Wydawnictwo Zielone Brygady - dobre z natury

UWAGA!!! WYDAWNICTWO I PORTAL NIE PROWADZĄ DZIAŁALNOŚCI OD 2008 ROKU.

POWRÓĆMY NA JEZIORA...

Po zapoznaniu się z „Trzema żywiołami” Pawła Zawadzkiego*), który nakłania do uprawy „sportów w najczystszej postaci”, zgłaszam, że takich postaci nie ma, bo sport to zjawisko masowe, a gdzie masa tam kasa, a gdzie kasa, tam wiadomo co.

Każdy pomysł rodzi przemysł, nakręcający się za pomocą ludzkiego zapotrzebowania na gadżety. Gadżety identyfikują człowieka z daną klasą (elitą), na przykład sportową, a sport awansuje lud do poziomu wiecznie młodych, sprawnych i atrakcyjnych. Niczym poroże, pióra i kopyta, wymieniamy co sezon sprzęt i ozdoby do eksploracji trzech żywiołów. Kroczący obok turysty biznes serwuje mu efektowne i efektywne ułatwienia z lekkich jak powietrze syntetyków w piance i aerozolu, przegania sam siebie w miniaturyzacji i liofilizacji, staje na głowie, abyśmy mogli ze szpanem wozić się na rowerze i nartach oraz spacerować po górach. (Tatrzańską rewię na modzie opisałam w nostalgicznym eseju, pod plikiem „tatry.doc”, którym dysponuje Redaktor Naczelny ZB.) W Tatry już nie zaglądam, aby nie powiększać tłoku, a poza tym męczy mnie klimat lunaparku. A przecież czort Technokreatura straszy nie tylko strojem, spójrzmy na rozlewiska parkingów u podnóży czy wybrzeży. Tam gdzie woda czysta i trawa zielona trzeba czymś dotrzeć, zanocować, browca wysuszyć, zabalować, zagrilować a przed spaniem w bilardziku potrenować jeszcze...

No ale dość polemiki, czas na dzielenie się pomysłami. Omal nie zapomniałam, że sama jestem wynalazcą pewnej dyscypliny w czystej formie. Lata temu, pozbawiona Tatr i pieniędzy, zaczęłam uprawiać piesze wędrówki w jeziorach, otaczających moją chawirę na Warmii. (Ląd nad jeziorem Marąg opisany jest przez moją córkę Urszulę Struzikowską, w dwóch impresjach pod plikiem „warmia1” i „warmia2.doc”, jak wyżej.) Na tego typu dyscyplinę zdecydowałam się nie dlatego, że znudziły mi się wiosła, żagle i silniki, ale dlatego, że nie było mnie stać na żaden wehikuł oprócz dmuchanego krokodyla.

Do takiej czystej turystyki potrzebny jest bezpieczny, czyli czysty zbiornik czystej wody. Najlepsze jest jezioro, które w czasach totalitarnych było rezerwatem ochrony jakiegoś gatunku, a obecnie ten porządek jest reliktem tak jak i osłona socjalna kobiet w ciąży, choćby z powodu nadmiernego rozrodu i plagi krasnokniżnika. Zatem przepisy LOP są już nieaktualne a nowych jeszcze nie wymyślono, jezioro czeka spokojnie na wpływ inicjatyw, a zdelegalizowane straże i służby nie ścigają już pływających wpław, czyli pieszo. Potrzebne są płetwy, kozik do ratowania się z zabłąkanych sieci i linka szpejarka z uczepionym do niej kawałkiem styropianu zamiast gumowego krokodyla, który może wypuścić powietrze w nieodpowiednim momencie. Niezatapialny styropian służy jako ratownik, można umieścić na nim wodoszczelną kieszeń na glukokardiamid albo – dla wybrednych – sznycla z termosem. Ja na swoim wożę aparat fotograficzny. Szpejarkę za pas i fora na bajora!

