Wydawnictwo Zielone Brygady - dobre z natury

UWAGA!!! WYDAWNICTWO I PORTAL NIE PROWADZĄ DZIAŁALNOŚCI OD 2008 ROKU.

Na nowe wybory

W ciągu zaledwie kilkunastu lat od 1989 r., styl życia ludzi w Polsce uległ bardzo znacznym zmianom. Wyrasta nowe pokolenie, które nie zna sklepów z pustymi półkami ani kolejek po benzynę, zna za to kilkadziesiąt kanałów telewizyjnych, centra handlowe i ściąganie muzyki z internetu. Nowy model gospodarczy, który był wyśnionym marzeniem ludzi walczących z systemem socjalistycznym, okazał się, hmm... mieć pewne wady. Ten styl życia zza oceanu, który znaliśmy z filmów i w którym każdy może dowolnie się bogacić, okazuje się być nie do końca taki fajny. Czegoś tu jednak brakuje... Są owszem pełne półki, są w sklepach banany i pomarańcze (nikt już nawet na to nie zwraca uwagi), można z przeciętnej pensji kupić sobie odtwarzacz DVD, samochód, a nawet dwa. Można wziąć mieszkanie na kredyt, pojechać na wakacje do Portugalii. Ale stało się też coś takiego, że ludzie mają mniej poczucia wspólnego celu, jakby mniej ideałów, człowieczeństwa, choć może to tylko takie wrażenie...

Kiedy otwierano w Polsce pierwsze sklepy ze spodniami firmy Levi’s, przed drzwiami ustawiały się tłumy. Ekscytację budziła nowa restauracja McDonald’s czy nowy supermarket na przedmieściach, gdzie półki niemal uginały się od towaru. Minęło parę lat i zaczynamy rozumieć, jak działa ten model gospodarczy i co kryje się za bogactwem państw uprzemysłowionych. Widzimy, że ubrania markowych firm są szyte w krajach, które nie przestrzegają praw człowieka, gdzie ludzie otrzymują niezwykle niskie pensje, tylko dlatego, żeby konsumenci z Europy mogli kupić swoje dżinsy taniej, a producenci mogli zmaksymalizować zyski i zadowolić swoich akcjonariuszy. Widzimy, że buty sportowe Nike, które są niemal symbolem koszykówki, robią w pocie czoła mieszkańcy Indonezji i choć są one w sklepie bardzo drogie, Indonezyjczycy otrzymują zaledwie 3,56 zł dziennie (około 100 zł miesięcznie), co jak łatwo się domyślić z trudem wystarcza im na przeżycie. Przy takiej pensji kupno pasty do zębów oznacza, że trzeba zrezygnować z jedzenia. Uprawy bananów, które można dostać w większości polskich sklepów, przyczyniły się do wycięcia setek tysięcy hektarów lasów deszczowych i, o ile nie mają napisu organic, a zwykle nie mają, polewa się je tysiącami litrów toksycznych dla ludzi i zwierząt środków ochronnych, żeby nie padły od chorób grzybowych. Podobnie ma się rzecz z kawą, która przed 1989 r. była rarytasem. Kawa uprawiana metodami przemysłowymi, w słońcu, wymaga dużej ilości trujących środków ochronnych i rzecz jasna usunięcia lasu1). Farmerzy i pracownicy plantacji w Afryce i w Ameryce Południowej dostają grosze za to, co renomowani producenci kawy reklamują jako ekskluzywny produkt i dają mu wysoką cenę. A przecież bez pracy farmerów, kawy, które stoją dziś na półkach, w ogóle by nie istniały. W jednym z ostatnich raportów Greenpeace z Wielkiej Brytanii ujawnił, że soja importowana z Brazylii służyła za paszę dla kur, które potem trafiały do smażenia jako Chicken McNuggets w sieci McDonald’sa. Cała afera polegała na tym, że dla pozyskania terenów do uprawy soi, wycinano lasy Amazonii – płuca naszej planety.

