzie mówią, że to wygląda w ten sposób, że kiedy przyjeżdżają wykładowcy to słuchacze od razu zapraszają ich do restauracji na zakrapiany obiad. Po obiedzie wykładowcy nie bardzo wiedzą, co mówią, wpisują wszystkim jakieś tam noty i odjeżdżają.

- Godny podziwu jest poziom tych wykładowców - rzekł gorzko profesor Osika, dochodząc wreszcie na trzecie piętro. - Więc proszę wszystkich państwa do biblioteki. Ja przyjdę za parę minut a tymczasem proszę odnaleźć i przysłać do mnie Apolinarego.

- Zaraz go poszukam - powiedziała Ewa i zniknęła z paczką w bibliotece.

Profesor wolnym krokiem poszedł do gabinetu, usiadł ciężko za biurkiem i zapatrzył się w okno. Widok stąd był przyjemny, rozległy, w pogodne dni wieczorem można było patrzeć na zachodzące wśród drzew słońce. Przed budynkiem Instytutu rozciągało się zielone, ogrodzone podwórko, a na nim połyskiwały dwa małe, sztuczne stawki, każdy z oddzielną zagrodą. Podwórko przylegało do starego, bujnego zieleńca z okazałymi drzewami, zasłaniającymi miasto. Nad ich koronami widniał tylko wierzchołek nowego wieżowca z potężnym neonem, oznajmiającym co noc, że w jego murach mieści się i zaprasza lokal Dancing Europa.

Po Radzie Instytutu profesor czuł jakiś niesmak. Sprawa chromatografu nie dawała mu spokoju. Czy rzeczywiście słusznie się stało? Zakłady, które już mają gotowych fachowców nie dostały aparatu a tu fachowiec jest jeszcze za granicą... I nagle w mózgu profesora Osiki powstało pytanie, czy rzeczywiście pracownicy profesora Harnasia są najlepsi?... Ale wątpliwość szybko zgasła: przecież oni jedni dostali amerykańskie stypendia i to wszyscy po kolei. Słusznie się stało.

Ktoś zapukał ostrożnie, po czym drzwi uchyliły się i ukazało się smętne oblicze Apolinarego.

- Pan profesor mnie wzywał? - zapytał nieśmiało.

- Tak. Panie Apolinary, co to za historia z tym prażeniem kości? O mało się wszyscy nie podusili dzisiaj na Radzie Instytutu - rzekł surowo profesor.

- Ja bardzo przepraszam... jak ja mogłem wiedzieć, że ta wentylacja to ino goni zepsute powietrze z piwnicy do góry - tłumaczył się nieszczęsny laborant.

- No dobrze już - rzekł dobrotliwie profesor Osika - tylko proszę pamiętać, żeby to się znów nie zdarzyło. A teraz proszę pójść do pana docenta Brajtszwanca i powiedzieć mu, że jeśli chce, żeby jego praca wyszła w następnym numerze naszego czasopisma, to żeby mi ją przyniósł, dlatego że ja pojutrze muszę wszystko odesłać do drukarni. A potem niech pan przyjdzie do nas do biblioteki.

- Tak jest, panie profesorze! - Apolinary rozjaśnił się i zniknął za drzwiami.

Profesor spojrzał na zegarek, który wskazywał piętnaście po dwunastej. Należało iść. Pracownicy na pewno już na niego czekali. Jeszcze chwilę ociągał się. W czasie towarzyskich spotkań z młodymi ludźmi czuł się zawsze trochę skrępowany. Zdawał sobie sprawę, jak wielka przepaść leży między nim a nimi pod względem wiedzy i doświadczenia i cały czas myślał o tym, żeby nie dać im tego odczuć. Pamiętał dobrze z czasów własnej młodości jakim nabożnym szacunkiem przejmowała go zawsze obecność profesora. Czasem jednak podczas pogawędki z młodymi zalegała krępująca cisza.

