Strona główna   Spis treści 

ZB nr 9(135)/99, 16-31.7.99
NOWOCZESNOŚĆ

SPOŁECZNOŚĆ I TOŻSAMOŚĆ
W DOBIE PÓŹNEJ NOWOCZESNOŚCI

W tym dość filozoficznym artykule zajmę się kwestią społeczności, jak również związanym z nią, teoretycznym konfliktem pomiędzy tym, co powszechne, a tym, co konkretne, występującym w czasach współczesnych, a zwłaszcza w odniesieniu do zagadnienia dawnej i teraźniejszej samoświadomości Europy i Zachodu. Przyjrzymy się również ewentualności powstania nowych odmian świadomości społecznej w obliczu rodzących się od lat sześćdziesiątych ruchów społecznych, oraz coraz bardziej narastającej, niepohamowanej konsumpcji, szczególnie w Ameryce Północnej i Zachodniej Europie.

W naszych czasach występuje wiele społeczności, których istnienie byłoby niemożliwe w przeszłości. Ich powstanie umożliwiły elektroniczne środki komunikacji oraz kultura konsumpcji (por. plemiona konsumenckie Guilamme'a Faye). Niektóre z nich przyczyniają się zapewne do postępującego rozkładu społeczeństwa (np. skrajne odłamy społeczności rapowej - określanej czasami mianem narodu hip-hopowego), inne z kolei są dość nieszkodliwe (np. fani Star Treku). Aż trudno uwierzyć, do jakiego stopnia młodych ludzi określa się na podstawie słuchanej przez nich muzyki, czy też ulubionego programu telewizyjnego (co jest czasami równoznaczne z całym odrębnym sposobem bycia). Innym popularnym przykładem są społeczności kibiców. Co najciekawsze, owe społeczności, których podstawą jest najzwyczajniej w świecie fikcja (jak Star Trek), znajdują znacznie wyraźniejsze odbicie w rzeczywistości, tj. wpływają na czyjeś zachowanie, życie, system wartości, itp. niż rzekomo głębiej zakorzenione, "prawdziwe" wspólnoty w rodzaju narodu czy religii.

W swym jakże istotnym dziele, Problemy liberalizmu (What's the Matter with Liberalism?), politolog z uniwersytetu w Toronto Ronald Beiner krytykuje zbyt rozległe użycie terminu "społeczność", obejmujące np. tzw. Sloan Rangers, czyli studentów pierwszego roku na Cambridge lub Oksfordzie. Pojęcia tego używa się w kontekstach nie tylko nieszkodliwych, lecz również negatywnych społecznie. Dość powszechną cechą stosunku do społeczności jest negatywna "tęczowa koalicja" najróżniejszej maści grup ofiar, definiowanych wyłącznie w przeciwstawieniu do tradycji. Wyróżnienie poszczególnych odcieni owej "tęczy" wymaga wielkiej staranności. Na ten przykład "społeczność czarnych" oparta jest na podstawach rasowych lub etnicznych. "Kobiety" to pod względem historycznym ugrupowanie niezwykle osobliwe. Rzecz jasna kobiece zwyczaje, obyczaje, i obrzędy kojarzone z kobietami istniały zawsze, jednak ich "upolitycznienie" jest chyba cechą szczególną naszych właśnie czasów. Na niedorzeczność zakrawa przypuszczenie, iż różnica pomiędzy obydwiema płciami w obrębie szerszej wspólnoty (narodowości, wyznania, itp.) jest większa niż pomiędzy tą a jakąś inną wspólnotą. Trudno dać wiarę interpretacji współczesnego feminizmu jako teoretycznie doskonałego odgałęzienia marksizmu. Nie sposób raczej zaprzeczyć istnieniu wrodzonych cech typowo męskich i kobiecych, które się nawzajem uzupełniają. Mimo, że trudno zaprzeczyć, iż nacjonalizm jest w zasadzie efektem uspołecznienia (z dodatkiem pewnych wspólnych cech fizycznych), czyli konsekwencją wychowania, uzupełniające się różnice pomiędzy płciami sprawiają wrażenie fundamentalnych i "naturalnych", przez co nie można chyba doprowadzić do kompletnej równości kobiet i mężczyzn. Również prawa homoseksualistów uznawane są za niemożliwe do podważenia odgałęzienie marksizmu. Z drugiej strony mogą jednak paść zarzuty, iż homoseksualizm w znanej nam dziś postaci nie istniał w żadnym społeczeństwie przeszłości. Na przykład pewni liberalni historycy zwracają uwagę na fakt, że w starożytnej Grecji był on zjawiskiem marginalnym. Tradycjonaliście szczególnie trudno pogodzić się nie tylko z wyraźnym zepsuciem homoseksualizmu, lecz z tym, że w najbardziej zaawansowanych społeczeństwach zachodnich należy uznawać go za coś "nobilitującego" i umoralniającego. Tradycjonalistę zraża nie tyle dekadencja (z którą miewaliśmy już do czynienia), co towarzyszące jej praktykantom poczucie oburzenia i wyższości, charakterystyczne zwłaszcza dla społeczeństw Zachodu.

Istnieje potrzeba znalezienia swego rodzaju "jądra" definicji społeczności, dzięki któremu można byłoby zeń wykluczyć niektóre mniej pozytywne czy nieistotne ugrupowania, oraz uświadomić sobie, że niektórzy ludzie, uważający się za rzeczników "społeczności czarnych", nie są tak naprawdę jej przedstawicielami.

Tradycjonalista wolałby zacząć od powtórzenia (choćby nie było to krokiem najrozsądniejszym) stwierdzenia, że tak zwany "Zachód" (z braku lepszego określenia) stacza się obecnie po równi pochyłej (co najmniej pod względem etniczności, duchowości, autentycznej kultury, itd.). Co najdziwniejsze, w ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci bardzo rzadko dało się słyszeć tę rzekomą kliszę o upadku i zepsuciu Zachodu. Jeszcze dziwniejszym zbiegiem okoliczności w momencie, gdy Spengler pisał swe sławne dzieło (Upadek Zachodu), wszystko mogło jeszcze przybrać lepszy obrót - gdyby nie potworne wybryki Hitlera. W pracach współczesnych brakuje rzetelnego opisu i sumiennej krytyki schyłku Zachodu. Może właśnie jakiemuś tradycjonaliście przypadnie w udziale postawienie owego "dyskursu o upadku" na solidniejszych podstawach, przy uniknięciu niektórych anachronizmów zwolenników Spenglera i skrajnego chrześcijaństwa. Po czasopiśmie w rodzaju konserwatywnego "National Review" należałoby spodziewać się rozgłaszania wszem i wobec "dekadencji". Można by zacząć chociażby od tych najbardziej oczywistych, mierzalnych oznak upadku, np. starzenia się społeczeństwa, rozpadu rodziny i jego efektów ubocznych, itd.

