CZESKI TEMELIN, POLSKA TAMA NIESZAWSKA – DWA PRZEJAWY ŻYWOTNOŚCI KOMUNISTYCZNEGO DZIEDZICTWA
Wbrew protestom ruchów ekologicznych oddaloną o 50 km od czesko-austriackiej granicy (stąd silny opór Austrii – zarówno tamtejszych ruchów ekologicznych, jak też kół oficjalnych) elektrownię jądrową w Temelinie ukończono i niebawem ma nastąpić jej rozruch. Krytycy elektrowni mówią o niej z pełnym uzasadnieniem jako o ostatniej „wielkiej budowie socjalizmu”, gdyż decyzję o jej budowie podjęły jeszcze z początkiem lat 80 komunistyczne władze ówczesnej Czechosłowacji. Miała działać już od 1987 r., jednak – jak to w komunizmie bywało regułą – inwestycja wpadała w kolejne „poślizgi”, a koszta jej rosły i tak niedokończona budowa przetrwała komunizm. Już w wolnych Czechach – jak wiadomo radykalnie antykomunistycznych – inwestycję tę kontynuowano mimo wspomnianych protestów ruchów i kręgów proekologicznych, a także mimo co najmniej wątpliwej opłacalności ekonomicznej przyszłej elektrowni jądrowej. Zużycie energii w Czechach (podobnie jak i w Polsce) spada (m.in. w wyniku odejścia do komunistycznej gospodarki niedoborów) i prąd z Temelina okazuje się być zbędny, a jego eksport nieopłacalny wobec silnej niemieckiej konkurencji. W Czechach wskazują, że u podstaw decyzji tamtejszych polityków o dokończeniu budowy elektrowni leżały naciski wpływowych lobby: budowlanego i energetycznego.Natomiast aż 60% Czechów ma się opowiadać za uruchomieniem elektrowni, co – zdaniem krytycznie nastawionych analityków – bierze się stąd, że żywotne są jeszcze wpływy wieloletniej propagandy komunistycznej, sławiącej rzekomą supernowoczesność jądrowej technologii. Jest to zatem balast późnej epoki przemysłowej utrwalony w fascynacji wielkimi megalomańskimi budowlami. Obrońcy elektrowni używają też argumentu, że elektrownia jądrowa nie zanieczyszcza powietrza, jak to czynią na wielką skalę elektrownie opalane węglem brunatnym w północnych Czechach, odpowiedzialne za katastrofę ekologiczną tamtego regionu (w tym za deforestrację w Sudetach). Ten argument nabiera szczególnej pikanterii wobec równoczesnych zapewnień ze strony kół rządowych skierowanych do związków zawodowych, że uruchomienie elektrowni w Temelinie nie pociągnie za sobą bynajmniej likwidacji zanieczyszczających powietrze elektrowni węglowych1)
Zarysowany wyżej obraz sytuacji w sąsiednich Czechach przypomina uderzająco znaną nam sytuację w Polsce. Nie mamy wprawdzie (na szczęście) elektrowni jądrowych – zagrożenie to udało się wyeliminować jeszcze w zarodku – ale wielką żywotność komunistycznego dziedzictwa odczuwamy chyba w niemniejszym stopniu.