Profesor wstał, wyszedł na korytarz i skierował się do biblioteki, która mieściła się w sąsiednim pokoju. Był to duży, prostokątny pokój, zastawiony aż do sufitu szafami pełnymi książek, które zajmowały wszystkie ściany. Środkiem, równolegle do okiem, biegł rząd wysokich półek od których odchodziły do okien dwa rzędy prostopadłe. W ten sposób między oknami a podłużnym rzędem półek powstały zaciszne, odgrodzone wnęki. W pierwszej z nich, największej, stał prostokątny stół z krzesłami; w ostatniej, najmniejszej, obstawionej słownikami i encyklopediami mieściło się tylko małe biurko z telefonem i krzesło. Było to bardzo zaciszne miejsce i kiedy ktoś chciał chwilę odpocząć to przychodził tu i przerzucał różnojęzyczne encyklopedie.

Już na korytarzu słychać było ożywioną wymianę zdań, która urwała się w chwili, kiedy profesor Osika wszedł do biblioteki. Wszyscy stali dookoła stołu na którym królowała wielka taca z ciastkami i sterta talerzyków.

Kobiety zakładowe stawiły się w komplecie: Ewa, Hortensja i Dorota Klin - drobna osóbka o okrągłych, niebieskich oczach i krótkich, sterczących na wszystkie strony włosach. W umyśle tej narwanej dziewczyny panował wieczny niepokój. Pojawiały się tam i znikały coraz nowe pomysły naukowe, ale żaden z nich nie doczekał się urzeczywistnienia. Dorota była znana z dosadnych powiedzeń, które niekiedy głęboko oburzały profesora Osikę. Cenił ją jednak za umiejętność bardzo ważną w zakładzie przyrodniczym: Dorota świetnie rysowała. Spod jej ręki wychodziły prawdziwe arcydzieła. Obok Doroty stał szczupły brunet o pociągłej twarzy i hiszpańskiej bródce. Nosił dźwięczne nazwisko Zygmunt Branicki, ale za plecami nikt nie nazywał go inaczej jak "noblista". Branicki dopiero od niedawna pracował u profesora Osiki. Wcześniej dostał się do pewnego genetyka, znanego zarówno z wartościowych prac, jak wybuchowego temperamentu. Młody człowiek pracował żarliwie a po nocach śniły mu się wielkie laury naukowe. Pewnego dnia jego szef zastał na swoim biurku kopertę z nadrukiem Fundacja Nobla. Serce w nim zamarło. Drżącymi rękami rozerwał kopertę i wtedy dopiero zobaczył, że była zaadresowana do Branickiego i zawierała odpowiedź na pytanie, jakie warunki trzeba spełnić, żeby dostać nagrodę Nobla. Najstarsi woźni bledną na wspomnienie tego, co potem nastąpiło, a co przypominało wybuch Wezuwiusza. Branicki opamiętał się dopiero na pobliskim skwerze. Szybko jednak odzyskał energię i wystarał się o stypendium, które pozwoliło mu zacząć u profesora Osiki pracę doktorską. Obok Branickiego wiercił się niespokojnie młody, rudawy blondyn, uderzająco chudy, o dziecinnej, różowej twarzy. Był to Ferdynand, niedawno przyjęty laborant. Usiłując sobie dodać nieco powagi zapuścił brodę, która zwisała w formie mizernego kosmyka przypominającego szczurzy ogon. Ferdynand lubił dawać do zrozumienia, że pochodzi z rodziny szlacheckiej, której chciałby przywrócić dawną świetność na drodze osobistego wzbogacenia się. Wysiłki, które w tym kierunku czynił, były pełne fantazji, jakkolwiek bezowocne. Ferdynand nie zrażał się tym i wpadał na coraz nowe pomysły.

- Składam serdeczne życzenia wszystkim paniom z okazji ich święta i proszę na herbatę - zagaił profesor Osika. - Zdaje się przerwałem jakąś ciekawą dyskusję?

Przez chwilę panowało milczenie, wreszcie Stanek wymamrotał:

- To znów ta historia z żabami...

- Z jakimi żabami? - zapytał zdziwiony profesor.

- Studenci już od dawna skarżą się, że ćwiczenia z fizjologii są brutalne. Asystenci wymagają, żeby każdy osobiście zabił jedną żabę i to w sposób bardzo nieprzyjemny: trzeba żabę wziąć za tylne nogi i uderzyć jej głową o kant stołu.