Wedle tradycjonalisty studia nad przeszłością mogą pomóc w lepszym zrozumieniu naszego własnego położenia. Na przykład taki Vico przedstawił znakomitą koncepcję cykliczności dziejów. Oczom licznych tradycjonalistów jawi się cykl, w którym społeczeństwa rodzą się, organizują, bogacą materialnie, by następnie upaść i zaniknąć.

Można by zaryzykować twierdzenie, iż Zachód - najbogatsze i najpotężniejsze społeczeństwo w dziejach - wkracza właśnie w fazę upadku, wynikającego z nadmiaru bogactwa i wygód.

Możliwe, że istnieje prawo entropii cywilizacyjnej. Zachód jest specyficzny pod tym względem, że jego upadek nie nosi znamion konieczności - środki do przedłużenia istnienia fizycznego są pod ręką, lecz "ducha nie staje". Zdawać by się mogło, iż to właśnie w rezultacie tego gigantycznego upadku (im wyżej się wznosisz, tym niżej upadasz) tradycjonalizm napotyka na gwałtowne ataki ze strony "nowych ruchów społecznych". Różnorakie szkoły myślenia politycznego należałoby zatem rozpatrywać na tle tego wielkiego procesu cywilizacyjnego schyłku, do którego można dołączyć nawet uwagi Nietzschego o rozpływaniu się stabilnych horyzontów.

W stu procentach socjologiczne podejście do sporu o wagę cech wrodzonych i wyuczonych byłoby kontrowersyjne. Gdyby się na nie zgodzić, w dziejach nie byłoby miejsca na poważniejsze procesy ewolucyjne (czyli dane społeczeństwo powielałoby samo siebie ad infinitum). Czy pewne jednostki, głoszące idiosynkratyczne opinie i dokonujące osobliwych czynów, nie inicjują zmian? Można byłoby postawić również pytanie o dokładny status ontologiczny różnorakich "dyskursów". Jakieś wyniki mogłoby przynieść równanie język = dyskurs = społeczność. Czy myśliciel tradycjonalistyczny nie mógłby postulować istnienia "dyskursu ludzkości" lub "dyskursu męskości i kobiecości", który poprzedza w czasie i stanowi korzeń dla różnorodnych odgałęzień i przesunięć dyskursów na przestrzeni tysiącleci? Należałoby także zapytać, do jakiego stopnia owe dyskursy poprzedzają człowieka i czy jest on li tylko wytworem bezpośredniego uspołecznienia. Czy dyskurs nie jest swego rodzaju imperatywem, który ewoluuje co prawda powoli, lecz z perspektywy ludzkiego życia zostaje zatrzymany w czasie i przestrzeni, by "nakazywać" lub presuponować u swoich uczestników określone zachowania?

Czy z kolei pełne poparcie poglądu o socjalizacji nie oznacza zgody na brak znaczenia historii? Czy w człowieku nie tli się wreszcie jakaś iskra, jakiś duch, zaprzeczający koncepcji, iż dzieje to jedna wielka krwawa jatka, "powieść idioty, pełna wściekłości i wrzawy, nie znacząca niczego"? Czy nie ma żadnego wyboru poza plemienną rzeźnią (Bośnia, itd.) i wycieńczającą hiperdekadencją, prowadzącą ostatecznie do kompletnej zapaści lub fizycznego unicestwienia społeczeństwa (Ameryka)? Któż wolałby dziś być Serbem niż Amerykaninem? Czy dopuszczalna jest przewrotna teza, iż była Jugosławia (katolicka Chorwacja, prawosławna Serbia i muzułmańska Bośnia) to ostatnie pozostałości "prawdziwej" Europy (nacjonalistycznej, wojowniczej, itd.)?

Podstawą analizy socjopolitycznej byłoby wyróżnienie, klasyfikacja lub pogrupowania różnorakich dyskursów / społeczności (kwestia granic). Polega to na wyróżnieniu gatunku / genus, a następnie podgatunku, itd. Taką procedurę da się zastosować do zagadnień najistotniejszy i najbardziej trywialnych.

Pomysł "globalnego społeczeństwa obywatelskiego" budzi kontrowersje. Po pierwsze tego typu społeczeństwo częstokroć uważa się za partykularne - dlatego idea globalnego społeczeństwa obywatelskiego już na pierwszy rzut oka wydaje się wewnętrznie sprzeczna; co więcej, pewne zastrzeżenia pojawiają się już w odniesieniu do samego paradygmatu społeczeństwa / państwa obywatelskiego (który jest mimo wszystko kamieniem węgielnym politologii) jako tworu o sympatiach liberalnych, nadużywanego z prowadzonym dyskursie. "Społeczeństwo obywatelskie", obejmujące światową konsumpcję i gwiazdę popu Madonnę, nie da się pogodzić z zasadniczym sensem tego pojęcia, które odnosi się do "niewielkich, lokalnych stowarzyszeń". Już lepsza jest definicja globalnego społeczeństwa obywatelskiego jako NGO'sów.

W koncepcjach części myślicieli partykularystycznych rozgraniczenie na to, co poszczególne i powszechne, oraz wszystkie zjawiska negatywne, z jakimi trzeba pogodzić się popierając partykularyzm, występują w raczej wyjaskrawionej formie. Czy nie można raz na zawsze stwierdzić, że pewne zwyczaje są nieodmiennie niewłaściwe? W Kanadzie wynikła na przykład sprawa człowieka, który pozostawał w długotrwałym stosunku kazirodczym z córką i wystąpił - w myśl Kanadyjskiej Karty Praw i Swobód - o prawo do opieki nad dziećmi. Można by powiedzieć, iż z liberalnego punktu widzenia nie sposób wysunąć przeciw niemu żadnych zarzutów, pod warunkiem, że "poprawnie opiekuje się dziećmi". Z drugiej jednak strony śmiało można założyć, iż wielu ludzi poczułoby do jego czynów niezwykłe obrzydzenie. Ale skąd się ono bierze, na jakich powstaje podstawach, może wynikać chyba tylko z przeczucia jakiegoś "wyższego prawa" (niezależnie od nazwy). Czy przyjęcie jakichś ogólnych zasad normatywnych jest równoznaczne z pochwałą społecznie negatywnych "uniwersalnych praw człowieka"? Czy koncepcję partykularystyczną podważa również powszechna przed, powiedzmy, r. 1965, praktyka powoływania się na samą historię jako na źródło norm?

