Bukini
|
Michał Cieśla szedł z siekierą do lasu
po skrzypiącym szronie, rozglądając się,
czy ktoś tego skrzypienia nie słyszy. Zima roku dwudziestego
ósmego była taka, że już u jej progu ptaki
wszystkie pospadały z nieba a Prądnik zamarł w
miejscu z rybami ustawionymi w poprzek. Nawet śnieg przestał
padać. Drzewa trzeszczały, skrzypiały i dzwoniły
jak szkło od zestalonych w pniach soków. Ludzie po
chałupach wypalili wszystek chrust i wypili cały samogon.
Czysty sybir. |
Michał we wszystkim ubraniu jakie miał, leżał
pod dwoma pierzynami, ale nie mógł zasnąć
od bólu zgrabiałych nóg. Owinął je
onucami w nafcie maczanymi, w filcaki wsadził i wybrał
się do lasu koło Złotej Góry. Napotkał
Leśnego.
- Czego ty, Michał ze siekierą po lesie spacerujesz?
- Jakby mie wilcy po drodze opadli albo jakie inne... mendy...
Leśny migiem ściągnął z ramienia strzelbę
i przygotował do strzału.
- Wilcy, powiadasz? Gdzie? Zara cie od nich uwolnię!
Cieśla zszedł z linii rażenia i pojednawczo opuścił
siekierę obuchem do dołu.
- No dobra, panie Leśny. Pogadalimy i rozejdziemy się
po domach, bo mróz i pary z gęby szkoda.
- No dobra, panie Michał, zimno ci, to se jakiego suchelca
połóż. Tylko suchego, mówię! Obuchem
uderzysz i po głosie poznasz. Żywe dzwonią jak
szkło a suchy kołacze jak deska.
I poszedł.
Ale człowiek jak to człowiek. Co zechce zabrać,
najlepsze wybierze, choćby się przy tym gorzej urobić
musiał. Podszedł do buka, któremu za młodu
jakaś gadzina głowę obżarła, bo siedmioma
ramionami-braćmi w niebo wystrzelił, jakby je chciał
nad całym lasem zatrzymać. Zatarł Michał
ręce, siekierę w nich wyważył, przeżegnał się.
- Trammm!
- Ammm! - jękło w środku ugodzonego pnia i krew
czerwona popłynęła z rany po siekierze.
- Patrzajcież, z tego zimna to aż soki się w krew
zamieniają! - zdziwił się Michał i jeszcze
bardziej się do roboty zapalił, bo mu od niej ciepło
było. Rozdzwoniło się po lesie. Drzewo krzyczało
ludzkim głosem i dalej krwawiło. Pot płynął
z czoła Michała, para buchała z ust, jak smok siłował
się ze swoją ofiarą, aż jedno z uciętych
ramion oderwało się od braci i położyło
na skostniałej ziemi.
- Bammm!
Kikut wyglądał jak pozbawiona głowy kogucia szyja.
Krew wokół rozkwitła na śniegu.
- Alem się zagrzał przy robocie, aż mi się
w oczach mieni! - kręcił głową oprawca. Nocą
z teściem i szwagrami, we dwa konie powlekli do domu odrąbany
i jęczący z bólu pień.
- Z tego zimna to aż drzewa skamlają - chuchali w zgrabiałe
dłonie pomagierzy i popijali mętnym fuzlem.
Ale drzewo palić się nie chciało. Gasiło
sobą każdy płomień, piec zapychał się
kopciem od strony komina a mokrą sadzą od spodu. Żółty
dym szedł na izby, dławił i wyjadał ludziom
oczy, trzeba było drzwi i okna otwierać, bo tak cuchnęło,
jakby siarkę palił.
W nieogrzanej chałupie porobiły się szpary, przez
które szron sypał się na podłogi. Ludzki
oddech szklił ściany. Dzieci kaszlały, płakały,
zasypiały i już się nie budziły. Zimna zaraza
obeszła obory i uśpiła inwentarz i Kruczka, choć
go od budy odwiązali, żeby się z gadziną
na oborniku przy kozach grzał.
- Nici z takiego drewna! - gniewał się Michał.
- Boś je ukradł i zamordował! - usłyszał
głos za sobą. Zapalił gromnicę, bo już
cała nafta wyszła i łojówki się pokończyly.
W miedzianym świetle ujrzał babę kudłatą,
w sukniach jakby z liści suchych uszytych.
- O, kurza dupa! Wiedźma! - przeżegnał się
Michał, ale złe nie zniknęło, bo to nie wiedźma
była tylko Bukini. Zła czegoś strasznie, pięścią
włochatą i wielką jak głowa kapusty, z uczuciem
w stół uderzyła.