Profesor Osika wzdrygnął się lekko.

- Można być całkowicie pewnym, że w ten sposób żaba efektywnie zostaje ogłuszona - wtrącił pospiesznie noblista. - Kierownik zakładu fizjologii ręczy za to.

- To należałoby wypróbować na kierowniku - rąbnęła tonem kategorycznym Dorota. - Dentysta zamiast znieczulać mu ząb powinien huknąć go czymś w łeb.

Profesor Osika zignorował tę grubiańską uwagę. Był zakłopotany, jak zawsze, kiedy od młodszego pokolenia słyszał krytyczne uwagi pod adresem swoich kolegów. - A co pani o tym sądzi, panno Ewo? - zapytał.

- Może to i zabija żabę, jeżeli uczeni fizjologowie tak twierdzą, ale na pewno zabija wrażliwość w tym, kto to robi - powiedziała spokojnie Ewa.

Na chwilę zapadła cisza. Był to całkowicie nowy punkt widzenia. Profesor Osika odchrząknął i zapytał:

- A co słychać na naszych ćwiczeniach? Co państwo robicie w tym tygodniu?

- Właśnie - warknęła Dorota - mamy robić skorupiaki a okazało się dzisiaj rano, że cała hodowla zginęła, ponieważ pan Ferdynand zamiast okruszyny drożdży wsypał wczoraj pół paczki i woda w akwarium zagniła.

- Bo one słabo się mnożyły - tłumaczył się Ferdynand - więc pomyślałem, że jak im dam więcej jeść, to się szybko rozmnożą. Ale ja daję słowo honoru, że zaraz pójdę nad staw i na popołudnie przywiozę piękny materiał.

- Niech pan tylko psów nie hoduje na takich zasadach, bo pękną z przejedzenia - rzekł Rafał.

- Pan hoduje psy? Nie wiedziałem - zdziwił się profesor.

- Ależ nie, to dopiero projekt. Ja mam taki pomysł, że kupię sobie rasowego samca - reproduktora...

- Jakiej rasy? - zapytał profesor.

- Doga, bo dogi są najdroższe.

- Doga? A cóż panu strzeliło do głowy? - zawołała pani Hortensja - toż to ogromne psisko! Czym pan go wykarmi?

- Utrzymanie psa nic mnie nie będzie kosztowało! - wykrzyknął triumfalnie Ferdynand. - Ja sobie już urobiłem kierowniczkę naszej stołówki. Codziennie całuję ją w rękę a raz na tydzień mówię jej, że ślicznie wygląda. Ona mi obiecała, że dostanę tyle resztek, że wyżywię wieprza, nie tylko doga...

Drzwi otworzyły się i ukazało się wąsate oblicze Apolinarego.

- Prosimy - rzekł profesor. - Był pan u docenta Brajtszwanca?

- A tak, byłem i wszystko powtórzyłem. Ale pan docent siedział na krześle z nogami na biurku i jadł lancz...

- Co jadł? - zapytał niezbyt inteligentnie zaskoczony profesor udając, że nie słyszy zduszonych chichotów.

- A co by miał jeść? - zdziwił się z kolei Apolinary. - Bułkę i to odciągane mleko.

Profesor Osika spojrzał ostro na Apolinarego ale poczciwa twarz laboranta nie wyrażała nic. - No więc co panu powiedział docent Brajtszwanc?

- Powiedział, że jak skończy lancz, to zaraz te papiery przyniesie. To ja mu powiedziałem, żeby się nie spieszył bo my też będziemy jedli lancz. Więc on przyjdzie jutro. Dobrze załatwiłem?

- Dobrze - rzekł z rezygnacją profesor, patrząc na asystentów siedzących z pochylonymi głowami i nosami w talerzykach. Pomyślał, że pora kończyć tę idiotyczną rozmowę i przejść na jakieś rozsądne tematy.