Kiedy przyjrzymy się bliżej temu, jak działają rządy państw Pierwszego Świata, do których grona Polacy tak bardzo chcieli dołączyć, odkrywamy, że ten rzekomo wolny i demokratyczny świat wcale nie jest taki miły i sympatyczny. Zwróćmy uwagę choćby na to, co robił rząd USA dla zapewnienia mocnej pozycji ekonomicznej swojego kraju: interwencje wojskowe w Gwatemali, w Panamie, w Iraku, korumpowanie premierów i prezydentów licznych państw rozwijających się, celowe zadłużanie tych państw i, jakby tego było mało, administracja USA jest podejrzewana o zlecenie zabójstw m.in. prezydentów Ekwadoru (Jaime Roldós w 1981 r.) i Panamy (Omar Torrijos w 1981 r.), prezydentów wybranych demokratycznie, lecz nie mających w planach uwzględnienia amerykańskich interesów2). Mieszkańcy USA, w liczbie ok. 300 mln, stanowią dziś mniej niż 5% ludności świata, jednak ich tak podziwiany przez nas styl życia sprawia, że zużywają blisko 1/4 zasobów naturalnych Ziemi. Każdy produkt, który leży na półce w sklepie, od czekolady po telewizor, wymaga zasobów naturalnych do swojej produkcji. Potrzebna jest woda, energia elektryczna (czyli np. węgiel), miedź, aluminium, paliwo do transportu, teren do uprawy, nawóz, pracownicy i jeszcze wiele innych zasobów. Tych zasobów w przypadku USA jest potrzebnych tak dużo, że nie znajdują się one w obrębie tego kraju. Kakao zresztą nie rośnie w Seattle. Amerykańskie firmy i administracja starają się więc zapewnić sobie dostęp do tych zasobów, wpływając na politykę i gospodarkę innych państw świata. Jednym z państw, którego zasobami zainteresowane jest od dawna USA, jest Ekwador. Z Ekwadoru USA importuje m.in. ropę naftową, kawę, kakao i banany. Tu Amerykanie zapewnili sobie prawo do wydobywania ropy z Amazonii, przy okazji wyrzucając rdzennych mieszkańców i zatruwając glebę i rzeki. Trwa właśnie proces o odszkodowanie na ponad 6 mld dolarów wobec firmy Chevron Texaco, która w szczytowym okresie swojej działalności wytwarzała ok. 163 mln litrów toksycznej wody odpadowej dziennie i spuszczała ją wprost do strumieni i rzek w Amazonii. Dostęp do zasobów Ekwadoru został zapewniony, jak wskazuje John Perkins, przy użyciu gróźb wobec polityków, korupcji i poprzez wymuszenie zmian w polityce i gospodarce kraju przez Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Instytucje te nie są wyłącznie amerykańskie, jednak to administracja USA odgrywa w nich kluczową rolę. Dzięki współpracy z nimi zadłużenie Ekwadoru stanowi dziś 40% budżetu państwa.

Tymczasem, na skutek nadmiernej konsumpcji i szybkiego wzrostu liczby ludności, nasza planeta znalazła się w sytuacji alarmującej. Zmniejszają się zasoby wód gruntowych, pustynnieją gleby, zmniejsza się powierzchnia lasów tropikalnych, emisje gazów cieplarnianych powodują globalne zmiany klimatu, gatunki roślin i zwierząt znikają w takim tempie, że porównuje się je do wymierania gatunków w czasach dinozaurów (1000 razy szybciej niż tempo naturalne). Tego wszystkiego nie widać, kiedy wchodzi się do sklepu. Wszystko jest tak, jak było jeszcze wczoraj. Stoi kawa na półce (całkiem tania), są chipsy i paluszki. W telewizyjnych wiadomościach nikt nie mówi o grozie sytuacji w jakiej się znaleźliśmy. Ot, czasem ktoś wspomni o zmianach klimatu, które spowodowały kolejną powódź. Ale tak bez szczególnego związku z naszym stylem życia. Kiedy Polacy porównują swój materialny poziom życia z mieszkańcami Europy Zachodniej, ciągle wydaje im się, że są biedni. Owszem, na wiele rzeczy przeciętnego Polaka nie stać, a wielu mieszkańców Polski wciąż z trudem wiąże koniec z końcem. Niemniej jednak, jako całość, Polacy są już w gronie konsumentów wagi ciężkiej. Średni ślad ekologiczny (Ecological Footprint) wynosił w 2005 r. w Polsce 34,3 ha na osobę. Możliwości planety to jedynie 15,7 ha na osobę. Do wagi superciężkiej należą Emiraty Arabskie (232,9 ha), Kuwejt (154,9 ha), USA (108,9 ha) i Norwegia (93,1 ha). Dla porównania – Ekwador: 13,6 ha na osobę. Ślad ekologiczny oznacza ilość terenu, który potrzebny jest do zaspokojenia potrzeb konsumpcyjnych i utylizacji odpadów. Obejmuje on tereny zabudowane, emisje CO2 z paliw kopalnych, łowiska ryb, lasy, pastwiska i obszary upraw rolnych. W Ecological Footprint 2.0 zostały uwzględnione także potrzeby innych gatunków. Ślad ekologiczny ludzkości pokazuje wyraźnie, że nadmiernie wykorzystujemy zasoby naturalne naszej planety. Obecny poziom konsumpcji na świecie przekracza możliwości planety aż o 39%. Lasy wycinane są szybciej niż są w stanie wyrosnąć nowe, ryby są odławiane w tempie szybszym niż się rozmnażają, przez co ich populacje zmniejszają się. Niemniej jednak celem prawie wszystkich państw świata (oprócz chyba tylko Bhutanu) jest jak najszybszy wzrost Produktu Krajowego Brutto. Celem każdego rządu jest prowadzić politykę, która pozwoli jego mieszkańcom wytwarzać i konsumować więcej. Exposé po exposé premierów w Polsce, za główny cel stawiany jest wzrost gospodarczy, wzrost gospodarczy, wzrost gospodarczy... Więcej kupować, więcej sprzedawać, więcej budować, więcej produkować. Wzrost PKB jest, z punktu widzenia rządu, jak najbardziej pożądany. Oznacza on bowiem więcej pieniędzy na edukację, na opiekę zdrowotną, na drogi, na administrację. Wzrostu gospodarczego chcą także sami Polacy. Z podziwem patrzy się na tempo wzrostu w Chinach, nie zauważa się jednak, jaka jest tego cena. Władze Chin nie przejmują się zbytnio toksycznymi ściekami, emisjami CO2, czy nawet spadkiem jakości życia zwykłych mieszkańców. Jakiś czas temu na CNN pokazano reportaż z najbardziej zatrutego miasta świata – Linfen w Chinach. Powietrze jest tam skażone emisjami z licznych fabryk, a niebo zasnute smogiem. Reporter zapytał mieszkankę tego miasta, kiedy ostatni raz widziała błękitne niebo. Po dłuższej chwili namysłu odparła: Nie pamiętam.