- Dziecku mojemu łeb ucioneś, cożem je w buczynie
schowała!
- To czegoś tam bachora wraziła? Nie miałaś
gdzie? Domu nie masz, żeby go za piec wsadzić?
- Czego, się pyta! Przed kozakami i langiewicami co mi jedni
po drugich chałupę spalili.
- Kozaków i langiewicy nie ma już tutaj! I to od kiedy!
- Ale legionisty jakieś po ludziach łażą i
do garów nos pchają!
- Legionistów też już nie ma tu żadnych.
Moskale ich wytłukli.
- No to ułany, albo partyzanty...
- Tu już nie ma nikogo, kobieto - przekonywał Bukinię,
choć to nie kobieta była, ale Bukinia. Nieufna, bojaźliwie
rozglądała się po izbie i na okół
przez okno wyglądała zza szmatki.
- Żadnych patriotów już tu nie ma?
- Nie ma. I nie będzie. Możesz wracać do chałupy.
- Ale ja już nie mam chałupy i nawet nie wiem, którzy
mi ją spalili, nasi czy tamci.
No tak. Zawsze się tego tutaj chmara cala włóczyło,
turków, tatarów, rajtarów a potem kozaków,
jegrów, szpionów... Na koniach i pieszo, w baranicach,
kaszkietach i w kapeluszach, w pojedynkę i kupą. Ze
strzelbą, kosą, nożami, pistoletem czy pałką.
Jak zaraza toczyło się to wzdłuż dolin albo
nagle w poprzek je przebiegało, tam i nazad i znowu tam.
Taka ciasna, ukryta w lesie dolina a wojny pchały się
do niej co chwila, aż wrzało jak w diabelskim saganie.
Jedni drugich ścigali, potem sami przed ściganymi uciekali.
Ktokolwiek kogokolwiek gonił, wszystkim wokół
sadła nadgryzł do kości a drugi po nim baty spuścił
za to, że się obgryźć całkiem dali
i dla tego drugiego już nic nie zostawili. Pod okna się
toto skradało albo drzwi wywalało siłą, szczęść
Boże, kłaniało się albo kosę do gardła
przyłożyło, to sznurem, to nahajką się
wsparło, chleba i wody pięknie prosiło albo samo
zabierało a resztę, czego nie uniosło, z dymem
puściło. Dzieci porywało do oddziałów
a gadzinę jeszcze żywą pożerało. Nie
wartało siać ani zbierać, tylko żywym w
las pociec i w drzewo się obrócić, które
ziemia sama karmi. Pogorzelcy, kobiety z dziećmi przeważnie,
uciekały w las i zamieniały się w bukinie, żeby
ich od buków nie odróżnić, to w lipianki,
to w grabiny, sośnice, jaworzychy czy jarzębichy...
Włóczyły się po lasach albo siedziały
po norach czy jamach a ludzie ze wsi nosili im jadło, by
kur nie dusiły, kóz nie doiły czy zbożom
kłosów nie czochrały w kołtuny. Czasem te
wąwoźnice zamieniały się w bezpańskie
psy i chmarami biegały po polach, dusząc gadzinę
albo atakując zwierzynę w lesie. Czasem chłopa
żywcem poszarpało, a po przerażeniu w nieruchomych
oczach widać było, że to wąwoźnica jakaś
krwi spragniona była albo gorszych uciech. Różne
sztuczki umiały. Jedna przybrała postać Cyganki
i przyszła do Michałowic, gdzie chłopu krowa zdechła
i trzy dni w szopie leżała, aż śmierdziało.
Wtedy chłop dał tej wąwoźnicy ścierwo
zabrać. Wiedźma tylko się nad truchłem schyliła
i zawołała
- Wstawaj, nie będę cię na plecach niesła!
A krowa hyc! I na własnych nogach, ogonem wywijając,
za wąwoźnicą do wąwozu poszła. Niekiedy
swojego dziećmiora podrzucały jakiej dzieusze pod pierzynę.
Musieli domu pilnować, okna zamykać, okoły grodzić
z czterech stron świata, aby złe dostępu nie miało.
Woda w studni zmętniała, pewnie studzianka w niej nogi
moczyła, więc pilnowano, żeby dzieci zimnej wody
nie piły. Czasem w studni gotowało się albo woda
nagle zniknęła, to studnice obiad upichciły, zjadły
i tyle ich widział. Chłop po jarmarku do domu nie trafił,
bo go olszyny otumaniły, utarg skradły a chłopem
rowy z wody wytarły do sucha.
Inna rzecz, że i tych nachodźców, przed którymi
w las uszły, potem same nachodziły i wielu z nich życie
potraciło z ich rąk. Tu kozaka powiesiło, tam poruszeńcowi
łeb ucięło, więc się obcy bali trochę
tego lasu.