- Nie wiem, czy państwo śledziliście ostatnio uważnie bieg wydarzeń w Chinach. Tam dzieją się rzeczy bardzo interesujące... - profesor nie skończył, ponieważ przerwano mu. Pani Hortensja, która dotąd zajadała ze smakiem kawałek orzechowego tortu zerknęła przypadkiem za okno i krzyknęła z oburzeniem: - Patrzcie państwo, co ten drań robi temu zwierzątku. A pójdziesz ty hyclu! - wrzasnęła otwierając okno i grożąc komuś pięścią.

Asystenci rzucili się do okna.

- Co się tam dzieje? - pytał zaniepokojony profesor, nie mogąc dopchać się do okna.

- Przecież to student, który robi pracę magisterską u profesora Szumca - wyjaśnił Rafał.

- To dlaczego on szturka to zwierzątko kijem? - oburzała się dalej pani Hortensja.

- Ja wiem - rzekł Rafał. - On ma zbadać aktywność nutrii w ciągu doby. W zagrodzie jest aparat rejestrujący. Nutria jest leniwa i nie chce jej się ruszać. A jeżeli ona się nie będzie ruszać, to on nie napisze pracy.

Na wszystkich twarzach pojawiły się uśmieszki. Profesor poczuł zakłopotanie a jednocześnie ogarnęła go złość na beztroskiego Szumca, z którego - jak widać - śmieją się nie tylko koledzy ale i młodzi pracownicy naukowi a kto wie - może i studenci.

Wszyscy powrócili do stołu, ale rozmowa nie kleiła się. Widoczny zły humor szefa zmroził towarzystwo. Zebrani wymieniali między sobą uwagi na temat ciastek, które były rzeczywiście znakomite, po czym profesor Osika spojrzał na zegarek.

- Ja muszę już niestety iść. Po południu mnie nie będzie. Mam Radę Wydziału. Do widzenia państwu.

Zamykając za sobą drzwi usłyszał, że rozmowa natychmiast się ożywiła. Profesor wrócił do gabinetu i przystanął niezdecydowany; czuł się zmęczony. Zbliżała się już godzina pierwsza, a o trzeciej po południu miała rozpocząć się Rada Wydziału. Nie warto już było zabierać się do jakiejś pracy. Profesor postanowił, że pospaceruje trochę w słońcu na skwerze, a stamtąd pójdzie na obiad. Włożył płaszcz i kapelusz, przeszedł przez pusty korytarz i zszedł wolno schodami na dół.

Wyczyszczone z mgły i dymu przez wiatr niebo lśniło błękitem. Było ciepło jak na wiosnę. Profesor skręcił w bok i wszedł na skwer. Wiatr szumiał między bezlistnymi gałęziami a powietrze było czyste i orzeźwiające. Profesor patrzył z uśmiechem na uwijające się po alejach ptaki, które pobudzone ciepłem próbowały pierwszych zalotów. Pąki niektórych drzew zaczynały już nabrzmiewać.

Profesor przeszedł powoli przez skwer, dotarł do przylegającej ulicy i oniemiał. Obok sterty płyt zdartych z chodnika pracowała mechaniczna koparka, która z rykiem wgryzała się w rząd młodych drzew i podcinała im korzenie. Umierające drzewa waliły się ciężko na ziemię. Obok koparki stało w niedbałych pozach kilku robotników, paląc papierosy.

- Panowie - powiedział profesor drżącym głosem - przecież te drzewa posadzono w ubiegłym roku. Czy naprawdę musi się je niszczyć?

- A bo to nasza sprawa - burknął jeden z robotników. - My robimy, co każą. Tu nasadzili drzew a zapomnieli położyć rury. No to teraz musi się od nowa wszystko rozwalać. Panowie inżynierowie tak sprytnie zaplanowali.

Pozostali robotnicy wybuchnęli drwiącym śmiechem. Profesor zawrócił i poszedł w kierunku miasta. Wahał się czy nie wsiąść do tramwaju ale do klubu pisarzy, który mieścił się na starej uliczce, zaraz za głównym budynkiem uniwersytetu był tylko jeden przystanek. Na rogu najbliższej przecznicy pospiesznie usunął się na bok, ponieważ z tutejszej mordowni zwanej jadłodajnią "Poranek" wytaczała się gromada pijanych, bełkoczących osobników o tak tępych fizjognomiach, że pysk krowy odbijałby od nich błyskotliwą inteligencją.

