Strona główna | Spis treści |
Postulaty, które często towarzyszą tego typu krytyce, dotyczą najczęściej zmiany demokracji pośredniej (parodia demokracji) na demokrację bezpośrednią, która umożliwia prawo głosu każdej osobie będącej członkiem danej społeczności. Zazwyczaj sądzi się, iż przywrócenie systemu demokracji bezpośredniej będzie antidotum na bolączki współczesnego świata. Dlaczego się tak sądzi?
Czy to lewica czy prawica; czy to komuniści czy burżuje; czy to mafia akademicka czy mafia kościelna - wszyscy oni przez tysiące lat nieustannie i z wielkim oddaniem wpajali nam następującą tezę: "Wszystkie nieszczęścia tego świata są spowodowane przez klasę posiadającą (przez króla, despotę, burżujów, międzynarodowe korporacje), która ciemięży biedny (?) lud albo też przez klasę wykształconą (?), czyli przez metafizyków i innych sekciarzy, którzy manipulują ludźmi. Niestety, w powyższą tezę uwierzyli wszyscy, nawet ekolodzy! Stąd pojawiające się często tezy, iż demokracji tak naprawdę jeszcze (już) nie ma, że jest to parodia demokracji i że gdyby "prawdziwą demokrację" wprowadzono w życie, to drugie Niebo na Ziemi by zapanowało.
Powiem krótko: ja do tych naiwniaków nie należę. I dziękuję Bogu każdego dnia, iż nie żyję na planecie, gdzie panuje demokracja bezpośrednia. Gdyby rzeczywiście zapanowała demokracja bezpośrednia, to już dawno nie byłoby ZB, a co gorsza - nie byłoby już jego Czytelników. Mówiąc bez ogródek: nie byłoby już w ogóle życia na planecie Ziemi!
Wyobraźmy sobie tylko taką sytuację: w Polsce wprowadza się demokrację bezpośrednią. Jak myślicie, jaka byłaby decyzja społeczeństwa w sprawie olimpiady w Zakopanem? Społeczeństwo (demos) byłoby za budową autostrad czy przeciw? Za wzrostem ilości samochodów czy też za rowerami? Za zakończeniem wiwisekcji czy też za testowaniem na zwierzętach wciąż nowych środków chemicznych służących uszczęśliwianiu ludzkości? Za utworzeniem parku narodowego, do którego demos nie mógłby wejść czy też za otwarciem wszystkich lasów dla ludzi (żeby sobie mogli wśród drzew przy ognisku wypić kilka piw i pogrillować)?
Dzięki Ci Boże, iż mamy parodię demokracji, a nie demokrację prawdziwą! Warto sobie przypomnieć niektóre sprawy. Jednym z pierwszych działaczy ekologicznych w Europie był Pitagoras, nasz człowiek. Był on stricte ekologiem, gdyż do swojego codziennego życia (oikos) wprowadzał kosmiczną zasadę, którą w Europie nazywamy Logos. O dziwo, ten porządny gość był zwolennikiem arystokracji, a przeciwnikiem demokracji. Za głównego winowajcę zła na świecie uznawał nie korporacje, technikę czy burżujów, lecz lud i jego bezpośrednie rządy. Aby uchronić się przed niszczącą siłą demosu, założył pierwszą na gruncie europejskim "lożę masońską", której członkowie mieli sobie nawzajem pomagać przetrwać w tym głupim i tandetnym społeczeństwie. Demos jednak szybko wyczuł, o co chodzi. Ludzie rzekli: "Co nam tu będzie się ktoś wywyższał, wszyscy mają być równi!" (czytaj: wszyscy mają wyznawać te same kiczowate wartości). W obronie demokracji lud chwycił za kamienie i ruszył na członków stowarzyszenia ekologicznego Pitagorasa. Oczywiście mięsożerna i tłusta masa nigdy nie dogoniłaby Pitagorasa-wegetarianina (nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego), gdyby nie to, iż filozof na swej drodze spotkał pole z uprawianym bobem. Jako że miał on takie zasady, iż nie krzywdził zwierząt i bobu (sprawa jest do tej pory nie wyjaśniona, więc proszę się nie śmiać), postanowił raczej umrzeć niż podeptać bób (ale ekstremista, co?). Lud więc dogonił go, a następnie demokratyczną i bezpośrednią decyzją uśmiercił (za sekciarstwo!). Demokracja bezpośrednia.