Wyniki badań wskazują bardzo jasno – należy jak najszybciej zmniejszyć poziom konsumpcji zasobów naturalnych. Już teraz brakuje wody dla milionów ludzi w Afryce czy w Azji. Brakuje dla nich żywności, terenów na uprawy, drewna na opał i ryb w oceanie. Emisje gazów cieplarnianych powodują zmiany klimatu, które bynajmniej nie ułatwią sytuacji w przyszłości. W latach 1950-1999 w Afryce Południowej zaobserwowano zmniejszenie się wysokości opadów o ok. 20%. Prognozy dotyczące XXI w. wskazują na dalsze zmniejszenie się wysokości opadów, co będzie miało istotny wpływ na rolnictwo i dostęp do wody pitnej dla mieszkańców Afryki. W Himalajach topnieją lodowce, które zasilają rzeki, a przez całą zimę 2005/2006 r. w Nepalu, w rejonie Humla, ani razu nie spadł śnieg ani deszcz. Susza trwała 9 miesięcy... W Polsce wystarczyło zaledwie kilka tygodni suszy latem 2006 r., by poważnie zmniejszyły się plony, a w niektórych gospodarstwach nie było ich wcale. W tym roku susza w Mołdawii zniszczyła ok. 80% zbiorów i jej rząd został zmuszony zaapelować o pomoc żywnościową z zagranicy. W raporcie IPCC (Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu) ogłoszonym 2.2.2007 w Paryżu, naukowcy zwracają uwagę na to, że w atmosferze jest już o jedną trzecią CO2 więcej niż 250 lat temu. Ten wysoki poziom CO2 jest skutkiem działalności człowieka – spalania paliw kopalnych. Tymczasem rozpoczął się wyścig po nowe złoża ropy naftowej i gazu ziemnego w Arktyce, po nowe źródła gazów cieplarnianych.
Co zatem możemy zrobić? To bardzo łatwe – zużywać mniej drewna, mniej wody, łowić mniej ryb, bardziej wydajnie gospodarować ziemią, jeść mniej mięsa (straty wody i terenów upraw) i zrezygnować z paliw kopalnych. Jest tylko taki jeden mały szczegół. Dla gospodarki zmniejszenie się popytu oznacza po prostu katastrofę. Spadek popytu to upadek firm, wzrost bezrobocia, mniejsze przychody do budżetu (więc mniej pieniędzy na pensje dla lekarzy i nauczycieli), no i krach na giełdzie, której fundamentem jest wzrost gospodarczy. Cały nasz model gospodarczy opiera się na nadmiernej konsumpcji. Im więcej ludzie kupują, tym większy zysk firm, tym większy dobrobyt, tym więcej miejsc pracy. Po atakach z 11 września burmistrz Nowego Jorku Rudolfo Giuliani i George Bush zaapelowali do społeczeństwa, aby ludzie dalej chodzili na zakupy czy do restauracji, bo spadek konsumpcji spowoduje kryzys w amerykańskiej gospodarce. Nie jest jednak możliwe, abyśmy nadal konsumowali tak dużo. Model gospodarczy powinien być przystosowany to tego, jak funkcjonuje przyroda i uwzględniać poziom odnawiania się zasobów naturalnych. System polityczny powinien zaś pozwalać na to, by można było osiągnąć dobrą jakość życia i by ludzie mogli decydować o sprawach, które ich bezpośrednio dotyczą.