- Czy to istotnie należy do Homo sapiens? - zadał sobie profesor pytanie. Przychodziło mu ono często do głowy, kiedy egzaminował wysoko protegowane studentki. Szedł dalej, nie znajdując odpowiedzi. Pogrążony w myślach mijał właśnie stary gmach uniwersytetu, cały zajęty przez pleniącą się jak rak administrację, kiedy usłyszał okrzyk:

- Ty wandalu!

Znów jakaś awantura - pomyślał z niesmakiem, notując równocześnie, że obelga była nietypowa i wskazywała na pewien poziom wykształcenia. Profesor Osika podniósł więc głowę, żeby zobaczyć kto komu ubliża i skamieniał: obelga była skierowana do niego! Przed nim stał tęgi, rumiany brunet z ostrzyżoną na jeża czupryną, która sterczała jak szczotka. Sapiąc ze złości brunet potrząsał jakimś przedmiotem, podobnym do stołowej nogi. Był to wybitny humanista i miłośnik zabytków, profesor Wolański.

- Ty barbarzyńco! - ryknął. - To ty wyrzuciłeś na śmietnik starożytne gabloty z czasów Kołłątaja?! Czy ty wiesz ile one są warte? Za ciebie nikt by nie dał trzech groszy, ty durniu, a one warte są majątek! Ten drugi skurwysyn Cebula kazał je rąbać, ale już dostał za to! Patrz tu, idioto! - i podsunął profesorowi Osice pod nos ów drewniany przedmiot, który istotnie był nogą od mebla.

Profesor Osika przymknął oczy i trwał jak opoka w huraganie, powtarzając sobie w myśli: tylko spokojnie. Ten człowiek jest wariatem. Boże, spraw, żeby nikt nie nadszedł!

Imponujące opanowanie profesora nie wywarło jednak żadnego wrażenia na rozszalałym humaniście, który wrzasnąwszy: ja ci pokażę, ty poroniona biedronko! natarł na profesora Osikę, wywijając nogą starożytnej gabloty. Tego nerwy profesora już nie wytrzymały: rzucił się do ucieczki. Kilka zadziwiająco szybkich skoków i już był w drzwiach uniwersytetu. Obejrzał się nieznacznie ale szaleniec nie gonił go, tylko śmiał się ohydnie, potrząsając nogą gabloty. Trzeba było jednak gdzieś się schronić, dopóki nie odejdzie. Profesor Osika ruszył szybkim, ale opanowanym krokiem w głąb korytarza. Przebywszy bezpieczną odległość zobaczył tabliczkę z napisem: "Dyrektor administracyjny Walenty Cebula". Nie namyślając się, zapukał i wszedł.

Towarzysz Cebula, wciśnięty w elegancki, brązowy garnitur, siedział za mahoniowym biurkiem, wypełniając szczelnie okazały fotel. Profil dyrektora zakończony podgardlem godnym eksportowego bekona był zwrócony do dwóch kobiet, stojących przed biurkiem na puszystym dywanie. Jedna z nich, wymalowana jak wielkanocne jajko blondyna, miała na rubensowskich kształtach obcisłą, niebieską suknię w ogromne, żółte chryzantemy. W drugiej profesor Osika rozpoznał ze zdziwieniem panią Hortensję.

- Dzień dobry, panie dyrektorze - rzekł profesor - Ja tylko na chwilę, ale zdaje się, że przeszkadzam...

- Bynajmniej - rzekł łaskawie dyrektor. - To nawet dobrze, że pan tu jest. Proszę siadać, o na tej kanapie. Byłem zmuszony ponownie wezwać obywatelkę Owsiankę, ponieważ od ostatniego upomnienia nie wykazała żadnej poprawy.

- Ponownie? - zapytał profesor niemile zaskoczony, siadając na miękkiej kozetce. - Ale o co właściwie chodzi?...

- Obywatelka Owsianka pozwala sobie w stosunku do urzędniczek na obelżywe uwagi, obrażając ich godność osobistą - oznajmił majestatycznie dyrektor obrzucając surowym spojrzeniem oskarżoną, która stała z oczami spuszczonymi jak posąg pokory. - Zresztą mamy tu świadka. Proszę mówić, co pani wie na ten temat, pani Pic.