W starożytnych Atenach, gdzie demokracja była bardziej bezpośrednia niż obecnie, żył sobie Sokrates, równy gość, aktywista, jeden z nas. Edukował on młodzież i była to edukacja (pajdeja) w jej właściwym sensie (wydobywanie, a nie wtłaczanie). Dziwne, że taki miły facet (podobnie jak Platon) był zwolennikiem tyranii, a pogardzał demokracją. A może jednak miał rację? To nie żaden tyran skazał go na śmierć; nie prześladowała go żadna korporacja. To ludzie, obywatele Aten, w bezpośrednim głosowaniu skazali tego człowieka na śmierć (za sekciarstwo!). Ludzie, którzy byli mniej warci niż jedna sznurówka u jego sandałów... Bezpośrednio i demokratycznie... i do tej pory system, który to umożliwił, nie poniósł żadnej kary i nie został osądzony.
Kilkaset lat później żył jeszcze inny miły gość, aktywista, nasz człowiek, który nie szedł na żadne kompromisy i który niczego nie spłycał. Z jego ust płynął czysty Logos (Prawda). Był antyklerykałem i dał się Czarnej Komunie we znaki nazywając ją grobami pobielanymi, pełnymi robactwa. Księża skazali go więc na śmierć; sklepikarze, którym rozwalał kramy, też byli przeciw niemu. Ale to nie oni ostatecznie zadecydowali. Zrobiła to demokracja bezpośrednia. Gdy Piłat zapytał, kogo uwolnić, tłum w bezpośrednim i demokratycznym głosowaniu wypowiedział się przeciwko Jezusowi. Zginął za sekciarstwo! Później jego oprawcy mianowali go swoim bogiem i uczynili z niego "dobrego pana demokratę", który litował się nad biednym (?), uciskanym (?) ludem, a występował przeciw złym bogaczom i władzy króla.3)
Chciałoby się zawołać ustami innego przeciwnika demokracji, Heraklita z Efezu: Dla mnie jeden Człowiek jest więcej wart niż tysiące! Każda społeczność składa się z demosu i z elity. Demos jest taki sam na całym świecie, tzn. system wartości naszych górali, Ślązaków czy innej grupy społecznej jest taki sam, jak system wartości Indian Makah czy pierwszych lepszych Eskimosów, Afrykańczyków, Hindusów lub aborygenów. Każda tego typu społeczność jest zjednoczona z każdą inną społecznością na poziomie swojej mentalności: tradycja może być inna, język, religia, kultura, obrzędy - ale mentalność ta sama!4)
Inne są jedynie elity; nawet w obrębie tej samej elity każda jednostka jest zupełnie inna. Indywidualności są do siebie niesprowadzalne i tylko one są twórcze (całą kulturę, naukę i sztukę stworzyła elita, a nie masa). Nie będzie drugiego Picassa ani drugiego Einsteina. Indywidualności różnią się pięknie! To jest wartość niesłychana, tymczasem tyle jest głosów na łamach ZB nawołujących do zjednoczenia (w podtekście: ujednolicenia). Rozdziały są czymś wysoce pożądanym, świadczą o elitarności i kreatywności. Zjednoczenie, wyważone poglądy, wazeliniarstwo w stosunku do demosu, spłycanie rzeczy wielkich, żądanie równości i skromności - to nawoływania demokratów, tajnych agentów demosu, których zadaniem jest oswoić ekologów (czyli rozbroić), uczynić ich bezpłodnymi, ujarzmionymi, bezpiecznymi dla tego systemu! Ich idealny obraz działaczy to: masa eunuchów niezdolnych do akcji z użyciem siły, szerzących "miłość", tolerancję, równość, umiłowanie ojczyzny i religijnych autorytetów; szanujących tradycję i hołdujących przesądom o wyższości gatunku homo sapiens. Taka ekologiczna masa byłaby w pełni bezpieczna dla demosu, toteż nic dziwnego, iż demos chętnie finansuje tylko "nieszkodliwe" projekty (np. edukacja, konkursy w przedszkolach i pogadanki z ministrem). Taka ekologia jest w pełni bezpieczna dla panujących paradygmatów, gdyż nie zdoła ich naruszyć przez następne tysiąc lat, gwarantując, iż na świecie nic się nie zmieni: będą odbywać się jak zawsze kongresy, będą wydawane książki i robione odczyty. Wszyscy będą mieć dobre samopoczucie... oprócz drzew, zwierząt i ukamienowanej przez demos elity.