Czy można zaryzykować stwierdzenie, iż za wyjątkiem zdarzających się od czasu do czasu okrucieństw w rodzaju obrzezania kobiet czy masowych morderstw rytualnych pojęcia dobra i zła są we wszystkich społeczeństwach dość zbliżone? Matki Somalijczyków i Azteków opiekują się dziećmi, itd. Ogólnie rzecz biorąc, na podstawie zachowań mniej więcej 98% społeczeństw przed r. 1965 można by stworzyć jakąś powszechną etykę, czego nie da się już powiedzieć o społeczeństwie współczesnym. Ludzkie społeczeństwa różnią się nie tyle ogólnymi przykazaniami moralnymi, ile pamięcią własnych doświadczeń na świecie, panteonem bohaterów itd. Ludy i narody posiadają rzecz jasna konkretną historię i zbiór bohaterów, które chcą zachować, lecz struktura tożsamości etnicznej czy etniczno-religijnej pozostaje w zasadzie nie zmieniona. Przykazania etyczne, sformułowane w wyniku własnych doświadczeń dziejowych (gdzie zawsze pojawia się stwierdzenie, iż dany naród znajduje się w centrum świata i wykazuje się wyżej rozwiniętą moralnością niż inne), są mniej więcej spójne. Dlatego różnice pomiędzy narodami i ludami wynikają nie tyle ze znaczących odmienności ich "języków dobra i zła" (chociaż można dostrzec znaczne rozbieżności), co z konieczności przetrwania i gromadzenia sił. Można by tu znów zadać pytanie, czy potępianie niektórych wyraźnie błędnych obyczajów społeczeństw tradycyjnych musi pociągać za sobą aprobatę dla szkodliwego społecznie uniwersalizmu kantowskiego. Gdy mowa o "walce o zachowanie zakorzenionych odrębności", czy nie oznacza to starań o zachowanie tożsamości danego ludu czy narodu, czyli symbolicznego zrozumienia ich miejsca w dziejach i świecie? Mimo, że sami członkowie takiego narodu sądzą, iż z ich tożsamości wynika bardziej wartościowy system moralny, tak naprawdę etyka wszystkich społeczeństw zakorzenionych jest w dużym stopniu podobna. Nie chodzi o to, że nie istnieją różnice pomiędzy "charakterami" narodowymi, tak na lepsze, jak i na gorsze, lecz pewne fundamenty pozostają niezmienne na całym świecie. Czy taki światopogląd jest zanadto uniwersalistyczny?

Równie ciekawe jest uznanie uniwersalizmu zachodniego za "naszą własną partykularność". Czy nie kryje się tu jakaś sprzeczność? Bo jeżeli mamy do czynienia z naszą specyfiką, nie może być ona uniwersalna, pomimo takich właśnie pretensji.

Czy w jakiś, zbliżony do empirycznego sposób można by zmierzyć siłę przywiązania danej jednostki do różnych społeczności? Gdzie przebiegałyby granice odmiennych tożsamości (czyli czyjaś francuskość lub konserwatyzm), a jaki byłby najbardziej wiarygodny wskaźnik czyjegoś utożsamienia (np. mimo że ktoś słucha przez pięć godzin dziennie rocka, to przez dwie spośród tych godzin może myśleć o Francji).

Prawdziwych tradycjonalistów nie pociąga już myśl o podstawowej arystokracji, czyli "przywilejach klasowych wynikłych z przypisania". Nie da się obronić aroganckiego wyzysku człowieka przez człowieka. Z drugiej strony tradycjonaliści podnoszą sprzeciw wobec "nowej klasy", "nadklasy" czy "nowej oligarchii", powstałej po latach pięćdziesiątych. (Dla myślących tradycyjnie "rewolucja lat sześćdziesiątych" może tak naprawdę oznaczać zastąpienie starej, konserwatywnej i węższej elity nowym typem zachłannych, chciwych, wulgarnych i hedonistycznych parweniuszy.) Sprzeciwiają się rządom owych (liberalnych) bogaczy. Może pojawić się na przykład głos, że świat amerykańskich mass mediów jest najbrutalniejszą i najbardziej zamkniętą w dziejach oligarchią. (Mówiąc krótko i dosadnie, liberałowie znieśli dawne droit de seigneur (prawo pierwszej nocy), lecz zamienili praktycznie każdą młodą kobietę w dziwkę do zaspokojenia własnych żądzy!) Tradycjonalistów zdumiewa brutalność nowej oligarchii, szczególnie gdy ogląda się ją oczami bezsilnych, drobnych "peonów". Ludzie nie znajdujący się "wewnątrz" otrzymują również niezwykle małe profity; dla przykładu człowiek, który przez 40 lat był wolontariuszem dla laburzystów, robiąc wszelkie najżmudniejsze roboty, w dowód uznania dostaje od przywódcy partii guzik do przypinania. Warto byłoby przeprowadzić jakieś poważne badania naukowe nad działaniem elit. Mogłoby się na przykład okazać, iż w amerykańskim "ruchu konserwatywnym" aż roi się od ludzi, którzy uważają się za "generałów", potrzebujących "adiutantów", gotowych w każdej chwili do wykonania każdego ich rozkazu.

Bardzo łatwo zarzucić współczesnemu liberalizmowi, że mimo iż obiecuje "wolność wyboru", w rzeczywistości daje ludziom okazję do wybrania wyłącznie samego siebie. (Już wiele lat temu politolog Donald Atwell Zoll postawił tezę o istnieniu totalitaryzmu społecznego sub rosa.) Przy założeniu, iż każdy człowiek od chwili narodzenia styka się z milionami obrazów i dźwięków w środkach masowego przekazu (MTV, itd.), ma on naprawdę niezwykle małe szanse, by w wieku lat osiemnastu nie zostać ogólnie pojętym liberałem. Obrazy wsiąkają w taką osobę i się z nią stapiają, przekuwając jej naturę. Nie sposób przecenić uwarunkowania przez mass media. Elektroniczne środki przekazu są nowym elementem w dziejach ludzkości. ZABIJAJĄ one kreatywność, wyobraźnię i powodują rozpad świata.

Równie ważna jest żałośnie nikła obecność "życia politycznego i publicznego" w przeciętnej ludzkiej świadomości, zestawiona z potęgą "świata rock'n'rolla", sportu, itp. Nasuwa się pytanie: ile razy CNN pokazywało Johna Rawlsa? Raczej utopijne jest dążenie do wykluczenia polityki i poważnych procesów decyzyjnych ze sfery gospodarki, mass mediów i grup interesów i ograniczenie ich do sformalizowanych struktur partyjnych (wszelkiej maści ideologii).

Można by zauważyć, iż Rawls (na przykład) jest postacią ważną jedynie w swojej ograniczonej sferze, czyli wśród uniwersyteckich specjalistów od politologii. Jeszcze innym wyjściem mógłby być udział w możliwie największej liczbie społeczności, by w ten sposób dotrzeć do większego grona ludzi.