Tak było zawsze, ale teraz? Dawno tu nikt o żywej wąwoźnicy
nie słyszał, choć i to prawda, że ludzie
nigdy o nich nie gadali aby się co złego z tego gadania
nie porobiło. O czym się nie gada, tego nie ma i już.
- I co tera bedzie? - zafrasował się dzieciobójca.
- Szkodę trza naprawić. - znalazła wyjście
Bukinia
- Przecież ci dziecek nie narobię!
- Swoje mi dasz - wymyśliła i od tego to wieczora Cieślom
zaczęły dzieciaki mrzeć na koklusze a po nich
gadzina, niby z zimna.
Zima odeszła dopiero przed Ogrodnikami, gdy już nie
miało co wymierać. Wypuściła Prądnik
ze swoich objęć i uśpione przez siebie ryby.
W martwych drzewach rozkwitła zaraza, roje robactwa i woń
pleśni nie dawały spokoju, bo co za dużo to niezdrowo,
za duży mróz jedno wytruje, drugiemu drogę utoruje.
Na jesień trzeba było wycinać na gwałt
martwe suchelce, którymi zimą wzgardził marznący
Michał. Teraz nic by z nich nie było, bo drewno przez
lato zbutwiało i przerosło plechami, nasiąkło
deszczem jak mech i nieprędko nadawałoby się
do podpałki.
Dzwonienie siekier, szuranie pił i dudnienie kładzionego
lasu nie dawało spokoju Michałowi. Dopiero teraz dadzą
mu w kość baby, w drzewa przemienione!
A tu przyszedł do Michała Cieśli cieśla Pieszczyk
z Woli i prosi, aby mu pomóc dom wybudować w Ojcowie,
taki dla kuracjuszy, żeby w nim sobie czekali na fiakrów.
- Ale ja drwal jestem, nie cieśla - odpowiedział Cieśla
- O to chodzi, bo na placu pod domek trzeba drzewo wyciąć.
- Sam se wytnij, siekierą robić umisz.
- Ale ja cieśla jestem i budować ślubowałem,
nie burzyć - bronił się Pieszczyk czeladniczym
katechizmem.
- Wiesz co, Pieszczyk? Ja już teraz do cięcia się
nie nadawam, bo mie ręka odmawia posłuszeństwa.
U smolarza robię.
- Ty, Michał, dlaczego ci się nie chce? Zarobić
dam, jak mi tę lipkę zetniesz. Drzewo świątkarzowi
z Sułoszowej sprzedamy, bo to niczyja lipka. Sama tam wyrosła.
Lip ludzie nie ścinali, najwyżej na świątki,
bo to było drzewo świętego Jana, a więc
właściciela miało. Wieszali na nich kapliczki,
aby je chronić od piorunów, co na ludzi także
mogły spaść.
- Lipka, mówisz? Mnie tam wszystko jedno co, ja się
żadnego drzewa nie chycę. A jak ci ta lipka wadzi albo
sam jej wyciąć nie możesz, to dom na niej postaw,
bele się w nim zmieściła.
- Ty wiesz, jaki musiałby być ten dom wysoki? Jak ta
lipka, gdy urośnie jeszcze bardziej! Prawie wieża. A
on musi być szeroki, żeby się w nim ludzi jak
najwięcej pomieściło.
- To zbuduj kościół z wieżą, ludzie
w kościele a drzewo w dzwonnicy.
- Kiedy desek nie ma nawet na samą dzwonnicę, tyle
tego się bez zimę napsuło!
- To wypuść drzewko bez dach. - Nie dał się
Michał namówić na egzekucję lipki.
I tak się stało jak radził Michał. Pieszczyk
zabrał się za robotę i drzewku dom postawił
a ludzie chętnie go nawiedzali, bo im się ten patent
podobał.
- Dziękuję ci, Michał, żeś mi dziecko
ocalił, com je przed plądrownikami do ziemi w koszyku
zakopała. Niech do ciebie wróci, coś stracił!
- usłyszał za sobą głos. Obrócił
się a tam nikogo nie było, lecz w tej samej chwili
Jadźka, kobieta jego do izby weszła.
- Michał, nie wzieniby my małej Leony po tych z Sąspowa,
co się spalili? Dzisiaj jej babka umarła, a dzieucha
za nic do ochronki wziąć się nie da. Na drzewie
siedzi i wyje wniebogłos, że stamtąd do obcych
nie zejdzie. Dzieciaka się odchowa i będzie komu to
wszystko zostawić...
- Co ja mam z tymi drzewami... - stęknał Michał
i poszedł po drabinę.
Gabriela Szmielik-Mazur
|