Czym zatem jest demokracja? Jest synonimem totalitaryzmu! Jest to synonim zarówno na gruncie rzeczywistości, jak i na gruncie języka. Demokracja oznacza rządy demosu (ludu, masy, tłumu), oznacza narzucenie mniejszości woli większości, oznacza dyktaturę większości. Totalitaryzm oznacza dokładnie to samo: całe życie człowieka jest podporządkowane przez narzucony mu siłą powszechnie akceptowany światopogląd. Całe jego życie, począwszy od wyznawanej religii, poprzez życie seksualne, a skończywszy na sposobie spędzania wolnego czasu - jest non stop regulowany (albo przez masę, albo przez jej reprezentanta). Czy dzisiaj w Polsce można się bezkarnie afiszować ze swoimi antydemokratycznymi poglądami? Czy można bezkarnie należeć do innego ugrupowania religijnego niż katolickie? Czy można z kimś jawnie uprawiać seks (w małym miasteczku), nie uświęcając tego związku ślubem (najlepiej kościelnym)?
A co oznacza słowo "katolicyzm"? Też to samo! Catholicus oznacza "powszechny". Oznacza panowanie tego, co powszechne, czyli totalne, czyli większościowe, czyli ludowe. Oto prawdziwy obraz naszej cywilizacji: masowość, totalność, powszechność. Wszystko synonimy! Wszystko się nawzajem wspiera i żyje we wspaniałej symbiozie. I panuje niezmiennie od początku świata!
Zapyta ktoś: więc jaka jest alternatywa wobec demokracji? Czy ma nią być nowy Hitler lub Stalin? Odpowiadam: ależ nie! To właśnie rządy Hitlera i Stalina były przykładem systemu w pełni demokratycznego. To demokracja w czystej postaci! Hitler nie był dyktatorem, władcą absolutnym, ciemiężycielem ludu. Wręcz przeciwnie: lud kochał go! A za co go kochał? A no za to, iż wypełniał on skrupulatnie wolę ludu! A wolą ludu było zlikwidować w Niemczech żydostwo, które było oskarżane o zabieranie miejsc pracy, o wykorzystywanie inflacji marki niemieckiej do robienia własnych interesów, o klęskę Niemiec w czasie I wojny światowej, no i tradycyjnie o ukrzyżowanie Chrystusa... Stalin też spełniał wolę ludu, a wolą ludu rosyjskiego była zemsta na klasie kapitalistów i na kułakach. Demos jest zawsze żądny krwi i wybiera sobie "króla", który zaspokoi jego żądze! Stwórzcie społeczeństwu dogodną sytuację, a udowodni to! (wojna w byłej Jugosławii!). Rządy demosu polegają na masowości, totalności i powszechności! Tak więc mój schemat obrazujący miejsce demokracji w systemach społecznych wygląda tak:
Warto przy tym zauważyć, iż w żadnym momencie historii nie mieliśmy ani anarchii, ani dyktatury arystokracji.5) Nie można więc zarzucać tym systemom, iż się nie sprawdziły... po prostu nie dano im jeszcze szansy! Dano za to szansę demokracji i do czego ona doprowadziła, chyba każdy widzi...
Obecna sytuacja globalna jest swoistym "stanem wyjątkowym". Potrzeba elity, która przejmie władzę w swoje ręce i przynajmniej postara się wyprowadzić świat z kryzysu ekologicznego, kulturowego, duchowego, ekonomicznego... Musi to zrobić zdecydowanie, nie bacząc na głosy sprzeciwu ze strony demokratów. Nie można uwzględniać hamujących nawoływań ludu wychowanego na reklamach podpasek Always: bądź skromny, miej wyważone poglądy, wyznawaj wartości rodzinne, pomagaj staruszkom wsiąść do tramwaju itp. Elita musi dokonać zmian z pełną dozą śmiałości, w sposób mądry (w końcu jest elitą!), tak, aby całe przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem. Musi to zrobić natychmiast!