Postacie takie jak Marshall McLuhan, Christopher Lasch, Tom Wolfe, P. J. O'Rourke, a zwłaszcza Camille Paglia są godne podziwu za swą biegłość w arkanach świata mediów. Można by ich nazwać "intelektualistami medialnymi", przy czym pozostają ikonami popkultury, w przeciwieństwie do najbardziej nawet błyskotliwych naukowców, którzy nie wychodzą z kręgów akademickich. (Paglia naucza w poślednim amerykańskim college'u.) To ich słowa, zwroty i myśli media przekazują do ludzkiej świadomości. Nawet bardzo tradycyjny myśliciel kanadyjski, George Parkin Grant, w roli "publicznego filozofa" wykorzystywał pewne elementy środków przekazu, tworząc sobie coś w rodzaju wyraźnie zarysowanego wizerunku - dobrodusznego "głębokiego krytyka" i "czystego miłośnika mądrości".

Trudno nie zgodzić się ze sformułowaną przez socjaldemokratę Gada Horowitza krytyką przywilejów arystokratycznych, zamieszczoną w jego doskonałym eseju w poświęconej filozofii Granta antologii Z miłości do ojczyzny: George Grant i tradycja opłakiwania narodu (By Loving Our Own: George Grant and the Legacy of Lament for a Nation). Większość tradycjonalistów zgodziłaby się na zagwarantowanie stałego dochodu rocznego, musiałby on jednak być ustalony realistycznie (w Ameryce Północnej na 5, a nie 30 tysięcy $, co proponował Beiner w wyżej wspomnianej książce). Jego plany gospodarcze wydają się niestety niemożliwe do spełnienia, przynajmniej z ekonomicznego punktu widzenia. Zresztą trudno przewidzieć, czy zagwarantowanie pewnego poziomu dochodów kogokolwiek by poprawiło i przywróciło niejakie poczucie wspólnoty Amerykanów.

Swego czasu oglądałem w telewizji dyskusję pomiędzy redaktorem "Tikkun" (pisma żydowskiej lewicy w Ameryce), Michaelem Lernerem i Williamem Bennettem, przy czym o wiele bardziej przekonały mnie argumenty Lernera. Być może prawdą jest, że zbyt wielu Amerykanów jest samolubami. Ale czy nie jest tak, że dbanie o interesy prywatne najlepiej odrzucić w imię troski o dobro czegoś, powiedzmy, "wyższego", jak np. rodziny czy prawdziwej społeczności? Nie można kochać teoretycznie wszystkich ludzi. Czy zwiększenie podatków w celu leczenie AIDS u uchodźców z Haiti nie byłoby błędnym zastosowaniem zasady wspólnoty i równości?

Napotyka się również przeciwstawienie ludzi o wielkim autorytecie społecznym i tych o ogromnych środkach materialnych. Ten drugi może zresztą dobrowolnie prowadzić spartański czy godny tryb życia. Jak zawsze istnieją rządzący (na których spoczywa podejmowanie decyzji) i rządzeni - choćby nie wiadomo jak chciało się zatuszować ów podział. Liberalnej Nowej Klasie można zarzucić brak jakiegokolwiek systemu etycznego, który krępowałby jej wybryki, zarówno te związane z tłumieniem oporu, jak i folgowaniem własnym zachciankom. Okazuje się, że jest pod pewnymi względami jedną z najgorszych klas rządzących w dziejach. Co więcej, jeszcze nigdy nie było przepaści tak wielkiej jak ta dzieląca superbogatych Amerykanów od reszty ludzi. Najbogatsi naprawdę żyją we własnym świecie.

Dziwnym zbiegiem okoliczności ludzie, którym z ust nie schodzą owi "bogacze", amerykańskie "dwa narody", itp., są często najbardziej zbliżeni do elit, z czego nie omieszkają korzystać (np. Robert Reich). Równie ciekawe jest zagadnienie, czy bez jakiegoś stopnia izolacji możliwa jest polityka "erotyczna" (w sensie gorących uczuć patriotycznych)? Nie da się niestety ukryć, iż "wzniosłe ekstazy" Gemeinschaft aż za często wiodą ku napaściom na inne narody.

Można by zastanowić się nad stwierdzeniem, iż nacisk na wszechogarniający wpływ kultury mógłby stać się obroną nacjonalizmu. Mimo że dany naród posiada pewną grupę wspólnych cech czysto fizycznych, w skład kultury wchodzą jeszcze elementy takie jak obyczaje, ubiór i rzecz jasna język, bez którego nie sposób wyobrazić sobie danej społeczności. W teorii każdy może być Francuzem, o ile tylko został na takiego wychowany, chociaż tak zwany "opór fizyczny" może znacznie wzrosnąć w przypadku znacząco odmiennych grup. Trudno o dokładną definicję "etniczności" - nie jest to zjawisko ani w stu procentach kulturowe, ani fizyczne. Warto zwrócić w tym punkcie uwagę, iż "nacjonalizm" i "rasizm" Hitlera były pod względem teoretycznym dalekie od doskonałości - i to w świetle własnych kryteriów! (Na przykład wielu Polaków - grupy przeznaczonej przez nazistów do zagłady - wykazywało nordyckie cechy fizyczne; przywódcy faszystowscy zupełnie nie wyglądali na typowych Nordyków; w ogóle sam nazizm równał się pod wieloma względami odrzuceniu tradycyjnego narodu i państwa niemieckiego.)

Ważnym głosem w debacie nad społecznością jest zbiór prac pod redakcją Amy Gutman, Wielokulturowość i polityka akceptacji (Multiculturalism and the Politics of Recognition), złożony z głównego eseju pióra Charlesa Taylora i komentarzy innych ważnych osobowości, m.in. Michaela Walzera. Esej Michaela Walzera jest obroną "jednej kultury liberalnej". Autor przedstawia obraz etniczności (ludowych) w obrębie jednej kultury liberalnej. Koncepcja ta nie zgadza się z "nową wielokulturowością" lub, jak woleliby niektórzy, prawdziwym multikulturalizmem, charakteryzującym się "utratą środka" i "nastrojami postmodernistycznymi".

Niektórzy tradycjonaliści stwierdzają, że współczesne społeczeństwa zachodnie z reguły popierają wszystko, co mogłoby stanąć na przeszkodzie przyzwoitym, normalnym stosunkom mężczyzn i kobiet, a zwłaszcza perspektywom posiadania (więcej niż jednego czy dwojga) dzieci. Utrzymują oni, iż rozkwit mniejszości oznacza rozerwanie moralnej i fizycznej jedności większości.

W celu zwalczania zarówno prawicowych, jak i lewicowych uproszczeń, można by zastosować pewien mechanizm heurystyczny i zebrać opinie najbardziej myślących zwolenników obydwu stron "poszukujących tożsamości" - antologię prac przyzwoitych, inteligentnych ludzi, którzy w tym coraz bardziej antyutopijnym świecie poszukują jakiejś stabilniejszej i bardziej sensownej tożsamości.