Inny świat jest możliwy

Od dziecka ludzi w Polsce przekonuje się, że harmonijnie funkcjonujące społeczności to coś nierealnego, że to utopia i zbywa się je machnięciem ręki. W rzeczywistości jednak to właśnie Utopia jest miejscem fikcyjnym, wymyślonym przez Sir Thomasa More’a w XVI w., a społeczności, które żyły przez stulecia w pokoju istniały naprawdę. Przykładami są plemię Tasaday z Filipin, Lepchowie z Sikkhimu, mieszkańcy Ladakhu (dziś północne Indie), Pigmeje z Afryki Środkowej czy Arapeszowie z Nowej Gwinei. Elliot Aronson w książce Człowiek istota społeczna pisze, że plemię Tasaday żyło w przyjaźni i współpracy, a agresja była im na tyle obca, że w ich języku nie było nawet słowa na określenie wojny. Ciekawe jest również to, że w żadnym z języków Indian Ameryki Północnej nie istniało słowo określające materializm. Indianie uważali bowiem umiłowanie przedmiotów za rodzaj szaleństwa. Elliot Aronson podkreśla, że Irokezi żyli przez setki lat w pokoju jako plemię myśliwych i dopiero rozwój handlu z Europejczykami doprowadził do wzrostu rywalizacji z Huronami o futra do wymiany na artykuły przemysłowe i do wybuchu wojen pomiędzy tymi plemionami.

No dobrze, tylko że to są jakieś społeczności prymitywne. Jak tu ich porównywać do prawdziwej cywilizacji, takiej jak nasza? W Polsce za zdobycze cywilizacyjne uważa się osiągnięcia technologiczne i odkrycia naukowe. Miarą postępu jest powszechny dostęp do lodówki, pralki i zmywarki. Te wynalazki, które ułatwiają wiele codziennych czynności, nie muszą jednak przyczyniać się do rzeczywistej poprawy jakości życia, do budowania więzi społecznych czy po prostu do szczęśliwego życia. Helena Norberg-Hodge w książce Ancient Futures przytacza następującą wypowiedź mieszkańca Ladakhu: Nie mogę tego zrozumieć. Moja siostra mieszka w stolicy, ma teraz te wszystkie przedmioty, dzięki którym można robić rzeczy szybciej. Kupuje ubrania w sklepie, ma samochód terenowy, telefon i kuchenkę gazową. Wszystkie te rzeczy oszczędzają tak wiele czasu, jednak kiedy jadę do niej w odwiedziny, nie ma czasu, żeby ze mną porozmawiać.

Model demokracji przedstawicielskiej, czyli co 4 lata wybieramy swoich oprawców, uważany jest u nas za system optymalny. Tak też są zorganizowane społeczeństwa w całej Europie. W całej? Niezupełnie. W lipcu tego roku Hazel Blears, sekretarz ds. lokalnych społeczności w rządzie Gordona Browna w Wielkiej Brytanii, zapowiedziała poparcie dla 10 nowych programów pilotażowych, wprowadzających możliwość bezpośredniego współdecydowania obywateli o budżecie swoich miast. Podobne inicjatywy mają miejsce w Hiszpanii, we Włoszech, Francji czy w Niemczech. Na świecie ok. 300 miast wprowadziło u siebie możliwość bezpośredniego udziału mieszkańców w podejmowaniu decyzji o tym, na co mają być wydawane pieniądze z budżetu. W praktyce wygląda to tak, że mieszkańcy zbierają się na otwartych spotkaniach, gdzie rozmawiają o swoich potrzebach (na przykład remoncie drogi lub budowie sali sportowej) i poprzez głosowanie decydują o tym, które z tych potrzeb powinny być realizowane w pierwszej kolejności. Urząd miasta zajmuje się realizacją tych inwestycji. Może się wydawać, że system ten będzie się sprawdzał tylko w małych społecznościach, tymczasem pierwszym miastem, gdzie wprowadzono demokrację uczestniczącą było Porto Alegre w Brazylii, które ma ok. 1,5 miliona mieszkańców, czyli tylko trochę mniej niż Warszawa. Mieszkańcy Porto Alegre uczestniczą w spotkaniach w 16 dzielnicach miasta i decydują o ich sprawach. Organizowane są także konferencje dotyczące rozwoju całego miasta. W pierwszym roku na spotkaniach zjawiło się mniej niż tysiąc mieszkańców. Dziś w ustalaniu budżetu miasta bierze rocznie udział ok. 50 tysięcy osób. W Polsce obywatele nie garną się do udziału w życiu publicznym, nie ufają politykom i niechętnie chodzą na wybory. Widzą bowiem, że ich wpływ na podejmowane decyzje jest praktycznie żaden. Decyzje zapadają ponad ich głowami i zwykły Polak nie ma możliwości na nie wpłynąć. Demokracja uczestnicząca pozwala to zmienić. Pozwala ludziom zaangażować się w ich własne sprawy. Tu ważne są konkretne pomysły na rozwiązanie problemów z kanalizacją, transportem miejskim czy zagospodarowaniem wody deszczowej, a pomysły te mogą zgłaszać sami mieszkańcy. Są to sprawy codzienne i namacalne. Decyzje odnośnie ich realizacji podejmują oni sami. Oczywiście, może się zdarzyć, że w niektórych miastach mieszkańcy nie będą zainteresowani współtworzeniem budżetu. Wówczas nie ma problemu, urząd miasta może to robić w ich imieniu. Ale nie widzę żadnego powodu, dla którego Polacy mieliby nadal nie mieć realnego wpływu na to, na co są wydawane ich podatki.