Komunizm, ze swą zdeformowaną gałęziowo-branżową strukturą gospodarki, pozostawił po sobie ściśle z nią związany układ partykularnych interesów. Wyraża się on w uformowaniu się w priorytetowych (ze stalinowskiego nadania) branżach przemysłu niejawnych grup interesów (nacisków, lobbies) wywierajacych presję na polityczne centrum, żeby uzyskiwać korzystne dla tych branż decyzje o przydziale zasobów, środków i innych korzyści umożliwiających im dalszy rozwój. O grupach tych było głośno w latach 80 w kontekście dociekań nad przyczynami ujawnionego w lecie 1980 r. ciężkiego kryzysu polskiej gospodarki. Grupy te przetrwały upadek komunizmu i w niewiele zmienionej postaci (ich reprezentacje partyjne zastąpiły teraz reprezentacje SOLIDARNOŚCI lub SOLIDARNOŚCI ‘80) potrafią nadal skutecznie bronić swoich branż wraz z ich wielkimi zakładami przemysłowymi. Wskazywał na to m. in. Jacek Kuroń2) Bazą tych grup są liczne rzesze pracowników owych branż i dlatego liczy się z nimi oportunistyczna klasa polityczna oraz kolejne rządy III RP (emanacja tej klasy). Liczą się z nimi jako z potencjalnym elektoratem, ale głównie się ich boją jako zorganizowanych zbiorowości gotowych bronić swych interesów nawet z naruszaniem porządku publicznego, co – jak wiadomo – stało się trwałym składnikiem krajobrazu politycznego kraju: od stanowiących moralny szantaż głodówek, po publiczne manifestacje, protesty i gwałtowne wystąpienia z aktami destrukcji i przemocy włącznie. Grupy te starają się także penetrować różne kręgi i środowiska przydatne dla obrony ich interesów, a więc kręgi naukowe (głównie uczelni technicznych) i eksperckie, opiniotwórcze media, a nawet – jak się okazało – ruchy ekologiczne (konkretnie – Polski Klub Ekologiczny)3). Zdarza się też, że niektóre zagrożone likwidacją wielkie zakłady podejmują rozpaczliwe próby przedłużenia swego funkcjonowania kosztem najbardziej nawet katastrofalnych skutków dla środowiska, nie licząc się z nikim i z niczym. Dotyczy to kopalń węgla kamiennego usiłujących podejmować eksploatację filarów ochronnych. Taką próbę podjęła wiosną 1999 r. kopalnia SIERSZA w Trzebini, stwarzając tym bezpośrednie zagrożenie dla tamtejszego osiedla Wodna, gdzie zaczęły pękać ściany budynków. Sprawa ta znalazła o tyle szczęśliwe zakończenie, że pomimo gwałtownych protestów, kopalnię – wydobywającą do tego najbardziej zasiarczony w Polsce węgiel – niebawem zamknięto. Natomiast z początkiem 2000 r. media doniosły o podobnych zakusach eksploatowania filara ochronego pod katowicką dzielnicą Panewnik ze strony kopalni ŚLĄSK; o dalszym biegu tej sprawy brak wiadomości.
Natomiast w pierwszej połowie 2000 r. pojawiła się sprawa konfliktu ekologicznego przypominającego w jakiejś mierze wskazany na początku konflikt wokół elektrowni w Temelinie, chociaż dotyczy on zupełnie innego rodzaju inwestycji. Zamanifestowała się jeszcze jedna pozostała po komunizmie grupa nacisku o interesach kolidujących z wymogami ochrony środowiska, o tyle może różniąca się od tych wyżej wskazywanych, że pozbawiona wyraźniejszych związków z określonymi zakładami przemysłowymi i ich załogami, a opierająca się raczej na uformowanej w czasach komunistycznych kadrze „technokratycznej”, co właśnie upodabnia ją do konfliktu wokół Temelina. Konkretnie chodzi o zaplecze badawczo-projektowe budownictwa hydrotechnicznego, rozwinięte w czasach komunizmu ponad wszelką rozsądną miarę i stąd ogromnie pazerne na kurczące się obecnie możliwości zarobkowe. Wielkie budownictwo hydrotechniczne towarzyszyło komunizmowi od jego początków, jak świadczą o tym wielkie realizacje w tym zakresie z lat 20 i 30 w Związku Sowieckim (choćby te najbardziej znane na Dnieprze). Wraz z narzucaniem zdominowanym politycznie krajom sowieckich wzorców uprzemysłowiania, narzucano im także – gdzie tylko było to możliwe – budownictwo hydrotechniczne. Było ono bardzo kosztowne, a dla przyrody i krajobrazu skrajnie rujnujące. U podstaw tego rodzaju przedsięwzięć leżało nienasycone zapotrzebowanie na energię ze strony komunistycznej gospodarki niedoborów, zdolnej wchłonąć i zmarnotrawić dowolną ilość każdego zasobu czy produktu. Już później, gdy słabnąca komunistyczna władza w Polsce czuła się zmuszona jakoś tłumaczyć niechętnemu tak kosztownym inwestycjom społeczeństwu, odwoływano się do rzekomych konieczności ochrony przeciwpowodziowej. Takim głośnym przedsięwzięciem hydrotechnicznym lat 70 (lat budowy „drugiej Polski”) był obłędny program kaskadyzacji Wisły, który jeszcze za panowania komunizmu rozpoczęto realizować.