W tego typu publikacji bardzo na miejscu jest sprawa nakładania się na siebie tożsamości ideologicznych, religijnych, narodowych, regionalnych, lokalnych, municypalnych, tożsamości "małych wspólnot" i "społeczności". (Starczy przypomnieć sobie konflikty pomiędzy tożsamością narodową i religijną, jak np. w przypadku francuskiego protestanta czy angielskiego katolika.) Warto też zastanowić się nad kwestią, które z nacisków asymilacyjnych są słuszne oraz jaki stopień lojalności lub oddania honoru symbolom danego społeczeństwa czy tożsamości wystarczy do uznania kogoś za lojalnego członka społeczeństwa jako całości - innymi słowy, jaka mieszanka idei jest "dopuszczalna" (np. w anglojęzycznej Kanadzie zaciekłe ataki na monarchię zostałyby uznane za niedopuszczalne i mogłyby pociągnąć za sobą utratę obywatelstwa.)

Pozostaje również kwestia "współczesnych" tożsamości (np. plemiona konsumenckie, grupy hobbystyczne, "grupy uciśnionych", itp.).

Należy także zastanowić się nad kontrastem pomiędzy tożsamością imigrantów i ich potomstwa. Tożsamość dorosłych będzie raczej ulokowana bliżej kraju pochodzenia, zaś ich dzieci będą miały najprawdopodobniej wybór.

Ogromną ilość możliwych tożsamości (np. etniczna, plemiona konsumenckie, grupy hobbystyczne, czysto formalna przynależność do państwa, itd.) można uznać za zjawisko typowo postmodernistyczne. Masowe ruchy ludności po całym świecie, będące jedną z cech szczególnych późnej nowoczesności, prowadzą do powstania całego szeregu nowych kłopotów z tożsamością / społecznością.

Propozycja używania terminu "społeczność" jako "niewartościującego", czyli bez konieczności podawanie ścisłych kryteriów definicyjnych, jest kontrowersyjna. Część tradycjonalistów wolałaby zachować to pojęcie w ścisłym jego znaczeniu (tzn. jako zakorzenienie w danej ziemi, pokrewieństwo krwi i wspólne tradycje). Trudno byłoby im się zgodzić na opisanie tym terminem grupy hobbystów (rapport ludique; communaute ludique - związki niepoważne).

Można zauważyć, że jedna i ta sama osoba może wykazywać różne stopnie tożsamości z różnymi społecznościami. Można by je wyrażać w przybliżeniach procentowych, co w sumie mogłoby wyglądać jak karta do głosowania, gdzie dany człowiek musi podjąć jakąś decyzję. Tyle że uprzednio należałoby zdefiniować pojęcie decyzji.

Jeszcze inną kwestią jest ewolucja tożsamości z daną grupą narodową. Na przykład społeczeństwo polskie ostatniego stulecia można by podzielić na następujące okresy socjokulturowe: 1870-1918 - koniec okresu rozbiorów. 1918-48 - Druga Rzeczpospolita. 1949-56 - stalinowskie państwo ludowe. 1956-65 - państwo ludowe II (rządy Gomułki). 1965-79 - państwo ludowe III (kryzys końca lat sześćdziesiątych i rządy Gierka). 1979-90 - zmierzch państwa ludowego. 1990 - do teraz - Trzecia Rzeczpospolita.

Ewolucję anglojęzycznej Kanady można przedstawić w sposób następujący: ok. 1780 - 1867 - brytyjska Ameryka Północna. 1867 - 1965 - Dominium Kanady. 1965-82 - Kanada Pearsona. 1982 do teraz - Kanada Karty Praw i Swobód.

Ludzie żyjący w różnych okresach socjokulturowych mają odmienne wartości, mimo że są członkami pozornie tego samego narodu.

Należy się także zastanowić nad kwestią "narodowości terytorialnych" i "grup etnicznych". Niektórzy tradycjonaliści od wywodzących się z miasta "grup etnicznych" woleliby zamieszkałe na wsi "narodowości terytorialne". Kolejnym zagadnieniem są mniejszości zasiedziałe i nowo przybyłe lub przybywające.

Warto zauważyć, iż zasady przedwspółczesne, w których świetle zupełnie normalna była hierarchia i nierówność, pozwalały na względnie zgodne współistnienie grup etnicznych na danym terenie (tzn. narodowość dominująca przystaje na obecność grupy etnicznej; ta z kolei zgadza się na status podporządkowanej za cenę przetrwania - w ten sposób mniejszości mogą trwać przez całe tysiąclecia, pomimo sporadycznych prześladowań), podczas gdy zasady nowoczesności, czyli jednorodność, autonomia i równość, wywołują stałe tarcia etniczne: narodowość dominująca pragnie panować niepodzielnie nad wszystkimi grupami etnicznymi, podporządkowane grupy etniczne domagają się równości lub wolą oderwać się od społeczeństwa. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż większość zbrodni na tle etnicznym wydarzyła się w czasach nowoczesnych, a nie przednowoczesnych. Przykładem może być masakra Ormian, którzy przetrwali całe stulecia pod różnymi miejscowymi rządowymi, lecz zginęli z rąk Turków, przechodzących właśnie bolesny proces modernizacji; w rezultacie obszary zamieszkałe przez Ormian skurczyły się o 90%.

Jednostkową tożsamość można zmierzyć nie tylko na podstawie przynależności do różnych społeczności, lecz także w oparciu o stosunek danej osoby do innych, który ulega rzecz jasna zmianom. Po okresie przywiązania do rodziców nadchodzi zazwyczaj czas sympatii dla rówieśników, a wreszcie do małżonka i potomstwa.

Jakimś miernikiem tożsamości może okazać się również ilość pieniędzy wydawanych (pieniądze) na jakieś zajęcie lub sprawę albo ilość poświęcanego im czasu (czas), co mogłoby pozwolić na możliwie najbardziej naukowe pomiary.

Teoria sprawiedliwości Johna Rawlsa (A Theory of Justice, 1971) była w wielkim stopniu uniwersalistyczna, niemniej jednak po r. 1980 Rawls (w jednym ze sławnych wykładów Deweya) przyznał, iż jego teoria ma zastosowanie jedynie do społeczeństw zachodnich, zwłaszcza amerykańskiego. Z tego względu spotkał się z krytyką wielu liberalnie nastawionych uniwersalistów.

Ponadto należy zwrócić uwagę na różnorodność tradycji tolerancji i nietolerancji w różnych "narodach", które na przestrzeni dziejów są definiowane na różne sposoby. Należy sobie przy tym zdać sprawę z pewnych niezaprzeczalnych faktów socjopolitycznych, np. z tego, iż społeczeństwo kanadyjskie zawsze było bardziej tolerancyjne od niemieckiego.