Należy tylko się zastanowić, co powinien oznaczać zwrot: "przejąć władzę"? Czy należy tu mieć na myśli władzę polityczną? Władzę gospodarczą? Czy może władzę na gruncie intelektualnym i duchowym? Na pewno nie może nam chodzić o zdobycie władzy politycznej w tradycyjnych sensie - praktyka pokazuje, iż w takich sytuacjach do władzy znowu dochodzą demokraci, a cała operacja jest niezwykle krwawa i okupiona wieloma ofiarami. Nie róbmy więc powtórki z historii.
Jeśli chodzi o władzę intelektualną, to zdaje się, że po części już ją mamy. Brakuje jednak zdecydowanych ludzi, którzy bez pardonu doprowadziliby ten proces do końca. Cała naukowa elita zarówno dwa tysiące lat temu, jak i dzisiaj - to de facto ekolodzy. Niestety, dzisiaj uniwersytetami i większością instytutów naukowych rządzi hołota, która wprawdzie posiada wiele wiadomości i tytuły naukowe, ale za grosz geniuszu czy też zasad etycznych. Gdyby to wszystko działo się w starożytnej Akademii Platońskiej, to każdy taki "naukowiec" już dawno by wyleciał poczęstowany kopniakiem przez samego Platona. Dzisiaj zapewne dostanie Nagrodę Nobla. Trzeba więc zrobić z tym porządek: założyć autonomiczną instytucję, która swoją decyzją zdymisjonowałaby większość tego typu ludzi i pozbawiła tytułów naukowych (bojkotowała je). Nasza decyzja będzie oczywiście zignorowana przez cały demokratyczny świat, ale trzeba też wiedzieć, iż cały demokratyczny świat będzie zbojkotowany przez nas. Jest to zresztą realizacja koncepcji Edwarda Abramowskiego, który na początku tego wieku postulował utworzenie instytucji w pełni niezależnych od państwa: banki, uczelnie, siły obronne czy też agencje ubezpieczeniowe (jak np. współczesna świetna inicjatywa pod nazwą ACK Życie).
Jest też wreszcie do omówienia zdobycie władzy gospodarczej. Jest to sfera chyba najważniejsza dla realizacji naszych paradygmatów. Obecnie organizacje ekologiczne są wysoce nieefektywne z tego powodu, iż są finansowane jedynie ze składek członkowskich (czyli jest to kieszonkowe dane przez rodziców) lub nie są finansowane w ogóle. Są też organizacje, które dostają fundusze od fundacji, od ministerstwa itp. O dziwo, są one jeszcze mniej efektywne! Wiele z nich trwa dopóty, dopóki są fundusze; gdy zabraknie funduszy, rozpadają się. Wystarczy tylko przejrzeć katalog organizacji pozarządowych, aby to wszystko zrozumieć. Np. w rejonie katowickim istnieje ponoć setka organizacji ekologicznych - tylko że ich przedstawicieli nigdy nie widziałem na oczy, gdy były jakieś pikiety, demonstracje itp.
Największe jednak przeszkody tkwią w mentalności ekologów, w ich dziwnych ideologiach pseudoanarchistycznych, pseudopunkowych - według których "pieniądz to zło". Tego typu opinii nie poprzedza zazwyczaj żadna refleksja; są to utarte slogany stworzone przez ludzi, którym myśleć się za bardzo nie chce.
Przeciwstawiam tym tendencjom osoby, które na Zachodzie Europy stworzyły sieć sklepów Body Shop. Właścicielka tej korporacji, Anita Roddich, zaczynała od zera (pożyczka w banku). Postanowiła stworzyć nowy model gospodarki, nieoparty na wyzysku zwierząt, ludzi i przyrody. Być może nie udało się to w 100%, ale jej dzieło jest godne podziwu. Ekologia została bezboleśnie połączona z ekonomią, wielu aktywistów zyskało etyczną pracę, a cały zysk korporacji jest przeznaczany na kampanie ekologiczne. Na Zachodzie można być ekologiem mając 40 lat! U nas jest to nadal rzadkość, rodzaj folkloru. Dlaczego? A no dlatego, że gdy kończy się finansowa pomoc rodziców, nasz aktywista (za 3 grosze anarchista) idzie pracować... w rzeźni lub na stacji benzynowej. Przestaje być ekologiem.