Blondyna przejęta swoją rolą, zaczerpnęła powietrze jak duszący się karp. Profesor Osika zauważył, że na jej pośladkach ułożyły się zadziwiająco symetrycznie dwie, wielkie chryzantemy, pięknie zdobiące owe wypukłości.

- No więc... ja chciałam powiedzieć, że taka sytuacja jest niemożliwa... ja w imieniu wszystkich... Pani Owsianka nas obraża! Jak ona wchodzi to my się już boimy, a przecież...

- Do rzeczy, pani Pic - przerwał wyrozumiale dyrektor. - Tu trzeba mówić dokładnie, tak jak w sądzie. Czy pani została obrażona przez panią Owsiankę ponownie, a o ile tak, to w jaki sposób?

- Pani Owsianka przyszła w zeszłym tygodniu po zamówienie, co miało być potwierdzone. A ja nie miałam czasu dać go do podpisu bo nas zwołali na zebranie o metodach usprawniania pracy i trzymali nas cztery godziny. Więc ja tłumaczę pani Owsiance a ona od razu krzyknęła: krowy paść a nie tu siedzieć i powietrze psuć. A przecież ja mam kwalifikacje, ja ukończyłam szkołę podstawową na kursach wieczorowych...

- Wiem, wiem - przerwał dyrektor - i co jeszcze?

- A potem znów w stołówce. Jadłyśmy spokojnie obiad, jak pani Owsianka weszła do stołówki, podparła się pod boki, pociągnęła nosem tak głośno, że wszyscy słyszeli, wykrzywiła się i powiedziała na cały głos: "Śmierdzi tu! Myć się! Szare mydło tanie". Urzędniczka umilkła wzburzona.

- Dziękuję pani - powiedział dyrektor. - Może pani już odejść.

Pani Pic skinęła głową i ruszyła do drzwi kręcąc tyłkiem. Chryzantemy na jej bujnych pośladkach nagle ożyły i falowały w takt kroków. Widok był fascynujący. Obaj panowie patrzyli jak urzeczeni, dopóki urzędniczka nie zniknęła za drzwiami. Dyrektor z trudem oderwał wzrok od chryzantem, chrząknął i odezwał się nieco ochrypłym głosem:

- No, pani Owsianka! Dwa razy już panią upominałem, tłumaczyłem, ale nie widzę poprawy. Wciąż jest to samo. Dłużej nie mogę tego tolerować. Zwalniam panią. Jutro dostanie pani wypowiedzenie.

- Panie dyrektorze złociutki, niech pan daruje jeszcze ten jeden raz. Ja się już poprawię. To wszystko przez te nerwy - prosiła słodko pani Hortensja.

- Nie, pani Owsianka. Nie ma o czym mówić. Ja muszę być stanowczy. Jest pani zwolniona.

Pani Hortensja ledwie dostrzegalnym zerknięciem oceniła odległość, dzielącą ją od kanapki, po czym zamknęła oczy i jak podcięty kwiat osunęła się na ów mebel, skłaniając bezwładną głowę na ramię profesora Osiki.

- Obywatelko Owsianka! Proszę nie robić historii! Proszę natychmiast wstać! - uniósł się dyrektor.

Ale pani Hortensja leżała cicho, sztywna i nieobecna. Dyrektor wybiegł zza biurka i potrząsnął bezwładną ręką Hortensji.

- Pani Owsianka! Słyszy mnie pani?

Nie słyszała.

- Ona chyba rzeczywiście zemdlała - szepnął trwożnie profesor Osika.

Dyrektor otarł kroplę potu z czoła.

- Pani Owsianka! Jeszcze ten ostatni raz pani daruję, ale przysięgam, że to ostatni.

Pani Hortensja otworzyła oczy i wstała.

- Dziękuję panie dyrektorze, ślicznie dziękuję! - rozpływała się w uśmiechach.

- Niech się pani zabiera! - warknął dyrektor.

Pani Hortensja tylko na to czekała. Dwaj panowie zostali sami i popatrzyli na siebie z mętnym uczuciem, że zrobiono ich w konia.