Poza tym można powiedzieć, iż liberalizm jest jednokulturowy, gdyż reprezentuje kulturę amerykańską. Czy wielokulturowość naprawdę oznacza pluralizm sposobów bycia oraz, przez analogię, ideologii, czy raczej wielorasowość i masową migrację o nietradycyjnych źródłach? Czy określenia "etniczny" nie używa się obecnie tylko w odniesieniu do wyraźnych mniejszości, rezerwując sformułowanie "białe grupy etniczne" na przykład dla Kanadyjczyków pochodzenia ukraińskiego, włoskiego, portugalskiego czy polskiego? Biali są wrzucani do jednego kotła jako reprezentacji tak zwanej "wyzyskującej czy dominującej ludności białej". Wiec nikt w państwie terapeutycznym się nie troszczy o ich kulturę, tożsamość i sprawy. Nie maja oficjalnego statusu "ofiar", zasługujących na niezwykłą pomoc i uwagę społeczną. Ich obecność, siła wpływów, stopień zauważalności w świecie pop-kultury i mass-mediów jest znikomy. Więc istnieje raczej wielorasowość niż wielokulturowość.

Pozostaje zagadnienie państw wielokulturowych i wielonarodowych. Te drugie pojawiały się w dziejach dość często - polegało to po prostu na współistnieniu w obrębie jednej struktury politycznej odmiennych, z reguły terytorialnych narodowości, które przez długie okresy czasu zamieszkiwały w swoim pobliżu. Wielokulturowość polega jednak na czymś zgoła odmiennym.

Można też zastanawiać się, czy rząd lub państwo powinno mieszać się w problemu multikulturalizmu. Pojawiają się głosy, że w społeczeństwie na przykład kanadyjskim grupy etniczne mają całkowite prawo do zachowania własnego języka, tradycji, idei, itd. - co jest podejściem dość tolerancyjnym - pod warunkiem, że radzą sobie własnymi siłami. Tak jednak naprawdę prócz oficjalnego budżetu Departamentu Wielokulturowości, który wynosi 20 milionów $, w Kanadzie po r. 1965 finansowana przez państwo wielokulturowość (czy wręcz wielorasowość) stanowi jeden z głównych motywów życia społecznego, co pociąga za sobą wielomiliardowe wydatki.

Powstaje również pytanie, w jakim stopniu czyjaś tożsamość jest zdeterminowana przez wychowanie czy zwykły fakt przyjścia na świat w danej grupie; chodzi o to, że dana jednostka zazwyczaj nie ma nic do powiedzenia w sprawie swojej przynależności grupowej. Oto cała różnica pomiędzy tożsamością "z wyboru" i "z przypisania".

Ralf Dahrendorf zaproponował wyróżnienie nacjonalizmu "gorącego", czyli etniczności, przywiązania do tradycji, itp., oraz "zimnego", opartego na obywatelstwie i systemie prawa.

Autor znał na przykład człowieka (urodzonego w Kanadzie), który był ukraińskiego pochodzenia i uważał się stuprocentowym Ukraińcem z obywatelstwem kanadyjskim.

W sumie można stwierdzić, posługując się pojęciami fizycznymi, iż tożsamość składa się z "pól siły" lub "pól oddziaływania", a nie twardych, nieprzeniknionych szufladek czy skorup.

Można wyliczyć trzy możliwe układy kultury / wielokulturowości:

  1. społeczeństwo niemal jednorodne etnicznie (separatyzm etniczny)
  2. społeczeństwo wieloetniczne, zunifikowane przez jedną kulturę (najskuteczniejszym czynnikiem jednoczącym, przynajmniej we własnym mniemaniu, jest liberalizm) (równość etniczna)
  3. współistnienie w społeczeństwie grup dominujących i podporządkowanych (hierarchia etniczna)

Tworzonej przez liberalną lewicę "tęczowej koalicji" można zarzucić choćby to, iż - zwłaszcza dzisiaj - nie składa się bynajmniej z grup etnicznych, jakie chciałaby objąć, w przeciwieństwie do grup innego typu (np. grupy koncentrujące się wokół pewnego trybu życia, jak dekadenccy artyści i studenci, muzycy rockowi i plemiona konsumenckie, którym patronują). W obręb tej koalicji wchodzi również "siostrzeństwo kobiet", określane w świetle najbardziej radykalnych teorii feministycznych. Co ciekawe, pojęcie "grup kolorowych", jakie mają wchodzić w skład owej "tęczy", w przeciwieństwie do "grupy etnicznej", z góry wyklucza "grupę białą".

Nawet imigranci, którzy pojawili się w Kanadzie przed wielu laty, z reguły spoglądają na "nowoprzybyłych" jak na sępy i pasożyty. Stąd określenie "nowoprzybyli" ma oddźwięk raczej pejoratywny.

Bardzo istotne jest zjawisko, iż "etnicznie biali", którzy są do siebie dość podobni, bardzo szybko asymilują się w społeczeństwie w rodzaju kanadyjskiego, podczas gdy widoczne mniejszości w pewnym sensie nigdy asymilacji nie ulegną.

Warto przypomnieć, iż przed r. 1965 w Kanadzie nie ceniło się ludzi kolorowych, którzy tu niemal nie występowali. Obecnie sytuacja jest diametralnie różna: licznym kolorowym przydaje się wysoką wartość kulturową. Dlatego biali, którzy zaadaptują się do kultury amerykańskiej, najczęściej cenią kolorowych wyżej niż działoby się to w ich własnych enklawach etnicznych. Dziwnym zbiegiem okoliczności grupy w rodzaju Kanadyjczyków pochodzenia ukraińskiego czy włoskiego odczuwają swą tożsamość etniczną wyraźniej niż Kanadyjczycy pochodzenia brytyjskiego.

Ideał liberalny można podsumować jako "jednokulturowe, wielorasowe społeczeństwo świeckie". Liberałowie rzeczywiście obawiają się zagrożeń ze strony religii i tożsamości etnicznej. Bagatelizuje się, czy wręcz pogardza białymi grupami etnicznymi z Europy Wschodniej i Południowej. Czy nie oznacza to próby stworzenia jednej, północnoamerykańskiej kultury liberalnej? Czy właśnie w niej mają asymilować się imigranci? Czy na przykład tradycjonalistycznie nastawiony Sikh winien się adaptować do takiej kultury? Na zarzut, że jest "za dużo różnorodności kulturowej" wypadałoby odpowiedzieć, że jest jej zbyt mało - państwo biznesmenów i terapeutów aplikuje barwnym "białym" grupom etnicznym pranie mózgu, po którym rodzi się mdła papka amerykańskiego stylu życia.