Samotny spacer między wysepkami „rezerwatu kormorana” na jeziorze Marąg dostarcza nastroju jak angielski horror paleo. Nie brakuje akcji i reakcji. Na Wyspie Kormorana sterczą ogromne, łyse drzewognaty o metalicznym połysku, wokół czarna, opalizująca toń i oszałamiający fetor przetrawionych ryb. Woda – kosmetyk nie ustępujący błotom Morza Martwego! Chichot, stękanie i pomruki ptasie, gdy brnąc w mazi usiłuję wśliznąć się do ich piekielnego królestwa. Trzask migawki, łomot skrzydeł, tłok na niebie, zasłaniający na chwilę światło dnia i pult! pult! pult! Nurkuję między rybie ości i oddalam się od ostrzału, w poszukiwaniu innego kawałka lądu, aby odetchnąć czystym, mazurskim powietrzem i oczyścić się z wrażeń. Po drodze ku alternatywie żywe rybsko wielkości aligatora ociera się o mnie parę razy tam i nazad, że to niby cała ławica sunie na tarło. Docieram do kępy mokrodrzewu otoczonego wieńcem sitowia i tataraku. O, kwakwa! Napalony ptasior siada mi na grzbiecie i skubie uczesanie, wiozę go na sobie do następnej kępy, nie widzę dokładnie gatunku, to pewnie krzyżówka. Z ptakiem nie ma żartów, uchowaj, bocianie wpłynąć w stadko łabędzi, wylegujące się na falach! Przywódca waży więcej niż ja, może wdeptać pod wodę. Spłoszone zwierzę jest nieobliczalne, zamiast uciekać z krzykiem i płaczem, atakuje. Ale jeśli taki gość ze skrzydłami jak u archanioła jest nażarty, wtedy zaczyna się popisywać. Wypłynie na szerokie wody, oglądając się, czy widownia podąża za nim i tam, w oddaleniu od rodziny, w amfiteatrze szuwarów i fal demonstruje Czajkowskiego. Skrzydełko do góry, nóżka za siebie, półobrót, chasse, druga nóżka na boczek, ramiona do góry, arabeska, rozetka, pass i... hopsasa, kujawiakiem po głowie! A łabędzicha z pisklętami tup! tup! tup! menuecik między grążelami... Oho, wraca solista, który z rozpędu przeleciał mnie po grzbietach fal i wyhamował w plamie rzęsy, ale oto drugi primabaleron wybiega zza kurtyny sitowia, zabiega mu drogę i... stacza walkę o zdobycz, rany bociana, ale balety, biją się o mnie chłopaki! Obojętnie, co ze mną zrobi zwycięzca, spływam...

Chowam się w szuwary, aby zejść z oczu zalotnikom. Drogę na bezpieczny ląd zastępuje mi sękaty aligaciarz, prawdopodobnie rosyjski, kupiony na bazarze w Ostródzie i wrzucony do wychodka. Na mój widok zatrzymał się w pół kroku między lądem a wodą, przednie nogi w wodzie, tylnie w błocie, środkowe…, zaraz, ileż ta bestia ma nóg? Hybryda z krabem? Nie, to nie noga, to sęk jakiś wyrasta mu z brzucha. Tkwimy naprzeciw siebie, żadne nie ustępuje, on niczym posąg, przyczajony do skoku, ja przebieram odnóżami w wodzie jak żabusia, pijawice wysysają ze mnie soki, oka nie spuszczam z gada, wybryk natury ani drgnie. Na jego głowie siedzi mewka i dziubie po czubie, a ten ci nic! Szczękając z zimna, głodu i nudy oddalam się a on tam tkwi urzeczony i w tej pozycji spotykam go nazajutrz, gdy wracam pożyczonym kajakiem, uzbrojona w tłuczek do mięsa, z teleobiektywem, gotowym do strzału i ogólnowojskową lornetką. Rany bociana, przecież to oślizła, zmurszała, kudłata od mchu kłoda! – Dystans z kajaka zubaża moją optykę.

Wracam wpław do domu, cumuję na chwilę przy schludnym molo, obok wybrzeże równiutko wygolone z zielonego, przysypane piaseczkiem, wyżej, na bocznej morenie, pośród przetrzebionych olch drewniany domek myśliwski; tu już obowiązuje nowe prawo, „private area”, doszliśmy więc do Teksasu. Nieznany i bogaty aktor ze stolicy wykupił kawałek mojej planety nad moim jeziorem i postawił się, wszystkiemu w poprzek, strach psa wypuścić z budy, kurę z kurnika i lochę z chlewika. Słychać strzały i stado krasnokniżników unosi się nad drzewami, to znaczy, że jest sobotni wieczór i koledzy ze sceny przyjechali postrzelać sobie na prywatnej strzelnicy. Bezpieczniej jest na środku jeziora, z dala od gęstej, splątanej pułapki życia wodnego i lądowego. Na drugim brzegu coś szeleści w szuwarach i stadko ssaków z wędkami ucieka w popłochu, pół godziny dalej wybiega z wody głoworożec i cwałuje w kierunku paśnika potrząsając wielkim jak wiadro wymieniem.