- Czym mogę panu profesorowi służyć? - stęknął dyrektor.

Profesor Osika zmieszał się trochę.

- Może już innym razem... To właściwie drobnostka. Wstąpiłem do pana ponieważ chciałem przerwać nieprzyjemną rozmowę...

Dyrektor spojrzał badawczo:

- Czy może z profesorem Wolańskim?

- Tak... On zdaje się też był u pana?...

- Tak, był... Czy... czy on jeszcze miał w ręce nogę od gabloty?

- Tak, miał. To bardzo nerwowy człowiek.

Nastała chwila krępującego milczenia, po czym profesor Osika chrząknął i wstał.

- Ja już muszę niestety iść. Porozmawiamy innym razem. Do widzenia panie dyrektorze.

- Moje uszanowanie, panie profesorze.

Dyrektor odprowadził profesora do drzwi. Profesor wyszedł przed budynek, rozglądając się ostrożnie ale prześladowcy już nie było. Po starej uliczce krążyły teraz przeważnie grupy studentów, wracających z wykładów. Profesor minął kilka domów i wszedł do zabytkowej kamienicy z napisem na drzwiach "Klub Pisarzy". Oddał płaszcz i kapelusz w szatni i zszedł po schodach do niskiej, jasno oświetlonej sali, wspartej na pięknych gotyckich łukach. Była to zabytkowa piwnica, którą przerobiono na jadalnię klubu.

Profesor rozejrzał się po sali zastawionej małymi stolikami i wśród kilkunastu nieznanych twarzy dostrzegł parę ogromnych, rogowych okularów i wielki garbaty nos, sterczący nad płachtą gazety jak dziób sępa. Właściciel nosa zobaczył już profesora i kiwał mu zapraszająco ręką. Był to stary ichtiolog z Instytutu Ochrony Przyrody, profesor Michał Trojanowski, znany z wielkiej wiedzy i złośliwości. Z profesorem Osiką znali się jeszcze z czasów studenckich.

- Jak się masz? - powitał go profesor Osika.

- Co się stało, że ty tu przyszedłeś? Ognisko domowe nie funkcjonuje? - zapytał profesor Trojanowski, podnosząc na kolegę wyblakłe, świdrujące oczy.

- Jakiś pechowy dzień dzisiaj - odpowiedział siadając profesor Osika. - Brygida się poparzyła, żona ma jakieś zebranie, na dodatek awantura...

- Jaka awantura? - zapytał ciekawie Trojanowski, wyciągając żylastą szyję.

- Ach, nic takiego, jacyś pijani na ulicy... Powiedz lepiej, co dzisiaj ciekawego w gazecie. Nie miałem czasu przejrzeć prasy.

- Rewelacyjna wiadomość: Polska rozwiązała problem ścieków - oznajmił triumfalnie Trojanowski. - Czekamy tylko na nagrodę Nobla.

- Jak to?

- Utworzyliśmy właśnie Ministerstwo Ochrony Środowiska, któremu będą podlegały odpowiednie instytuty. Cha, cha, cha. Anglicy budują oczyszczalnie, a my biurowce. Ty wiesz, ilu niedorozwiniętych synków, córeczek i kuzynów ze środowiska naszych dostojników znajdzie tam zaciszne biurka do spania?

- Pozwól - rzekł profesor Osika, sięgając po gazetę. - Tak... rzeczywiście. Cóż za pomysł. Zamiast budować filtry i oczyszczalnie, my wydajemy pieniądze na nową armię darmozjadów... W każdym razie i tak jest postęp, że nasze władze zrozumiały, co się dzieje.

- Właśnie. Co za szybkość reakcji, nie uważasz? Po dwudziestu pięciu latach doszło do ich świadomości, że jeżeli fabryka wleje do rzeki fenol, to ludzie będą go pić. Dinozaury miały równie sprawne mózgi i dlatego ich już nie ma.

- Miejmy nadzieję, że teraz ochroniarze będą mieli coś do powiedzenia - rzekł profesor Osika.