Tradycjonalista mógłby wskazać trojakie zniekształcenie rzeczywistości, dokonywane przez politycznie poprawną awangardę - w społeczeństwach zachodnich przeważnie dowartościowuje się widoczne mniejszości, bagatelizując ludzi pochodzenia europejskiego. Z drugiej strony owi awangardziści uparcie powtarzają, że biali, konserwatywni i heteroseksualni mężczyźni to "okrutni i surowi władcy" współczesnego społeczeństwa, jednocześnie przyznając "prześladowanym" dosłowne, moralne prawo do wzniecenia brutalnej i bezwzględnej rewolucji. Dzięki temu politycznie poprawni powiększają swój społeczny autorytet, poczucie własnej wyższości moralnej i zyskują nieograniczoną swobodę (po co ograniczać "sprawiedliwą walkę z uciskiem"?) Mamy zapewne do czynienia z powstaniem "tyranii "sprawiedliwych""

Można odnieść wrażenie, że liberałowie lewicowi za prawomocne uznają jedynie takie grupy "narodowe" czy etniczne, które stanowią mniejszości w danych narodowych społecznościach terytorialnych, lub społeczności, które na przestrzeni wieków dotykały gwałtowne prześladowania (np. Katalończycy, Irlandczycy i, do niedawna, mieszkańcy Quebecu) ze strony "sił prawicowych" w rodzaju Franco czy imperialistów brytyjskich. Podważa się za to słuszność etnicznych tożsamość terytorialnych państw narodowych. Z drugiej strony owi liberałowie dostrzegają w tradycyjnych państwach narodowych wyłącznie glebę, na której mają wyrosnąć bezcenne "kultury mniejszościowe".

Najlepsza zapewne postawa w stosunku do wszystkich wyżej wymienionych aspektów społeczności / tożsamości mogłaby polegać na nie wiązaniu się do końca z żadną grupą czy społecznością. Pewna doza eklektyzmu powinna pozwolić na uniknięcie tożsamości z jedną jedyną społecznością. Samo pojęcie "społeczności" należałoby rozpatrywać w bardzo szerokim kontekście, zgodnym z rzeczywistością społeczną, a odbiegającym od ideału narodu. Warto również zająć się pojęciem "utrzymania statusu". W odmiennych społecznościach zdobywa się go w najróżniejsze sposoby, lecz sama koncepcja "statusu" jest wszędzie analogiczna. Jednego człowieka za "autorytet" uznawać może wiele różnych zainteresowanych społeczności. Niezmiernie istotne jest pojęcie "ruchu pomiędzy społecznościami". ("Społeczność" oznacza w tym wypadku najróżniejsze odmiany tożsamości, występujące w dobie późnej nowoczesności.) Co prawda społeczeństwa Zachodu są na pierwszy rzut oka indywidualistyczne, to jednak ludzie wciąż starają się utożsamiać z różnego typu grupami. Większość wiąże się z jedną lub najwyżej kilkoma społecznościami lub grupami interesów - tworzą w obrębie danej społeczności swego rodzaju sieć, usiłując zostać jej "królami". Warto zastanowić się, czy nie wiązanie się z jedną społecznością, lecz zamieszkanie gdzieś w "strefie przygranicznej" nie byłoby rozwiązaniem najlepszym. W ten sposób rodzi się pewien teoretyczny model, opis i strategia, która umożliwia danej osobie wywieranie na społeczeństwo, politykę i kulturę jak największego wpływu.

Trudno zaprzeczyć, że w czasach późnej nowoczesności występuje nakładanie się, wielość i wieloznaczność tożsamości. Godne uwagi jest angażowanie się w więcej niż jedną społeczność. Właśnie tędy wieść może powolna, lecz skuteczna droga ku uleczeniu i wyrwaniu się z zamkniętego koła przeciążonej tożsamościami polityki i starć prawicy z lewicą.

Marek Węgierski
tłum. Jacek Spólny
tekst był pisany w oryginalnej wersji na początku lat 90-tych


początek strony

PIĘĆ WIZJI SIECI INTERNET - SZKIC FUTUROLOGICZNY

W miarę postępów rewolucji komputerowej / elektronicznej, wyłania się pięć paradygmatów, w jakie mogą ułożyć się jej skutki. Chociaż świat elektroniczny ma nie pasować do czarno-białej wizji świata, można jednak wyróżnić pięć zupełnie odmiennych kierunków rozwoju Sieci.

Pierwszym, i chyba najłatwiejszym do wyobrażenia, jest obraz Sieci Korporacyjnej. Ogromne firmy w rodzaju Time-Warner, Disney, DreamWorks czy Microsoft mogą sobie z łatwością pozwolić na prezentowania w Sieci najlepszych towarów i usług. Stać je na zatrudnienie najbardziej twórczych ludzi i reklamowanie własnych produktów rozrywkowych. Tym sposobem Internet stanie się kolejną podporą czegoś, co teoretyk sytuacjonizmu Guy Debord, jeden z inspiratorów wydarzeń paryskich 1968 r., nazwał społeczeństwem spektaklu - przemysłu sportowego, Planet Hollywood, wideoklipów, mody i oczywiście pornografii. Gdzieniegdzie będzie można natrafić na resztki mdłego sentymentalizmu. Wszystko będzie ciągiem dalszym istniejących kierunków rozwoju, takich jak konsumpcja i fetyszyzm przedmiotów. (Guy Debord, w odróżnieniu od wielu innych członków swojej generacji, nie zmienił się w yuppiego, lecz - po szeregu ataków depresji z powodu stanu naszego świata - popełnił niedawno samobójstwo). Panowanie ponadnarodowych korporacji doprowadzi zapewne do powstania świata rodem z Łowcy androidów Ridleya Scotta, Mechanicznej pomarańczy Stanleya Kubricka (na podstawie książki Anthony'ego Burgessa), lub sterylnego, lecz bezdusznego Nowego, wspaniałego świata Aldousa Huxleya.

Wedle drugiej interpretacji będziemy mieli do czynienia z Siecią Zasiedziałych (Geeks). Tak naprawdę Internet nie przynosi użytkownikom niesłychanych bogactw i potęgi. Korzystają zeń przede wszystkim zasiedziali technokraci i miłośnicy mocnych wrażeń, pozostający pod wrażeniem książek science fiction cyberpunkowego guru, Williama Gibsona (zwłaszcza Neuromancer, Virtual Light, Idoru), uwiedzeni złudzeniem mistrzowskiej biegłości. Poruszają się w środowiskach Wspólnych Halucynacji Wielu Użytkowników, handlują pornograficznymi Interfejsami Graficznymi, które zajmują mnóstwo miejsca na twardym dysku, w ten sposób określają swą ludzką tożsamość. Znajdująca się pośród nich elita hackerska uważa, że demonstruje swą siłę, gdy wpuszcza wirusy lub włamuje się do mniej lub bardziej ważnych banków danych. Nasuwa się pytanie, czy taki proces może być źródłem istotnych zmian społecznych. Można by w tym miejscu przywołać stare powiedzenie komputerowców Garbage In - Garbage Out (GIGO - jeśli wkładasz śmieci do komputera to dostajesz śmieci z powrotem) Jeśli użytkownik okazuje się bezmózgim i bezdusznym wytworem dzisiejszej amerykańskiej kultury konsumpcyjnej i systemu szkolnictwa, to nie pomogą mu największe nawet ilości "informacji". Swoje piętno na przyszłości mogą odcisnąć jedynie prawdziwe osobowości - "ludzie ducha". Dopiero wtedy pojawią się szanse urzeczywistnienia wizji Gibsona - z niezbędnymi posłańcami Sieci, choć może bez zanieczyszczonego i sterowanego przez korporacje świata. Geekowie muszą się w końcu wznieść ponad swój stan "geekostwa".