Są wreszcie i tacy, którzy chcą "powrócić do natury" i negują już dzisiaj wszelkie akcesoria cywilizacji, w tym działalność gospodarczą. Niestety, na negowaniu słownym się to u nich kończy. Źródłem ich dochodów przeznaczanych na codzienne potrzeby nie jest zbieranie żołędzi w lesie i budowanie szałasów. Jakie są więc źródła ich dochodu? A no niech zdradzą swoją tajemnicę Czytelnikom ZB, wszak wielu z nas żyje na granicy ubóstwa i pomysły na nowe źródła finansowania bardzo by się przydały.
Z radością podchodzę do pomysłu pana Jana Szymańskiego, który w artykule Pieniądze i życie (ZB nr 22(124)/98, ss.50-51) zaproponował utworzenie przez ekologów spółki handlowej. Pomysł jest przedni, choć powstaje pytanie, czy polscy ekolodzy do niego dojrzeli? Czy w ogóle chcemy zmienić świat i swoje metody działań? Czy jesteśmy zadowoleni z obecnego stanu naszej aktywności? (Sprawę tę można świetnie połączyć z inną inicjatywą, która była przedstawiana na łamach ZB, mianowicie z wykupem ziemi i tworzeniem minirezerwatów. Trzeba mieć na to pieniądze!).
Aby jednak te wszystkie pomysły mogły zostać zrealizowane, musimy porzucić demokratyczne paradygmaty: demokratyczne pojęcie dobra i zła, demokratyczne ideologie, demokratyczny sposób zachowania i sposób myślenia. Metody działań, które były skuteczne jeszcze na początku lat 90., dzisiaj stają się przeżytkiem. W okresie, gdy każdego dnia ktoś strajkuje, demonstruje, okupuje, przedstawia petycje - nie mamy szans przebić się z naszą wizją świata. To już nie działa! Nasze protesty już nikogo dzisiaj nie wzruszą... ani nawet nie zbulwersują, co jest dowodem naszej całkowitej impotencji! Teraz potrzeba silnej elity, która zdecydowanie przeprowadzi reformy. Słabi muszą odejść, zniknąć w mrokach zapomnienia. Takie są prawa rozwoju społecznego. Potrzeba elity z nowymi pomysłami. Z licznych wypowiedzi wynika, iż twórcy tzw. głębokiej ekologii nie mają obecnie żadnego pomysłu na zmianę świata. Doktoraty i habilitacje zostały zrobione, a lasów ubywa. Potrzeba nie tyle pomysłów na nowe kampanie, ile zupełnie nowych paradygmatów działania. Demokracja się już wyczerpała, nic więcej w jej obrębie nie można zrobić.
Podsumowując, należy stworzyć nową elitę wojowników, którym powieka nawet nie drgnie przy przejmowaniu władzy gospodarczej. Musimy wykupić wszystkie zielone tereny, zlikwidować przeludnienie, wyrugować demokratyczny system wartości. Nie ma dla człowieka zadań zbyt wielkich do wykonania; jedynie serca są czasami zbyt małe.
Robert Surma
Sejm Czteroletni - co mogą sugerować, nawet niezamierzenie, podane informacje - nie był pierwszym pomysłodawcą ani inicjatorem zbudowania tej świątyni. Przyjął on 5.5.1791 ustawę w sprawie wzniesienia Świątyni Opatrzności Bożej, jako aktu dziękczynnego za - uchwaloną 2 dni wcześniej - Konstytucję 3 Maja. Ale był to już kolejny zabieg o wzniesienie tego przybytku. Pierwszy projekt, autorstwa nadwornego budowniczego Dominika Merliniego, powstał w 1782 r. (a więc 10 lat wcześniej), a pierwsza wzmianka na temat świątyni pochodzi z 1775 r. (czyli jest o dalsze 7 lat starsza od pierwszego projektu).