- Teraz? - syknął ichtiolog a jego oczy ze złości zrobiły się okrągłe. - Kiedy dwadzieścia lat temu pisaliśmy, że wybudowanie cementowni bez filtrów zniszczy okoliczne lasy a planowanie miast i zakładów przemysłowych bez oczyszczalni ścieków zatruje wodę do picia, to odsyłano nam artykuły z dopiskiem, że jesteśmy czarnowidzami i robimy wrogą robotę. Bo nasi genialni budowniczowie socjalizmu nie wzięli pod uwagę, że milionowe miasto produkuje nie tylko wspaniałe budowle, postępową młodzież i przodującą kulturę ale milion gówien dziennie!... Wtedy byłem młody i zapalony i rwałem sobie włosy z głowy, kiedy widziałem co ta hołota robi. Teraz mogą mnie w dupę pocałować!

- Ciszej! - szepnął profesor Osika, widząc, że od stolika zarezerwowanego dla pisarzy zaczynają im się ciekawie przyglądać.

- Masz się czym przejmować! - parsknął ichtiolog. - Gdyby te pismaki słuchały co ludzie mówią, zamiast kisić się we własnym sosie przy zarezerwowanych stolikach, to możeby zaczęły pisać prawdziwe książki. Chociaż...

Nie dokończył, ponieważ w tej chwili podeszła zgrabna kelnerka w czarnej sukience i postawiła przed nim porcję gotowanej kury.

- Co dla pana? - zapytała zwracając się do profesora Osiki.

- Poproszę omlet z pieczarkami i herbatę - zadecydował profesor.

Kelnerka zapisała sobie w notesiku i odeszła.

- Ta katastrofalna sytuacja wynika poniekąd z braku najbardziej elementarnych wiadomości z biologii w sferach rządzących i społeczeństwach na całym świecie - zauważył profesor Osika.

- Oczywiście - zgodził się ichtiolog, wbijając nóż w pierś kury. - Gdyby ktoś z nas nie wiedział, kim był Szekspir, to uważano by go za nieuka. Ale znakomity humanista czy technik, nie mówiąc już o przeciętnym obywatelu, może nie mieć zielonego pojęcia jak funkcjonuje jego własny organizm i jakie są podstawowe prawa przyrody, której częścią jesteśmy i to mu ujmy nie przynosi. Najgorzej złości mnie to, że taki technokrata chce przemienić całą powierzchnię ziemi w okręg przemysłowy, ale odpoczywać to by chciał w cieniu jodeł nad czystym strumykiem. A w cieniu szybu naftowego nie łaska?

Umilkł i skoncentrował się na precyzyjnym oddzielaniu mięsa od szkieletu. Zgrabna kelnerka powróciła i postawiła przed profesorem Osiką złocisty, wonny omlet z pieczarkami. Profesor zabrał się do jedzenia. Trojanowski zerknął łakomie na omlet:

- Ja też lubiłem grzybki, ale moja wątroba już mi nie pozwala na takie rozkosze. Ale á propos grzybków, czy słyszałeś o wrażeniach pewnego turysty amerykańskiego w Moskwie?

- Nie, opowiedz - odpowiedział profesor Osika ustami pełnymi pieczarek.

- Otóż pewien amerykański turysta poszedł na plac Czerwony i zobaczył, że właśnie odbywają się przygotowania do bardzo uroczystego pogrzebu. Zwyczajem rosyjskim stoją otwarte trumny a w nich siedmiu wojskowych wysokich rangą. Warta honorowa pełni straż, przechodnie z uszanowaniem zdejmują czapki. Turysta podchodzi do wartownika i pyta: "czyj to pogrzeb proszę pana?" - "Siedmiu generałów umarło" - odpowiada wartownik. - "A co im się stało?" - pyta turysta. - "Zatruli się grzybami". - "Grzybami? Tak wszyscy naraz?" - "A tak" - mówi wartownik. Turysta przygląda się podejrzliwie zwłokom i mówi: "no dobrze, a ten? On ma przecież dziurkę w czole?" - "A bo on nie chciał zjeść grzybów" - tłumaczy wartownik.

ciąg dalszy


BZB nr 7 - Ciężki dzień profesora Osiki | Spis treści