WIELMOŻNE PLUGASTWO | Tytuł do mojego felietonu zaczerpnąłem z katowickiego pisma "Ogniwa" z dnia... 4.7.1948 roku! Antoni Sylwester, znany kiedyś dziennikarz i działacz społeczny, w ostrych słowach pisze o wielmożnym plugastwie, które pleni się w Polsce jak chwasty w różnych obszarach życia.
| "Dziś bowiem - pisze Sylwester - plugastwo słowne tak się rozwielmożniło, że do rzadkości należy człowiek, który się we wszystkich okolicznościach wyraża przyzwoicie, tak, jak dawniej do wyjątków należał człowiek, który wyrażał się nieprzyzwoicie".
Jak jest teraz, po przeszło pół wieku? Czy zmieniły się zachowania ludzi w miejscach publicznych, restauracjach, sklepach, na ulicy, na boiskach sportowych a także na
trybunie sejmowej? Odpowiedź niestety musi być jednoznaczna:, chamstwo, brak kultury daje znać o sobie na każdym niemal kroku. Wulgarne słownictwo plugawi polszczyznę, nie omijając niestety szkół. Wystarczy tylko przysłuchać się rozmowom dzieci i młodzieży. Wiemy, że zjawiska plugawego języka nie da się wytępić metodami administracyjnymi, napomnieniami i karami. Korzenie tego problemu tkwią bowiem głęboko. I tu widzę wielką rolę edukacyjną, jaką winien spełniać dom rodzinny. Czy ją realizuje? Na pewno nie brak przykładów pozytywnych, ale niestety trudno nie dostrzec również negatywnych zachowań rodziców.
Pojawiają się opinie obarczające winą za ten stan środki masowego przekazu, głównie telewizję, która eksponuje najczęściej zachowania naganne, sceny zbrodnicze, nie przykłada zaś wagi do ukazywania dobrych przykładów stosunków międzyludzkich. Trudno się z tym poglądem - z pewnymi zastrzeżeniami - nie zgodzić. Również prasa różnych szczebli chętniej przedstawia sceny zaczerpnięte z kryminalnego repertuaru niż przykłady zachowań nienagannych, godnych naśladownic-twa.
Niestety, do rzędu osób posługujących się nieodpowiednim językiem, zaliczyć też muszę niektórych przedstawicieli naszch ugrupowań parlamentarnych. W fechtunkach słownych zbyt często używają wyrażeń przekraczających granice przyzwoitości. Parlamentarzyści ci zapominają, że są wybrani dla innych celów niż publiczne wyrażanie opinii w słowach wulgarnych, obrażających nie tylko przeciwnika politycznego, ale także wyborców. Dzieje naszego parlamentaryzmu przypominają, że i w przeszłości, nawet wysoko postawieni ludzie, posługiwali się w ferworze dyskusyjnym na forum sejmowym takimi epitetami jak "fajdanitis poślinis" czy "popaprańce". Ale to były wyjątkowe wypowiedzi w wyjątkowych sytuacjach. Dziś coraz więcej przedstawicieli elity parlamentarnej przekracza w zacietrzewieniu dyskusyjnym granice przyzwoitości, wystawiając złe świadectwo nie tylko o sobie ale i swoich ugrupowaniach politycznych.
Antoni Sylwester w swej publikacji apelował do całego społeczeństwa, by walki z "wielmożnym plugastwem" nie prowadzić doraźnie. Nie wystarczy - dowodził - urzędowa propaganda czy też prowadzone przez środki masowego prze-kazu okazjonalne akcje. Trzeba opracować strategię wspólnego działania z udziałem różnych instytucji, uświadamiając społeczństwu, że żaden obywatel naszego kraju nie powinien pozostawać obojętnym wobec zjawisk świadczących o braku kultury. Przybierają one z dnia na dzień na sile, godząc w interesy państwa, a więc nas wszystkich, mieniących się jego obywate-lami.
