NIE MA ZMIANY SPOSOBU TRAKTOWANIA PRZYRODY BEZ ZMIANY STYLU ŻYCIA CZŁOWIEKA
Kto zapomni o ekologii, zginie od egologii. Przez egologię rozumiem koncentrację na sobie wraz z hiperaktywizmem, antynaturalizmem lub tylko obojętnymi wobec przyrody wierzeniami, marzeniami, halucynacjami, abstrahowaniem od natury; inaczej: antropocentryzm.Człowiek od zarania musiał przystosowywać się do środowiska naturalnego. Środowisko zostało wbudowane w niego, a właściwie on jako on rozbudowywał się ze środowiska. Świat w jakim żyjemy jest taki, że osobniki nieprzystosowane nie mogą przetrwać. Dziś mamy wiele szczątkowych pozostałości po adaptacjach, które kiedyś służyły ważnym funkcjom. Ale obecnie wiele problemów, do rozwiązywania których wykształciły się w naszych przodkach zdolności, już nie istnieje lub straciły na ważności. Musimy więc baczyć i na to co stare, i na nowe w środowisku naturalnym i w sobie.
Najważniejsza jest zmiana stylu życia i zmiana nadawania sensu życiu. Nie idzie o to, by wysiąść z przeładowanego i być może już tonącego statku, lecz przesiąść się na inny.
Zespoły ekspertów, pieniądze polityków, modły, magia i mity przedstawicieli religii nic tu nie pomogą. Trzeba zmienić model współbycia ludzi między sobą, a wraz z tym z innymi istotami żywymi. Nie można dokonać tylko drugiego bez pierwszego. Mam wrażenie, że większość ekologów i proekologów tego nie rozumie.
By zacząć wdrażać tę podwójną zależność musi powstać silna subkultura proekologiczna, która kiedyś może stanie się kulturą oficjalną. Np. by drastycznie ograniczyć produkcję chemikaliów, trzeba chcieć wielu z nich nie używać. Kobiety muszą zechcieć nie kupować ton kosmetyków, mężczyźni muszą nie chcieć widzieć kobiet zaimpregnowanych chemikaliami. Trzeba nie chcieć używać tylu medykamentów, w tym środków uspokajających, a żyć w zdrowym środowisku i minimalizować stresy.
Nawiązuję do głównego wątku o przeludnieniu. Wiemy, że etycznie wskazane jest dziś posiadanie niewielu dzieci, najlepiej tylko jednego. Jest to stanowisko umiarkowane. Jeśli każdy z żyjących spłodzi tylko jedno dziecko, to nic to nie zmieni. Trend przeludnieniowy pozostanie. Gatunki inne, a w konsekwencji i nasz gatunek nie przetrwają. Rozwiązanie zatem takie jest zbyt umiarkowane. Duża część, może ok. połowy ludzkości musiałaby zrezygnować z posiadania potomstwa. To mogłoby dać szansę na przetrwanie innym i nam. Ale pozostaje w nas stary popęd i instynkt prokreacyjny. Związany jest on z kontaktem z dzieckiem, na jego mocy cieszymy się widząc jak dzieci rosną, jak uśmiechają się ich buzie, jak bawią się z nami, cieszymy się z dbania o nie. Mózg nasz autonagradza siebie za zaspokajanie tego popędu i instynktu. Trudno się tego wszystkiego wyrzec. Bardzo niewielu dobrowolnie tego zechce, a jeśli zechce, to z poczuciem niezaspokojenia. Czy więc nie ma wyjścia?
Jest wyjście, jak sądzę. Należałoby zmienić najpierw model rodziny i małżeństwa. Odsunąć rodzinę nuklearną (i małżeństwo monogamiczne) i żyć w rodzinie domowej, która nie wymaga więzów krwi, mieści kilka lub kilkanaście osób dorosłych i dzieci. Wtedy każdy byłby blisko dzieci, które byłyby dziećmi wszystkich w ramach tak rozumianej rodziny. Aczkolwiek bezpośrednią odpowiedzialność miałaby matka biologiczna lub społeczna (adopcyjna). Nie zajmuję się tutaj szczegółowym opisem takiej rodziny.*)
To wymaga dużych przewartościowań, zmian wzorów kulturowych i nastawień psychicznych. Cóż, przewartościowania nie są gatunkowi ludzkiemu obce. Zbieracze-łowcy w porównaniu z rolnikami, czy ludźmi cywilizacji urbanistyczno-industrialnej to duże przewartościowanie. Wśród niektórych ludów dokonywało się ono przez kilkanaście pokoleń, wśród niektórych zaledwie w ciągu jednego, dwóch pokoleń. Religia ludów pierwotnych a religia chrześcijańska to również przykład dużego skoku w przewartościowaniu. Niektórzy przeżyli go w ciągu kilku lat. Przykładów jest więcej. Ale te dwa są chyba najmocniejsze.