Współautorem koncepcji i projektu był król Stanisław August Poniatowski, wyraziciel - także w tej sprawie - pomysłu patriotycznego odłamu masonerii. Świątynia miała, z jego woli, stanąć na miejscu starego kościoła parafialnego w Ujazdowie. Ale w 1784 r. lokalizację zmieniono. I - jako kościół garnizonowy - miano ją wznieść na cyplu między Zamkiem Ujazdowskim a Pałacem Łazienkowskim. W 4 lata później powrócono do planu centralnego. Teraz - w myśl życzeń króla - miała ona być zbudowana według planów Jakuba Kubickiego, przeznaczonych dla kościoła w Kozienicach. Jednak z niewiadomych powodów realizację odłożono. Koncepcje świątyni, jak i samej Konstytucji 3 Maja, były dziełem patriotycznego odłamu ówczesnej masonerii (której członkiem był także król).
Mimo licznych przeciwności (rozbiory, kryzys ekonomiczny w dwudziestoleciu międzywojennym uniemożliwiający urzeczywistnienie dorobku konkursów na projekt świątyni), istnieją już - o czym jakby głucho - dwie Świątynie Opatrzności Bożej zadośćczyniące ustawie Sejmu Czteroletniego w tej sprawie. Jedna w Mokobodach (17 km od Siedlec w kierunku Węgrowa), wzniesiona według projektu Jakuba Kubickiego przy wydatnej pomocy materialnej i finansowej Jana Onufrego Ossolińskiego. Była ona konsekrowana w 1837 r. przez biskupa Jana Marcelego Gutkowskiego. Wzniesiono ją tam ze względu na niemożność wybudowania w Warszawie (obstrukcja władz carskich). Druga, wzniesiona dużym wysiłkiem społecznym przy ul. Dickensa róg Siemieńskiego w Warszawie (Ochota), była konsekrowana w 1979 r. przez ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego. Kamień węgielny pod tę świątynię (o którą od lat starał się ks. proboszcz Roman Kołakowski i liczni wierni), pochodzący z grobu św. Piotra i poświecony przez Ojca Świętego Pawła VI (dar papieża), ks. prymas przywiózł w 1972 r. Obie te świątynie zbudowano wotywnie, to jest jako wypełnienie intencyjnej ustawy Sejmu Czteroletniego z 5.5.1791. I w takim właśnie charakterze funkcjonują one - pierwsza od ponad 160, a druga od 20 lat.
Rektor SGGW - wychodząc naprzeciw ostatnim wezwaniom ks. prymasa Józefa Glempa do budowy Świątyni Opatrzności Bożej - zadeklarował udostępnienie na ten cel 6-hektarowej działki na użytkowanych przez tę uczelnię polach wilanowskich (u zbiegu ul. Klimczoka i planowanego przedłużenia Al. Sobieskiego). Zasadne więc są obawy Piotra Szkudlarka, że w przypadku realizacji tej inicjatywy znowu zniknie kawałek zielonego terenu. Kawałek wcale niemały i jakże niezbędny dla aglomeracji stołecznej.
Odnosi się więc wrażenie, iż obecne inicjatywy na rzecz budowy Świątyni Opatrzności Bożej, jako nawiązanie do Konstytucji 3 Maja, nie odzwierciedlają potrzeb rzeczywistych, gdyż są wielce spóźnione i jakby ukierunkowane na wyważanie drzwi otwartych już dawno przez ludzi zacnych i wielce zasłużonych. Adresaci tych inicjatyw, w tym wspierający je posłowie, mogą zaś nie być świadomi stanu faktycznego.
Czy przeto w tych okolicznościach oraz w obliczu piętrzących się potrzeb w wielu innych dziedzinach (jak: opieka społeczna, ochrona środowiska) istnieje potrzeba budowy kolejnej świątyni celem wypełnienia votum, które zostało wypełnione już dawno i to nie jeden raz? Czy nie byłoby raczej zasadne:
Stanisław Abramczyk
25.11.98
Kiedy czyta się o szlachetnych dzikusach, którzy - nietknięci żydowsko-chrześcijańskimi paradygmatami dualizmu - nigdy nie niszczyli przyrody - można się pośmiać.