Władysław Oszelda
O SAMORZĄDNOŚCI | "Samorządność" jest w tym kraju pojęciem nadużywanym, co gorsza jednak, niezbyt ścisłym, a przez to nie rozumianym. Termin ten szczególną popularnością cieszy się wśród tzw. elit politycznych, które w zależności od orientacji ideologicznej lub po prostu kierunku własnych interesów, przyporządkowują mu "odpowiednie" znaczenie. Jeżeli mielibyśmy mówić o samorządności w ścisłym tego słowa znaczeniu, to należałoby zweryfikować nasze pojęcie na temat państwa, czy organizacji społeczeństw w ogóle.
|
Istotę samorządności można określić jako "system organizacji i zarządzania polegający na tym, że grupa ludzi samodzielnie kieruje swą działalnością według ustalonych przez siebie lub nadanych zasad, za pośrednictwem wybranych przez siebie organów" ("Słownik Języka Polskiego", PWN, Warszawa 1966). Taki całkowity samorząd, zbliżony, być może, nieco do syndykalizmu, w Polsce nigdy raczej nie będzie miał racji bytu ze względu na zbyt dużą swobodę w podejmowaniu decyzji i brak centralnego sterowania. Bardziej realne byłoby zastosowanie, opartej o prawo magdeburskie, zasady samorządności gospodarczej, czy spółdzielczości. Jak dotąd istnieje jednak w Polsce samorząd terytorialny, którego "autonomia" polega na urzeczywistnianiu zadań administracji państwowej, czyli jak zwykle "państwo wie co jest dla nas dobre". Samorząd jako forma decentralizacji państwa jest systemem nieefektywnym, ponieważ lokalne ośrodki władzy zostają arbitralnie upartyjnione, zaś ich zadanie organizowania życia w mieście czy gminie automatycznie staje się podporządkowane dyrektywom władzy centralnej (program budowy autostrad jest tego najlepszym przykładem). Decentralizacja w obecnej formie nie daje rzeczywistej władzy społecznościom lokalnym, a jedynie kilku odpowiednio politycznie ustawionym kolesiom, którzy dzięki zabiegom propagandowym zawsze będą w stanie otrzymać ciepłą posadkę w magistracie. Zresztą inaczej być nie może, gdyż demokracja przedstawicielska sprzyja powstawaniu patologii jaką niewątpliwie jest istnienie czegoś takiego jak klasa polityczna. Jeśli do tego dodamy wszechobecny, oparty na neoliberalnej ekonomii kapitalizm, obywatele prawie całkowicie pozbawieni zostają możliwości podejmowania decyzji na rzecz wąskich grup interesu.
Można zatem śmiało stwierdzić, iż bez likwidacji struktur władzy i radykalnej zmiany w stosunkach społecznych umożliwiającej samopomoc i zrzeszanie się w celu rozwiązywania problemów, nie może być mowy o realnej samorządności. Obywatele muszą mieć najważniejszy głos w sprawach o fundamentalnym dla nich znaczeniu. Decyzja o budowie hipermarketu czy autostrady pod naszym domem nie może być podejmowana przez urzędnika takiego lub innego szczebla. O zaciągnięciu długu przez miasto można powiedzieć to samo, bo to my, mieszkańcy będziemy go przez wiele lat spłacać. Przykłady inicjatyw podejmowanych bez pytania nas o zgodę można wielokrotnie mnożyć.
Wszelkie alternatywne rozwiązania zmierzające do zwiększenia roli społeczności lokalnych w organizowaniu naszego życia we wspólnocie są więcej warte od każdego "opracowanego przez fachowców" programu wyborczego. Na dzień dzisiejszy za uzasadnione uważam więc bojkotowanie wyborów, w pełni zgadzając się z dewizą niektórych anarchistów, że jeśli głosowanie mogłoby coś zmienić to byłoby nielegalne.