Podatki są postrzegane jako haracz, który ściąga z nas jakieś „państwo”, w sobie tylko wiadomych celach. Tak wcale być nie musi. Podatki mogą być całkiem fajne. Podatki oznaczają, że mieszkańcy zrzucają się na realizację inwestycji, które mają na celu poprawić jakość ich życia. Na budowę przedszkola, wyposażenie szpitala, pensje dla lekarzy czy posadzenie nowego parku. Wyobraźmy sobie miasto mające 700 tysięcy mieszkańców, powiedzmy Kraków, i że wszyscy jego mieszkańcy przeznaczają miesięcznie 100 zł do wspólnej kasy. Po roku w kasie znajduje się 840 milionów zł. To całkiem sporo! Mieszkańcy zbierają się więc, aby zadecydować na co wydać te fundusze. Przeglądają bieżące wydatki i decydują o tym, na co przeznaczyć wolne środki. Tak właśnie wygląda demokracja uczestnicząca w działaniu. Pozwala ona bardzo efektywnie wydawać zgromadzone fundusze, zaspokajać rzeczywiste potrzeby mieszkańców, ograniczyć korupcję oraz stwarza możliwość tworzenia się więzi społecznych. Spotkania budżetowe to okazja do poznania sąsiadów i do wspólnego działania, dzięki czemu może tworzyć się poczucie wspólnoty. Utkwiła mi w pamięci opowieść koleżanki, która była w Nowym Jorku w lipcu 2003 r., kiedy, podczas słynnego New York blackout, w mieście zabrakło prądu. Opowiadała, że po raz pierwszy rozmawiała wtedy ze swoimi sąsiadami. Ludzie powychodzili z mieszkań, zgasły telewizory i klimatyzatory. Okazało się, że mieszkańcy dzielą ze sobą wspólną sytuację, jest coś, co ich łączy i że mają o czym rozmawiać. Myślę, że nie musimy czekać w Polsce, aż nam wysiądą elektrownie.
Polskie miasta wcale nie muszą być zatrute spalinami, zakorkowane i pozbawione zieleni. Wręcz przeciwnie, powietrze w mieście może być równie czyste i pachnące, jak na wsi, pod oknami mogą ciągnąć się parki, ogrody z jabłoniami, gruszami i śliwami. W mieście także można uprawiać warzywa, pójść na spacer nad staw i cieszyć się kontaktem z przyrodą. To wszystko jest możliwe, gdyby jednak nie inne pragnienia mieszkańców, które są wobec takiej koncepcji rozwoju miasta w kompletnej sprzeczności. W sytuacji, kiedy większość mieszkańców za cel swojego istnienia uważa posiadanie samochodu, miasto po prostu nie może być dla nich przyjazne. Planuje się je dla samochodów, a nie dla ludzi. Na ulicach tworzą się korki i choć ulice się poszerza, to korki są nadal, albowiem wraz z bogaceniem się Polaków, samochodów przybywa. Wyobraźmy sobie natomiast, że zamiast samochodem, po mieście można się przemieszczać czystym, nowoczesnym autobusem, który niemal bezszelestnie sunie przez miasto. To autobus z ogniwem paliwowym, napędzany wodorem, jaki już dziś jeździ po Hamburgu. Z jego rury wydechowej kapie tylko czysta woda, która jest ubocznym produktem wytwarzania energii elektrycznej przez ogniwo paliwowe. Potem przesiadamy się do wygodnego tramwaju, jaki możemy oglądać na ulicach Strasburga lub Paryża i na koniec, wsiadając na rower zaparkowany obok przystanku, dojeżdżamy do domu. Transport zbiorowy może być tak zorganizowany, że w milionowym mieście docieramy w najodleglejsze miejsce w przeciągu godziny z jedną tylko przesiadką. W centrach wielu europejskich miast zrezygnowano z korzystania z samochodów osobowych, są to m.in. Kopenhaga, Zurych czy Freiburg w Niemczech. Zermatt w Szwajcarii to z kolei miejscowość całkowicie wolna od samochodów osobowych, po mieście można jeździć rowerem, mikrobusem z napędem elektrycznym lub konno. Turyści, którzy odwiedzają ten alpejski kurort, zostawiają samochód na parkingu 5 km wcześniej i do samego Zermatt docierają pociągiem.