Kiedy się czyta, że sprawa wegetariańskich butów to istotny problem, zaś jakieś tam zbrodnie w Chinach nie powinny nas obchodzić, bo nie wiadomo, czy ich ofiary są wegetarianami - można się przerazić.
Kiedy jednak czyta się wypociny "zawodowych antyfaszystów", ma się do czynienia nie tylko z wątkami komicznymi, tragicznymi czy folklorystycznymi, ale także z chamskim obrzucaniem błotem, manipulacją i wyssanymi z palca pomówieniami.
Nie ma sensu polemizować z kimś, kto słysząc takie słowa, jak "regionalizm" czy "ojczyzna", zaczyna histerycznie wrzeszczeć o faszyzmie i Hitlerze, dlatego też nie będę szerzej komentować Odpowiedzi na "Oświadczenie" Remigiusza Okraski, jaką zamieścił w ZB Marcin Kornak.*) Chciałbym się tylko zapytać:
Gdzie i kiedy, według Kornaka, Okraska zapowiedział walkę z supermarketami przy pomocy obozów koncentracyjnych?
Czy nie jest już ewidentnym chwytem poniżej pasa pisanie, "co by było gdyby..." Okraska opublikował tekst o "ekologicznym transporcie Żydów do Oświęcimia"?
Wydaje się, że to właśnie "zawodowi antyfaszyści" stosują metody, zwane powszechnie metodami propagandy goebbelsowskiej.
Tomasz Poller
Właściwie jednak jestem wdzięczny Marcinkowi za ponowne obszczekanie mnie, bo dzięki temu mam okazję, aby ustosunkować się do tego typu oszczerstw. Ostatnio na skutek nawału spraw odpowiadałem na nie nazbyt powściągliwie, co tylko rozzuchwaliło tandem Marcin K. & Rafał P. (będę traktował ich łącznie, bo są oni nierozłączni niczym Flip i Flap). Inna rzecz, że cokolwiek bym robił lub czegokolwiek bym nie robił, oni i tak nigdy nie zostawią mnie w spokoju.
Rafał P. napisał mi kiedyś (gdy zaprotestowałem przeciwko kolejnemu atakowi), że nie prowadzi przeciwko mnie żadnej kampanii, "bo ma ciekawsze zajęcia". Gdy jednak przejrzymy jego teksty poświęcone skrajnej prawicy, to praktycznie w każdym znajdzie się moje nazwisko - jestem bez wątpienia jego ulubionym bohaterem. Stary lis Goebbels nie na darmo mawiał: Obrzucać błotem, obrzucać, a zawsze coś się przylepi. Nasz "antyfaszysta" myśli więc zapewne, że w ten sposób mi szkodzi. Tymczasem - teraz mogę to już powiedzieć - robi mi tylko publicity: dzięki temu książki tak kontrowersyjnego autora, jak ja będą się lepiej sprzedawały. Dziękuję!
Ba, echa mojej działalności pobrzmiewają na łamach "Nigdy więcej" także wtedy, gdy moje nazwisko nie pada. Kiedyś posłałem Marcinkowi egzemplarz "Punktu Zwrotnego" (pisma odwołującego się do idei ekologii i hasła Nowej Ery), wierząc naiwnie, że dzięki jego lekturze GAN-owcy zrozumieją, że nie jestem faszystą. W "Nw" natychmiast ukazał się przeraźliwie oszołomski przedruk "demaskujący" faszyzm w ekologii i New Age. Z polemiki Andrzeja Żwawy na ten temat redakcja "Nw" wykreśliła zdanie (będące nawiązaniem do mojego referatu o wolności słowa): Podobnie jak Jarosław Tomasiewicz mieszkam zbyt blisko Oświęcimia, by kwestionować Holocaust. Rafał P. cierpi na wyraźny "kompleks Tomasiewicza"!