Nic nie stoi na przeszkodzie, by dziś przewartościować naszą kulturę dla ratowania przyrody i naszej egzystencji. Tym bardziej, że byłoby to zgodne z biologicznymi uwarunkowaniami i jeszcze tym bardziej, że stoimy w obliczu zagłady innych gatunków i naszego. Pisząc na początku zdania „nic nie stoi na przeszkodzie” posłużyłem się zwrotem pół retorycznym. Gdyż owszem, są przeszkody. Mają one charakter społeczny, kulturowy i psychologiczny. Ci, którzy są mocno przywiązani do tradycji i są pełni dotychczasowych nawyków nie zechcą przewartościowań. Inaczej mówiąc, na przeszkodzie przewartościowaniu stoi to, że wielu nie chce przewartościowania. Jednak nie będę tutaj analizował tego problemu. Wolę pozostawić każdemu z Czytelników podane tutaj idee do przemyślenia.
W art. tym chcę tylko zasygnalizować kluczowy sposób wychodzenia naprzeciw zagrożeniu ekologicznemu. Nie poświęcam miejsca tu opisowi alternatywnego społeczeństwa, gdyż przedstawię go w książce „W poszukiwaniu alternatywnej formy współbycia. Między utopią a realnością”. Pisząc ją oparłem się o solidną wiedzę filozoficzną, socjologiczną i psychologiczną. Zainteresowanych odsyłam do niej.
Wersja przewartościowań i zmian jakie kreślę, nie jest zamknięta. Można i należy nad nią dalej pracować, być może wnieść korekty. Ale trzeba zacząć co najmniej nad nią myśleć dość intensywnie.
Do zmiany stylu życia należy odstąpienie od zużywania szybko kurczących się paliw kopalnych i zwrócenie się ku odnawialnym źródłom energii. Stoi za tym też model myślenia: docenienie cykliczności (odnawialności) i odsunięcie na drugi plan modelu linearności, który motywuje do szybkiego zmierzania od punktu alfa do omega, z lekceważeniem tego, co pomiędzy nimi, a zwłaszcza, co nie leży na linii pędu.
Modyfikacja stylu życia służyłaby najpierw człowiekowi. Czeka go uczenie się, że nie wszystko może mieć dla siebie. Uczenie się oddawania części tego, co ma, lub może mieć, innym. Tym bardziej, że przecież bierze i pożycza nieustannie od innych, tj. od Ziemi, od bakterii, wody, powietrza, roślin, zwierząt.
Uczenie się o tym, że respektowanie osiągniętej przez ewolucję równowagi w niszach ekologicznych ma wielkie znaczenie dla człowieka. Przytoczmy przykład: różnorodność gatunków zwierząt stanowi naturalne siedlisko wielu mikroorganizmów, z którymi żyją w równowadze od milionów lat. Tępimy na różne sposoby wiele gatunków zwierzęcych. Skutek jest taki, że po utracie swoich naturalnych gospodarzy niektóre z mikroorganizmów przeniosą się do organizmów ludzkich, gdzie taka równowaga może powstanie za milion lat, a może wcale. Już znamy pierwsze skutki: wirusy Ebola, HIV przenoszące się na człowieka. Także tam, gdzie wytępi się zwykłe szczury, żyjące w nich mikroorganizmy przenoszą się do organizmów ludzi!
Wzgląd estetyczny jest mniej ważny, ale trzeba nadmienić, że nasza percepcja świata i życia zawiera wbudowane obrazy piękna, wdzięku, fizycznej sprawności zwierząt. Sens życia na ziemi zależy w jakimś stopniu od ich percepcji, od obcowania z nimi. Jeśli pozwolimy na ich wyginięcie, to odczujemy wyrwę w naszym widzeniu życia, zerwane zostaną ciekawe relacje i utracimy znaczną część poczucia sensu życia.
Lech Ostasz
*) Przedstawienie naukowe można znaleźć w mojej książce: Rozumienie bytu ludzkiego. Antropologia filozoficzna, Olsztyn 1998, dz.cyt., część czwarta, rozdz.V., oraz W poszukiwaniu alternatywnej formy współbycia. Między utopią a realnością (w druku).