Mimo iż możnaby rozsądnie mniemać, że program ten zemrze wraz z komunizmem, okazuje się być ostatnio wskrzeszany w niektórych przynajmniej swoich składnikach, przez polityków „neosolidarnościowych” rejonu bydgosko-toruńskiego: chodzi o budowę tamy na Wiśle koło Nieszawy (jednej z licznych zaprogramowanych w latach 70). Wspomniani politycy podobno wiążą z tą budową nadzieje na zmniejszenie lokalnego bezrobocia. Natomiast skrajnie krytycznie oceniają to zamierzenie koła ekologiczne – krajowe i zagraniczne. Raport Światowego Funduszu Ochrony Przyrody (WWF) poza krytyką zamierzonej budowy hydrotechnicznej wyraża opinię, że jest ona forsowana przez wpływowe antyekologiczne hydrotechniczne lobby, liczące na wieloletnie krociowe zarobki dla kilkunastu firm zaangażowanych w jej realizację. Zgodnie zaś ze starym porzekadłem o nożycach odzywających się po uderzeniu w stół, z raportem tym podjął polemikę były (za PRL-u) dyr. HYDROPROJEKTU, a zarazem współtwórca programu kaskadacji Wisły (wskazany w prasie z nazwiska)4)
Powyższy przypadek ukazuje symbiozę antykomunistycznych polityków „neo¬solidarnościowych” z dawną komunistyczną nomenklaturą, co w jakiejś mierze musiało mieć też miejsce w przypadku elektrowni czeskiej.
Przedstawione tu sprawy nasuwają pewną refleksję natury ogólnopolitycznej w związku z tak nachalnie deklarowanym antykomunizmem polskiej „prawicy” (cudzysłów o tyle uzasadniony, gdyż to, co samo się u nas tak określa, mało przypomina prawicę znaną na Zachodzie). Refleksja ta nie dotyczy mało znanej mi sytuacji w Czechach, a sam przypadek Temelina jest tu niewystarczający. Otóż gdyby ten antykomunizm polskiej „prawicy” był autentyczny, to zamiast postulowanej dekomunizacji kadrowej (wykluczenia z życia publicznego tych, którzy uczestniczyli w komunistycznym aparacie władzy), kierowałby się w pierwszym rzędzie przeciwko materialnemu dziedzictwu komunizmu. A więc zamiast (albo obok) dekomunizacji kadrowej (w której w istocie chodzi o pozbycie się sposobami niedemokratycznymi groźnych – jak się okazuje – konkurentów do władzy) domagano by się dekomunizacji rzeczowej (realnej) polegającej na likwidacji tego, co komuniści wykreowali wyłącznie pod kątem militarnych potrzeb sowieckiego imperium – głównie przemysłu ciężkiego wraz ze związaną z nim infrastrukturą, a co dla społeczeństwa jest nieużyteczne i tylko ekonomicznie oraz ekologicznie wysoce obciążające. Byłby to sprawdzian rzetelności intencji tych, którzy deklarują chęć zlikwidowania pozostałości i skutków komunizmu, a którzy naprawdę kierując się pragmatycznymi racjami (a w istocie cynizmem) zdobycia czy utrzymania władzy gotowi są wchodzić w alianse czy związki symbiotyczne z każdym, kto wydaje się im być tutaj użyteczny.
Andrzej Delorme
PS
Już po złożeniu powyższego tekstu w ZB zapoznałem się z wystąpieniem M. Stychlerz- Kucińskiej Nieszawa prawdę ci powie (Tygodnik SOLIDARNOŚĆ z 13.10 br.) przynoszącym zupełnie nieprzekonującą próbę obrony tamy nieszawskiej (i to w MAGAZYNIE EKOLOGICZNYM TS!), odwołującą się także do argumentu, że budowa ta to szansa dla regionu dotkniętego szerokim bezrobociem. A Nasz Dziennik (z 21-22.10) doniósł, że przeciwny tej budowie jest Parlament Europejski, gdyż wyrządza ona w sposób oczywisty wielką szkodę środowisku, a tego UE nie toleruje. Nie zachwiało to jednak w niczym determinacji min. Tokarczuka (tego od „ochrony środowiska”?!) w realizacji tego obłędnego zamierzenia.
1) Opieram się tutaj w głównej mierze na relacji T. Maćkowiaka: Duma z Temelinu, Gazeta Wyborcza z 26.9.2000
2) Zob. J. Kuroń, J. Żakowski, PRL dla początkujących, Wrocław 1995, s. 109
3) Tę skandaliczną aferę ujawniłem w pamflecie pt. Jak dawna nomenklatura w ekologicznych barwach broni huty w Krakowie (ZB nr 5 z 1991 r.), ale najobszerniej opisałem ją w mojej książce Antyekologiczna spuścizna totalitaryzmu, Kraków 1995
4) Zob. Tama wielkich pieniędzy, GAZETA WYBORCZA z 8.6.2000 oraz Klin klinem – Czy da się uratować tamę budując następną? (ZB nr 163)