Trzecia interpretacja przedstawia Sieć Prawicową. Można spotkać się z twierdzeniem, że w Internecie aż roi się od wszelkiego rodzaju prawicowych idei, wypartych z życia publicznego Stanów Zjednoczonych. W Sieci mogą stworzyć się alternatywne, prawicowe "społeczności" i grupy nacisku. Niektórzy zwracają uwagę na konserwatywny aspekt narodzin "elektronicznej chaty". Ludzie będą coraz częściej "prząść kokony" wokół rodzinnego domu, nie będzie potrzeby jeżdżenia do biurowców w centrum, które zostanie pozbawione głównego źródła dochodu z podatków. W końcu otrzymamy obraz Ameryki podzielonej na żyjące na pograniczu nędzy centra miast oraz przedmieścia i wieś, których nic a nic nie obchodzi los miast. W efekcie powstanie coś w rodzaju świata ukazanego w Ucieczce z Nowego Jorku, gdzie miasto to przemienia się w odizolowaną od świata kolonię karną dla większości amerykańskich więźniów. (Niedawno nakręcono ciąg dalszy, Ucieczkę z Los Angeles.) Mimo że techno-republikanie w rodzaju Newta Gingricha mówią o perspektywach otwieranych przez elektroniczny świat, najważniejsza jest szansa, jaką klasy średnie mają na wyplątanie się z miejskiej dżungli.

Następną, czwartą interpretację można nazwać wizją Sieci New Age. W jej świetle Internet staje się jedną z głównych sił kształtujących przyszłość świata. Właśnie tutaj ma się narodzić nowa świadomość. Młodzi z całego świata, pomimo obecności w Sieci korporacji, nawiązują ze sobą kontakty niezależnie do ponadnarodowych firm. W sieci realizuje się wszelkiej maści rewolucyjne teorie o plastyczności natury ludzkiej, gdyż możemy zostać kim (lub czym) tylko chcemy. Znaczący jest głos guru LSD, Timothy'ego Leary, który ogłosił, iż rzeczywistość wirtualna jest najlepszym z nowych narkotyków, zmieniającym świadomość ewolucyjną. Według tej teorii dzięki Internetowi rewolucyjne idee lat sześćdziesiątych wejdą nareszcie w życie.

Niezależnie od tego, który z powyższych obrazów okaże się słuszny, zaburzenia wywołane przez Internet i elektronizację świata będą jedną z cięższych prób w dziejach człowieka. I właśnie wizja piąta nosi nazwę Sieci Rozpadu. Nie nastąpi tryumf żadnego z paradygmatów, lecz rozpad społeczeństwo na bardzo małe fragmenty. Internet doda sił ludziom z różnego rodzaju "odchyłami", którzy w społecznościach fizycznych znaleźliby się na marginesie. Dzięki temu mogą rozpocząć się wyjątkowo eklektyczne dyskusje filozoficzne, lub też wokół najbardziej zezwierzęconych i zepsutych upodobań mogą skupić się grupy zainteresowanych nimi ludzi. Oznaczałoby to w praktyce koniec jakiejkolwiek "wspólnej kultury" w USA. Dość powszechny jest pogląd, że ludzie muszą mieć ze sobą coś wspólnego, by można było stworzyć wzorce etyczne (które już dziś są mocno wątpliwe), umożliwić działanie mechanizmów demokratycznych i pozwolić obywatelom na uczestnictwo w życiu politycznym.

Ludzie będą przeważnie pozostawać w obrębie własnych społeczności elektronicznych; gdy już się z nich wychylą, ich poglądy będą jeszcze bardziej drastyczne i nietolerancyjne - w cyberprzestrzeni twój krzyk słychać wszędzie. W miejsce prawdziwych debat dochodzić będzie do przekrzykiwania się lub tak zwanych w cyberprzestrzeni wojen płomieni.

Łatwo przewidzieć, iż Ameryka zostanie pokryta siecią kabli światłowodowych, dzięki którym w ciągu kilku minut można będzie przesłać do każdego odbiornika przeciętnej długości film wideo. Skoro już dziś trudno jest zapanować nad powodzią pornografii (poprzez wideo), w przyszłości stanie się to znacznie trudniejsze. Dojdzie do tego, że praktycznie każdy (powyżej pięciu lat) będzie mógł na ekranie telewizora zobaczyć najbardziej wynaturzone akty seksualne. To może doprowadzić tylko do społecznej katastrofy.

Na zarzut oczekującego nas rozpadu społeczeństwa Bill Gates stwierdza po prostu, że oddaje ludziom do rąk formę, którą mogą napełnić własną treścią. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że przygniatająca większość Amerykanów nie będzie miała zbyt wiele do powiedzenie podczas kontaktów w Internecie. Czy całe masy Amerykanów nie są dziś wyprane z uczuć i myśli - głównie w wyniku ogłupiania przez środki masowego przekazu i szkolnictwo? Zatem dzięki Internetowi najróżniejszego pokroju idioci będą mogli dać upust rozmaitym "odchyłom".

Można by zauważyć, iż cyberprzestrzeń jest za mało namacalna, by dawać komukolwiek realną władzę. Niezależnie od panowania nad elektrosferą, ciągle najistotniejsze pozostaje władanie ziemią. Mogłoby się zdawać, że o obrazie przyszłości zdecydują po prostu te spośród narodów, w których rodzi się najwięcej dzieci - w takim wypadku Ameryka Północna już wkrótce stanie się częścią Trzeciego Świata w wyniku imigracji. W takich okolicznościach elektronika i cyberprzestrzeń będą niczym w porównaniu z brutalną koniecznością przetrwania. W efekcie zapatrzenia w technikę, cyberprzestrzeń i wynikającego stąd rozpadu społeczeństwa Amerykanie zdają się zapominać o zwykłym, fizycznym zagrożeniu ich istnienia.

Warto się także zastanowić, czy w pewnej chwili w amerykańskim życiu społecznym nie zapanuje na powrót fizyczna siła, używana zarówno do atakowania, jak i obrony samej cywilizacji. Czy można zgodzić się z tezą, że "ludzie z bronią" - o ile okazują wyraźną chęć jej użycia - biją na głowę "ludzi z komputerami", nawet najbardziej zaawansowanych?

Niezależnie od rozwoju wypadków, z pewnością można powtórzyć stare chińskie przysłowie i stwierdzić, że żyjemy w "ciekawych" czasach.

Marek Węgierski
tłum. Jacek Spólny
tekst był pisany w oryginalnej wersji ok. r. 1995




ZB nr 9(135)/99, 16-31.7.99

Początek strony