Jest bardzo niewiele rzeczy, które muszą być finansowane z budżetu krajowego. Na pewno jest to obronność, spłacanie długu publicznego czy wypłaty emerytur. Ale całą resztą mogą się zajmować ludzie bezpośrednio w swoich miastach i wsiach. Żeby ten model demokracji działał poprawnie, potrzebne są programy edukacyjne dla mieszkańców, aby wiedzieli jak funkcjonuje budżet miasta i jakie rozwiązania mają do wyboru. Rozwój nie musi polegać na budowaniu autostrad i wieżowców ze szkła i betonu. Rozwój może być dążeniem do dobrego życia, a dobre życie może być osiągnięte. Nie jest prawdą, że cywilizacja musi się rozwijać w nieskończoność, że musimy brać udział w technologicznym wyścigu. Wiele kultur, jak choćby mieszkańcy Ladakhu, cieszyło się dobrą jakością życia bez korzystania z nowoczesnych technologii. Co to tak właściwie oznacza, że cywilizacja musi się rozwijać? Że zwykłą szczoteczkę do zębów musi zastąpić szczoteczka elektryczna?

Gospodarka

Współczesna gospodarka jest gospodarką globalną. Na polskim rynku obecne są produkty i surowce ze wszystkich stron świata. Jest kawa z Etiopii, jest kakao z Wybrzeża Kości Słoniowej, są ubrania szyte w Chinach i w Bangladeszu, telewizory montowane na Tajwanie, jest też gaz ziemny z Rosji. W ostatnich latach zmorą polskich rolników były truskawki importowane z Chin, Maroko i Republiki Południowej Afryki. Jednocześnie polskie firmy eksportują swoje wyroby za granicę, czekoladki z nadzieniem do Korei Południowej i Wietnamu, a autobusy do Niemiec. Polskie soki wędrują ciężarówkami do Wielkiej Brytanii, a polska cebula podbija rynek francuski. Nasz styl życia, za jakkolwiek biednych siebie uważamy, jest uzależniony od zasobów naturalnych, które znajdują na całej planecie, a nie tylko w granicach naszego kraju. Ujmując rzecz obrazowo – 6 sierpnia to dzień, w którym Polacy kończą konsumować w sposób zrównoważony zasoby lokalne, a zaczynają korzystać z zasobów znajdujących się na w innych rejonach świata. Jest to tzw. dzień ekologicznego długu. Dla porównania, dzień ten wypada w Wielkiej Brytanii 15 kwietnia, co oznacza, że Anglicy są o wiele bardziej od nas uzależnieni od zasobów reszty świata, natomiast w Austrii jest to dopiero 1 października. Gdyby wszyscy ludzie na świecie chcieli konsumować tyle samo zasobów naturalnych co Polacy, potrzebowalibyśmy więcej niż jedną dodatkową planetę.

Niskie ceny na popularne w polskich sklepach produkty, takie jak: ubrania, kawa czy czekolada, wymagają celowego utrzymywania w biedzie farmerów i pracowników w krajach rozwijających się. Etiopia jest największym eksporterem kawy w Afryce. Ziarna kawy, uprawianej przez farmerów w południowej Etiopii, kupują m.in. firmy Nestlé i Kraft, których kawy możemy dostać w polskich sklepach. 1 kg palonej i mielonej kawy dobrej jakości kosztuje w polskim sklepie ok. 24 zł. Farmer z Etiopii, który uprawiał tą kawę, dostaje za 1 kg dojrzałych ziaren 0,65 zł. Jeżeli sprzeda w ciągu roku 500 kg kawy, którą zbiera ręcznie wraz ze swoją rodziną, to jego zysk wyniesie 27 zł miesięcznie. Jeśli firmy miałyby zacząć płacić farmerom więcej za kupowaną od nich kawę, oznaczałoby to dla nich zmniejszenie zysków, dlatego też nie są tym zainteresowane. Cena minimum za 1 kg zielonej kawy, bez certyfikatu ekologicznego i kupionej prosto od spółdzielni farmerów, to zgodnie ze standardami Fair Trade 8,25 zł. Wybór produktów z certyfikatem Fair Trade (Sprawiedliwy Handel) daje możliwość realnej poprawy warunków życia dla setek tysięcy farmerów w Afryce, Azji i Ameryce Południowej. Dziś konsumenci nie wiedzą, co kryje się za błyszczącymi etykietkami w supermarkecie. Nie widzą bezpośredniego związku pomiędzy tym, że wybierają nieetyczny produkt, a nędzą i cierpieniem w Afryce. Ten związek jednak istnieje. Unia Europejska może i powinna wprowadzić wyższe standardy na produkty importowane z krajów rozwijających się. Jednak już dziś konsumenci mogą pytać w sklepach: skąd pochodzi ten produkt?, czy farmerzy otrzymali za niego godziwą zapłatę?, czy jest on przyjazny dla środowiska? i dopiero wtedy decydować o zakupie.