Nadleśniczy zjawia się wieczorem na chawirze z ostrzeżeniem, że lokalny związek wędkarski zwrócił się do niego z wnioskiem o odstrzał paskudy, płoszącej łup. Nawet krowy mleko tracą w biegu od wodopoju, a Hawryniuczce bielizna spadła do wody, gdy prała na brzegu i się nie odnalazła, pewnie czort zakutasił. Opis zgadza się z moim wyglądem, więc trzeba coś odmienić jakoś.

Nieco konkretów technicznych. Przy letniej temperaturze wody (lipiec – sierpień), umiarkowanym tempie „marszu”, odpowiedniej, szybkokalorycznej diecie (słodycze, słodycze, słodycze!), z użyciem płetw pływackich (nie nurkowych), można wytrzymać bez wychodzenia na ląd 6 godzin spaceru i „przejść” około 10 kilometrów, co w przeliczeniu na dystanse pływalniane równa się 10 tysiącom metrów, czyli 400 basenów dwudziestopięciometrowych. Nie zaleca się brać odzieży, nawet przeciwdeszczowej, parasola też nie, nawet mapy, dokumentów ani kasy. W grupie weselej i bezpieczniej. Można wyjść na ląd i poznać życie ludzi z drugiego brzegu. Łatwo zaspokoić próżność i stać się wydarzeniem sezonu w życiu lokalnej, nadwodnej społeczności, jeśli nie ustrzelą, to nakarmią a nawet napoją. Najwięcej satysfakcji daje konfuzja zmotoryzowanych hydropatroli, które w pogoni za zyskiem nie umieją dopasować paragrafu do człowieka spacerującego po wodzie a z amunicji są ściśle rozliczane. (Nie polecam drogiego i gęstego jak barszcz zbiornika w Kryspinowie, ciasno, brudno i życie uprzykrzają hałaśliwe patrole „ratowników”, usiłujących zatopić każdego pływaka albo odciąć mu głowę śrubą silnika.)

Niestety, do tej pory nie znalazłam partnerów w tej dyscyplinie. Kolega, z którym szusuję na nartach i rowerze, zasnął w połowie drogi na drugi brzeg, a moja suka alzacka Sara traktowała mnie w wodzie jak ponton ratunkowy. Dawno temu żył nad naszym jeziorem stary Leszcz, który wracał z tamtego brzegu do domu wpław rowerem, damką, i utopił się, bo było ciemno. Znaleźli go z brzuchem pełnym węgorzy, zakąski starczyło na dwa dni stypy, stąd mawia się u nas „łowić na Leszcza”, zamiast „na padlinę” a gwarancją sukcesu jest nasączenie przynęty alkoholem. Miejscowi lubią węgorze, ale do wody nie wlezą, bo się ich boją i jeszcze nimi przyjezdnych straszą, zatem pływam po okolicy samotna jak ten potwór z Loch Ness.

Ludzie zdobywają ośmiotysięczniki, wiszą na skałach, marzną za kołem polarnym, zapuszczają się w najgłębsze jelita Ziemi, drążą podziemne korytarze, żeglują dookoła świata, kupują sobie bilety w kosmos, a do tej pory tak niewielu dopłynęło ze mną wpław na drugi brzeg Marąga.

A przecież, gdy świat zaakceptuje mój wynalazek, to zaraz klienci-czyściochy upomną się o czystą wodę, bo brudnej nikt nie kupi! A co się nie kupi, tego się nie sprzeda!

O podróżach ekologicznym transportem, to znaczy rowerem napiszę kiedyś tam. Ekologiczną podróż zabytkową, postradziecką koleją opisałam w reportażu z obozu „XXI Wiek” na Krymie, w pliku „krym.doc”, jest na twardzielu ZB.

Gabriela Szmielik-Mazur
Strzelców 17/654, 31-422 Kraków
gabasz@poczta.onet.pl
marzec 2002


* Zawadzki Paweł, Trzy żywioły, 2(170)/2002, s. 3.
Gabriela Szmielik-Mazur