DWA ŁYKI DYDAKTYKI
Odpowiadając na polemiczny tekst pani Gabrieli Szmielik-Mazur z ZB 2(170)2002 „Bez dydaktyzmu” chciałbym na wstępie przeprosić za być może nadmiernie zrzędliwy ton mojego tekstu z ZB (ZB10(168)2001). Na swoje usprawiedliwienie chciałbym powiedzieć, iż w ruchu eko działam od dawna i od dawna zwracam uwagę na te same błędy, jakie są popełniane. Przypomina to jednak rzucanie grochem o ścianę, upór ze strony zielonych wobec rezygnacji z form działalności ewidentnie dla ruchu korzystnych przy jednoczesnym obstawaniu przy innych – nieefektywnych, a obecnie za sprawą tzw. antyglobalistów – totalnie kompromitowanych, doprowadziłby do frustracji człowieka o świętej cierpliwości, a co dopiero zodiakalnego Skorpiona ;).Do rzeczy. Tekst pani Gabrieli – jeśli mogę tak się zwracać do autorki – nosi wszelkie cechy polemiki kobiecej (proszę tego nie traktować jako formę antyfeminizmu, który jest mi obcy). Dużo słów rozmywa nieco ich sens, podczas gdy to samo można by było wyrazić zwięźlej, z większym szacunkiem dla czasu czytelnika oraz dbałością o ochronę środowiska – mam na myśli oszczędność papieru :). Sugestia, jakobym próbował narzucić jedynie słuszny sposób prowadzenia działalności ekologicznej jest mylna. Uważam jedynie za ogromny błąd ignorowanie możliwości jakie stwarza udział w lokalnych strukturach władzy. Odbiera to możliwość śledzenia niejako „od środka” poczynań tejże władzy oraz forsowania pozytywnych rozwiązań na rzecz lokalnej społeczności, sprowadzając nas do roli petenta będącego na łasce urzędników. Ten fakt – oczywisty jak mniemam dla każdego posiadającego zdolność do logicznego myślenia – jakby nie docierał do sporej części liderów ruchu zielonych w Polsce, nie mówiąc o jego szeregowych uczestnikach. Nie chcę precyzować czego to dowodzi... ;)
Faktem jest, iż obecnie sprawującymi – nie tylko lokalnie – władzę są przede wszystkim osoby bardziej zainteresowane osobistymi korzyściami, niż działaniami na rzecz lokalnej społeczności, ale czyja to wina? Otóż w dużym stopniu tych, którzy uświadamiając sobie ten fakt jednocześnie wymigują się od jakiejkolwiek aktywności na polu przeprowadzenia zmian w tym kierunku. To przede wszystkim miałem na myśli pisząc o nieodpowiedzialności w ruchu jeśli chodzi o politykę lokalną. Jeśli ideowcy nie będą wchodzili do lokalnych władz, nie będą też mieli za sobą poparcia innych ideowców – zjawisko to będzie trwało w obecnym kształcie i polityka będzie zawsze „brudna”. Brak wiary pani Gabrieli w to, że istnieją jeszcze ideowcy – ludzie stawiający interes lokalnej społeczności ponad własnym – tylko dlatego, że pani Gabriela ich nie spotkała jest dość... hm, zabawny. „Takie zwierzę nie istnieje?” ;)
Infantylna zabawa w wybory... Jeśli pani Gabriela traktuje wybory jako infantylną zabawę, to tym samym odbiera sobie prawo do wymagania czegokolwiek od władzy, której nie wybrała. Może przytoczony za chwilę argument wyda się zbyt daleko posuniętym dydaktyzmem ;), ale mimo to go przytoczę. Zbyt wielu Polaków oddało w przeszłości życie za to, byśmy dziś mogli żyć w wolnym kraju, by sobie lekceważyć wywalczone za taką cenę prawo do głosu. Nie szanując instytucji parlamentu i lokalnej samorządności, nie szanuje się w ten sposób pamięci tych ludzi. To tak na marginesie.
To nie system jest chory, lecz tworzący go ludzie. Jeśli zatem chcemy wyleczyć system, musimy ograniczyć możliwość sprawowania władzy przez ludzi o nieczystych intencjach. Totalitarny ustrój, w jakim żyliśmy po wojnie przez 45 lat, nie dawał nam takiej możliwości, obecny – daje ją. Od nas zależy czy ją wykorzystamy, czy też będziemy się „obrażać na rzeczywistość” z rękami w kieszeniach.
Co do „sprzedawania głosu”... Owszem, idea jest słuszna, ale pod warunkiem, iż osoby kandydujące do władz można rozliczyć z obietnic w sposób szybki i zdecydowany. Jak z tym jest w praktyce – sami wiemy najlepiej...
Sugerowanie, iż jestem osobą o totalitarnych zapędach albo pragnącą wykorzystać coś z repertuaru tego systemu władzy („ścieżki zdrowia”), jest po prostu absurdalne, nie wiem w jaki sposób i gdzie w moim tekście pani Gabriela wyczytała takie treści, jawne czy ukryte. Może w tym, że używam zdecydowanego języka, nie bawiąc się w słowne ozdobniki, tylko waląc prawdę w oczy taką, jaka jest.
Jeśli chodzi o wszechobecność języka angielskiego, to na razie dostrzegam ją głównie w obecności anglojęzycznych szyldów, a nie w umiejętności Polaków dogadania się z przyjezdnymi zza granicy. Zgadzam się, iż absurdalna jest dyskryminacja języka rosyjskiego, ale problem polega na tym, iż Polacy nie chcą się uczyć żadnego języka obcego.
W kwestii łamania wędki i zabierania złowionej ryby mamy właśnie przykład nienormalności naszej polskiej rzeczywistości, gdzie człowiek przedsiębiorczy to nadal „kombinator”, kapitalista to „wyzyskiwacz” a biedak to „ten uczciwy”. Jest to efekt czterdziestoletniego prania mózgów przez władzę plus wrodzona polska zawiść, malkontenctwo oraz lenistwo umysłowe. To wszystko zebrane razem rzutuje na ciągłe blokowanie rozwoju przedsiębiorczości przez ograniczonych urzędników, komplikujących przepisy zamiast je upraszczać, mnożących kontrole i koszty działalności. W konsekwencji zniechęca to ludzi do jakiejkolwiek aktywności i jednocześnie stanowi świetną wymówkę dla tych, którzy nie byliby aktywni nawet gdyby stworzono u nas warunki takie, jak w USA.
Reasumując: widzę, iż wiele wody/ścieków*) w Wiśle jeszcze musi upłynąć, zanim pewne fakty przebiją się przez grubą skorupę czaszek naszych ziomków do ich wnętrza i wypuszczą zielone kiełki zdrowego rozsądku. Pytanie tylko czy wtedy będzie jeszcze coś do uratowania i czy znowu będziemy mądrzy „po szkodzie”?
Ryszard Kukiełka
Skory@wp.pl
*) niepotrzebne skreślić ;)