Kiedyś sądziłem jeszcze, że koleżkowie z GAN-u są źle poinformowani na mój temat lub zwyczajnie mylą mnie z kimś. Łuski z oczu mi opadły, gdy M. K. w liście do jednego z moich znajomych zarzucił mi, że w "Stańczyku" pisałem o syjonistycznej dyktaturze w Europie. Tu kłamstwo miało krótkie nogi, bo rzecz można było sprawdzić, kupując "Stańczyka". Było to jednak - zrozumiałem wtedy - właśnie świadome, zamierzone kłamstwo. Marcin K. doskonale wie, że nie mam poglądów, jakie mi zarzuca. Na jego życzenie napisałem kiedyś specjalne oświadczenie, że nie jestem rasistą, szowinistą, faszystą ani totalitarystą. Posłałem mu szereg swoich opublikowanych w różnych miejscach tekstów prezentujących moje niefaszystowskie poglądy. Proponowałem wreszcie, aby zapytał mnie wprost o to, co budzi jego wątpliwości, a postaram się wszystko wyjaśnić*) - list pozostał bez odpowiedzi. Nie została też podjęta propozycja otwartej, publicznej polemiki (wysuwana choćby przez Krawata). Nigdy nawet się nie dowiedziałem, co właściwie mi zarzucają.
Spójrzmy prawdzie w oczy: zapiekła nienawiść liderów GAN-u do mnie ma charakter czysto personalny. Są wściekli, bo nie dałem sobą manipulować i nie pozwalam się zgnoić. Potwierdzić to może obfita korespondencja, jaką w swoim czasie wymieniłem z obydwoma; wglądem w nią służę każdemu chętnemu. I żeby było jasne: ja też walczę z nimi z pobudek osobistych. Nie jestem anarchistą ani marksistą, więc mało mnie obchodzi, że na ruchu wolnościowym i lewicowym żerują pod szyldem "antyfaszyzmu" cyniczni karierowicze.
...W pewnym momencie nasi rycerze zrozumieli, że nie dysponują żadnymi realnymi argumentami przeciwko mnie. Skoro nawet ich guru Adam Michnik napisał przy okazji wizyty Finiego w Polsce, że należy się cieszyć z demokratycznych deklaracji tego postfaszysty! Ale od czego inwencja? W 1992 r. popełniłem tekst (przyznaję - jeden z moich najsłabszych), w którym dość demagogicznie zaatakowałem anarchoindywidualizm, jako prowadzący do chaosu. Dałem go znajomemu nacjonaliście, który prawdopodobnie wysłał go do jednego z nacjonalistycznych pism, gdzie tekst tenże ukazał się w 1995 r. I do tego, szczerze jak na spowiedzi, przyznałem się Marcinowi K. I oto teraz ten sam tekst ukazuje się w wydawanym przez Bubla brukowcu "Teraz Polska", a jego kopie natychmiast zostają wysłane z Bydgoszczy do wszystkich anarchistów, z którymi utrzymuję poprawne stosunki. Pech chciał jednak, że ja nie ukrywałem tego tekstu przed moimi wolnościowymi przyjaciółmi. Rafałek odtrąbił też od razu moją współpracę z "TP" w miesięczniku mniejszości żydowskiej "Midrasz". Miejsce nie jest przypadkowe - mój ulubieniec usiłuje w ten sposób zdyskredytować wydawane od roku przez mnie i Remika Okraskę pismo "zaKORZENIEnie". Nie zdziwiłbym się, gdyby pojawiły się kolejne tego typu przypadki...
Żeby było śmieszniej, nasi milusińscy usiłują mnie inwigilować, wykorzystując w tym celu alternatywistów z mojej miejscowości - problem w tym, że mam z nimi na ogół dobre układy. Oczywiście te policyjne metody to element taktyki non-violence, jak sądzę.
...Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Warto jednak, by nasi czujni czekiści pamiętali, że nożyce potrafią też boleśnie pokłuć.
Jarosław Tomasiewicz
e-mail: jartom@friko.internet.pl
Jako "wywabiacz białych plam" chciałbym jeszcze wywabić białą plamę w dziedzinie ortografii: słowo "niedowarzonych" (niedojrzałych, niedorzecznych) piszemy przez "RZ" a nie "Ż" (zob. Mały Słownik Języka Polskiego, PWN, Warszawa 1969, s.442).