Polska gospodarka jest dziś uzależniona od transportu. Transport zaś jest uzależniony od dostaw ropy. Zboże, nawet to uprawiane w Polsce, jest najpierw transportowane do młyna, potem do piekarni, a następnie jest rozwożone do sklepów. Cena chleba w polskim sklepie jest zależna od ceny ropy. Piekarnie, aby przetrwać, muszą sprzedawać pieczony w nich chleb nie w jednym punkcie, ale w kilkudziesięciu. Duże piekarnie mogą mieć nawet 20 samochodów, które każdego dnia przemierzają tysiące kilometrów, rozwożąc chleb do osiedlowych sklepików i supermarketów. Przy tak dużych codziennych wydatkach na paliwo, podwyżka cen ropy przekłada się na wzrost ceny chleba. Pszenica w cenie chleba to ok. 20%. Ropa jest potrzebna do tego, by przywieść na pola nawozy. Ropa napędza ciężarówki dostarczające surowce do fabryk i tiry rozwożące towar do supermarketów. Ropa jest potrzebna dla statków transportujących kontenery i surowce oraz dla samolotów przewożących żywność i inne towary. Według najnowszych badań Fredrika Robeliusa z uniwersytetu w Uppsali w Szwecji z 2007 r., szczyt produkcji ropy (ang. peak-oil) nastąpi w 2018 r. i od tego czasu ilość wydobywanej na świecie ropy zacznie się zmniejszać. Robelius doszedł do tego wniosku po zbadaniu wydajności 333 największych pól naftowych, które są dziś eksploatowane i dodaniu zasobów ropy ze wszystkich mniejszych złóż. W prognozie zostały uwzględnione także złoża znajdujące się na dużych głębokościach na dnie oceanów i roponośne piaski w Kanadzie. Wśród badaczy nie ma jednak jednomyślności co do tego, kiedy produkcja ropy zacznie się zmniejszać. Są wyniki badań, według których szczyt produkcji już został osiągnięty lub też, że będzie miał miejsce dopiero za kilkadziesiąt lat.
Biopaliwa są świetnym rozwiązaniem, ale wyłącznie w skali mikro. Etanol może napędzać szkolny autobus, a biodiesel traktor wiozący warzywa na rynek. Nie jest jednak możliwe, aby biopaliwa całkowicie zastąpiły ropę. Gdyby wszystkie zboża uprawiane w USA zamienić na biopaliwa, zaspokoiło by to zaledwie ok. 16% potrzeb. Popyt na biopaliwa wiąże się także z wzrostem cen żywności. W tym roku wzrosły ceny makaronów we Włoszech, właśnie dlatego że producenci biopaliw zaczęli wykupywać pszenicę durum, z której robiona jest większość włoskich makaronów. W zachodniej Polsce cena pszenicy również poszła w górę z powodu wzrostu zainteresowania nią ze strony niemieckich producentów biopaliw. Powiększenie obszaru upraw roślin na biopaliwa w Polsce, będzie oznaczało także trudne czasy dla naszej dzikiej przyrody, albowiem dotychczasowe siedliska licznych gatunków owadów i ptaków, jakimi są nieużytki rolne, mają być wykorzystane do uprawy roślin na biopaliwa. Dalszy wzrost popytu na biopaliwa spowoduje ponadto wzrost cen żywości w krajach rozwijających się i, według szacunków badaczy z Uniwersytetu w Minnesocie, liczba osób niedożywionych może wzrosnąć tylko z powodu popytu na biopaliwa o 800 mln do 2025 r. W ubiegłym roku cena tortilli w Meksyku wzrosła dwukrotnie, co spowodowało kryzys żywnościowy i protesty ubogich Meksykanów, dla których tortilla jest podstawą wyżywienia. Meksyk nie jest samowystarczalny pod względem produkcji żywności i musi importować kukurydzę z USA. Kukurydza podrożała, albowiem olbrzymie jej ilości zaczęły kupować rafinerie do produkcji biopaliw. Do końca 2008 r. ma zakończyć się budowa w USA 73 nowych biorafinerii, co spowoduje, że eksport kukurydzy z USA jeszcze się zmniejszy i pozbawi żywności wielu ubogich ludzi w krajach rozwijających się. Produkcja biopaliw w Stanach Zjednoczonych, które dotąd eksportowały znaczne ilości żywności do państw ubogich, stała się niespodziewanie problemem etycznym. Napełnienie etanolem jednego baku amerykańskiego samochodu terenowego wymaga bowiem ilości kukurydzy, jaka może wyżywić jedną osobę przez cały rok.