Łukasz Konsor
ABWera straszy | Oświadczam, iż w piątek 6.6.2003 odebrałem telefon na mój domowy numer od człowieka, który podawał się za agenta Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (www.abw.gov.pl) czyli dawnego UOPu. Domniemany funkcjonariusz proponował mi spotkanie w łódzkiej siedzibie ABW na ul. Północnej 38/40 w "dyżurce delegatury". Ów funkcjonariusz nie chciał mi wówczas zdradzić w jakiej sprawie pragnie mnie wezwać.
|
Zasięgnąłem w tej kwestii porady mojego prawnika, po czym postanowiłem nie skorzystać z zaproszenia, gdyż nie mam obowiązku nawiązywać nieformalnych kontaktów z rzekomymi funkcjonariuszami ABW. Jeśli rzeczywiście ABW, oficjalna agencja rządowa, potrzebuje mnie wezwać w związku z prowadzoną przez nich sprawą w charakterze świadka, proszę ją o wysłanie mi oficjalnego, pisemnego zaproszenia. Jedynie otrzymując oficjalne wezwanie na piśmie jestem gotów w towarzystwie mojego prawnika stawić się w delegaturze, zastrzegając poinformowanie opinii publicznej, iż zostałem wezwany.
W ciągu następnych dni członkowie mojej rodziny odebrali kolejne telefony od ludzi podających się za funkcjonariuszy ABW, którzy grozili, iż "wyślą policję do mojego domu aby doprowadzić mnie do delegatury". Jako powód mego wezwania wyjawili fakt, iż "utrzymuje kontakty z antyglobalistami".
Mój prawnik przekonał mnie, iż takie groźby nie mają żadnej podstawy prawnej. Nie mogę mieć również całkowitej pewności, iż owi osobnicy byli rzeczywiście funkcjonariuszami oficjalnej agencji rządowej.
Oświadczam ponadto, że moja działalność społeczna ma charakter całkowicie jawny i dlatego nie rozumiem, jakich informacji ABW spodziewałaby się otrzymać od mojej osoby drogą nieformalną.
Piotr Bielski
10.6.2003
DZIELNICOWI WIZYTUJĄ - POLSKA KRAJEM POLICYJNYM
| Od paru dni policja nachodzi wrocławskich aktywistów. Do tej pory dzielnicowi odwiedzili w mieszkaniach lub też dzwonili conajmniej do kilkudziesięciu osób, których personalia zostały spisane podczas tegorocznych akcji antywojennych bądź rowerowych. Policjanci przyszli nawet do osób postronnych, które przypadkiem znalazły się na manifestacji i zostały podczas niej spisane.
|
Policjanci podczas wizyt wypytują zazwyczaj o życiorys danej osobny - m.in. czy była leczona psychiatrycznie, czy jest uzależniona od narkotyków itp. Być może przygotowywane są w ten sposób wnioski do sądów grodzkich - mówi Andrzej Karolewicz, działacz grupy Komitet Obrony Represjonowanych. W paru przypadkach policjanci wprost zapowiadali złożenie takich wniosków.
Podczas tegorocznych akcji antywojennych i prorowerowych (tzw. Mas Krytycznych) dochodziło do szeregu starć między demonstrantami a policją, nierzadko (a w przypadku akcji rowerowych zawsze) prowokowanych przez policję. W ich wyniku złożono już kilkadziesiąt wniosków do sądów grodzkich i skierowano do prokuratury dwie sprawy (m.in. o utrudnianie wykonywania przez policjanta czynności służbowych). Wydarzenia te wywołały falę krytyki poczynań policjantów we wrocławskich mediach. Parę osób, u których była policja, otrzymało także wezwa-nia na przesłuchania na komisariat. Policja może usiłować jak najbardziej obciążyć demonstrantów poprzez "wymuszenie" odpowiednich zeznań - uważa Karolewicz. Jeśli przesłuchiwane osoby zostaną obwinione o wykroczenie - mają prawo odmówić zeznań, chociaż policjanci mogą twierdzić co innego. Jako świadkowie - muszą zeznawać, chociaż i w takim wypadku radziłbym mówić jak najmniej - mówi Karolewicz.
www.viva.palestyna.pl
11.6.2003
| |