Najprostszym rozwiązaniem jest postawienie na gospodarkę lokalną. Dzięki temu można zmniejszyć ilość energii potrzebnej do transportu żywności i innych produktów, a także zaoszczędzić wydatków z budżetu państwa na budowę nowych dróg, które nie będą po prostu potrzebne. Krewetki, przy połowie których ginie wiele innych gatunków morskich zwierząt, wodę mineralną w plastikowych butelkach lub pomidory importowane z Hiszpanii, to wszystko są rzeczy, które potrzebują dużych ilości paliwa do transportu. Rozumiem, że dla mieszkańców Warszawy wypicie wody z kranu to coś pomiędzy torturami a próbą samobójczą. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, aby woda nawet w Wiśle nadawała się do picia, wystarczy nie wrzucać do niej toksycznych substancji. To nie jest tak, że Wisła w swoim naturalnym stanie jest ściekiem. W Chicago jakość wody w kranach jest porównywalna z jakością wody butelkowanej i rozważane jest tam wprowadzenie zakazu sprzedaży wody w butelkach, ze względu na ogromne ilości zużytych opakowań, jakie się z nią wiążą. W USA na wysypiska śmieci trafia rocznie ponad 10 mld butelek PET, a do wyprodukowania1 kg plastiku PET, zużywane jest 17, 5 kg wody.

Jeżeli Polacy zaczną dostosować poziom konsumpcji zasobów naturalnych do możliwości planety, zmniejszy się popyt, a gospodarka zacznie wyhamowywać. Potrzebny będzie więc program dostępu do ziemi dla osób bezrobotnych lub dla tych, którzy po prostu chcą żyć w harmonii z przyrodą. Dziś polityka naszego państwa ogranicza ludziom dostęp do ziemi, a model rozwoju gospodarczego sprawia, że ludzie przenoszą się ze wsi do miast. Życie z uprawy ziemi na własne potrzeby pozwala zarówno na dobre życie, jak i na niezależność od wahań na światowym rynku surowców, od tąpnięć na giełdzie w Nowym Jorku czy od wzrostu kursu jena. W Wielkiej Brytanii w Pembrokeshire powstaje właśnie pierwsza planowana od podstaw społeczność, której głównym celem jest mały ślad ekologiczny jej mieszkańców i zapewnienie dobrych relacji pomiędzy nimi. Projekt Lammas zakłada budowę 20 domów, dobrze wkomponowanych w krajobraz, dla których cała energia będzie pochodziła z odnawialnych źródeł niepodłączonych do krajowej sieci, a trzy czwarte żywności konsumowanej przez mieszkańców, ma pochodzić z ich własnych upraw.

Jest w Polsce siła, która może skierować nas w stronę poprawy jakości życia, przyjaznych dla środowiska technologii, demokracji uczestniczącej i gospodarki lokalnej. To każdy mieszkaniec Polski, który może iść na wybory i postawić krzyżyk przy nazwisku swojego kandydata. Każda partia polityczna, nawet największa i najgłośniejsza, jest całkowicie uzależniona od tego krzyżyka postawionego na karcie do głosowania. To nie partie polityczne, ale mieszkańcy decydują o kierunku rozwoju, o tym jakie rozwiązania mają być wprowadzane, o tym jak chcą żyć. W dzisiejszym systemie politycznym robimy to za pośrednictwem naszych przedstawicieli. Możemy rozmawiać z naszymi przedstawicielami, możemy rozmawiać z kandydatami na posłów i z senatorów. Możemy pytać ich o ich wizję rozwoju Polski, możemy przedstawiać im własne rozwiązania, które chcielibyśmy, aby wzięli pod uwagę. Partie polityczne proponują nam w swoich programach pewne rozwiązania. Jednak o ich wyborze decydujemy my sami.

1. Zobacz także: Brian Halweil, Kawa a tropikalny las, www.ziemia.org > artykuły.

2. Dla zainteresowanych: John Perkins, Hitman – wyznania ekonomisty od brudnej roboty, Studio Emka, 2007 oraz John Perkins, The Secret History of the American Empire, Dutton 2007.

Powyższy artykuł w pliku PDF:
Marcin Gerwin