W będącym odpowiedzią na krytykę tekście pod interesującym tytułem Kopmy
raczej ziemię pod nowe lasy (ZB 10/94, s.45) Herman Grosbart, pełniący
obowiązki kierownika Biura Obsługi Ruchów Ekologicznych (BORE), długo i
drobiazgowo wylicza zasługi i osiągnięcia owego biura. W jednym miejscu pisze,
że:
Nasz lokal jest miejscem spotkań (...) U nas też urzędował komitet
organizacyjny obchodów Dnia Ziemi (...) I między innymi na skutek naszej
interwencji w 1994r. już nie brano pieniędzy (niebagatelnych!) od Coca-Coli.
Ponieważ nie wątpię, że w takim komitecie organizacyjnym obchodów Dnia Ziemi zasiedli wyłącznie profesjonaliści, więc dziwi taka zmiana ich stanowiska. Profesjonaliści przecież wiedzą, co robią. A przynajmniej powinni. A tu pieniądze od Coca-Coli. Najpierw brali. A potem już nie brali. Dlaczego? Co się zmieniło? Jakich argumentów użyło BORE, że w 1994 roku już nie brali? A dlaczego wcześniej, gdy brali, BORE nie interweniowało? Przecież BORE istnieje nie od wczoraj! Myślę, że - w ramach obsługi ruchu ekologicznego - na te pytania dostanę od BORE odpowiedź. Bezpośrednio na łamach ZB.
Ponieważ jednak odpowiedź na wyżej postawione pytania może być bardzo skomplikowana i wymagać wielu czasochłonnych konsultacji i ekspertyz, więc (choć oczywiście na tę odpowiedź cierpliwie poczekam) proszę o niezwłoczną odpowiedź na wymienione niżej następujące proste (tym razem) pytania:
Przy wymienianiu składu komitetów proszę BORE o uwagę, aby nie pominąć żadnego
tytułu naukowego, urzędowego lub organizacyjnego prawomocnie przysługującego
każdemu członkowi owych komitetów.
Liczę na szybką i profesjonalną odpowiedź.
Bezpośrednio na łamach ZB.
Stanisław Zubek,
Kraków, 15.3.95
Czekałem cierpliwie i postanowiłem, z racji szacunku dla zasobów Matki Ziemi, nie odpowiadać na dyskusyjne zaczepki moich Szanownych Wszystkowiedzących i Definiujących Kolegów-Ekologów Prawdziwych i Nieustraszonych, a Zarazem Nieprzekupnych. Stwierdziłem jednak, że milczenie niewiele zmieni, a dalsza polemika może jednak przyczynić się do skuteczniejszych działań na rzecz ochrony środowiska w Polsce.
To, dlaczego nie jestem zwolennikiem akcji bezpośrednich, a popieram przemyślane (w miarę możliwości osoby przemyślającej), podbudowane pozyskaniem poparcia społecznego działania, w dużym stopniu ukazują publikowane przez nich teksty. Są one pełne zjadliwości, goryczy i pesymizmu. Często w sposób karykaturalny i tendencyjny opisują rzeczywistość, która chyba tylko dla nich jest zrozumiała i oczywista. Bardzo łatwo przychodzi im krytykowanie wszystkich i wszystkiego. Wydaje mi się, że nie jest to objaw zdrowy. Według nich polskie organizacje ekologiczne to jedna wielka zgraja dzieciaków, bezwolnych i ogłupionych przez szmal z Zachodu. Ludzi, którzy lgną jak muchy do lepu na ciepłe posadki dyrektorów, prezesów, przewodniczących w gustownie urządzonych gabinetach, ufundowanych przez jeszcze gorszych od nich facetów z opasłymi gębami i czarnymi okularami na nosach tychże.
Czytając poniższe teksty mam wrażenie, że działam w centrum mafii ekologicznej, a moje konto osobiste powiększa się o dziesiątki krwawo zarobionych dolarów. Widząc na ulicy żebrzących starców biję się w piersi, zdając sobie sprawę z mojego wkładu w ich nieszczęśliwe życie. Jednak muszę z czegoś utrzymać rodzinę. Nie potrafię już zarabiać w sposób uczciwy i wyrzec się konsumpcyjnego trybu życia; rezygnując z małego fiata na rzecz roweru, z kolorowego RUBINA na rzecz radia KASPRZAK, z mieszkania w bloku na rzecz squotu. Czuję jak zżera mnie sumienie, ale jest już zbyt późno na odwrót.
Dlatego bardzo przepraszam za to, że byłem zbyt młody i nieuświadomiony w czasie, gdy inni narażając swoje drogocenne życie rozdawali robione na powielaczach, pierwsze w Polsce ulotki ekologiczne, robione na papierze z Kwidzynia lub Świecia. Jeszcze bardziej żałuję, że nie mogłem z narażeniem życia walić głową w nadjeżdżające koparki w Czorsztynie. Może teraz nadawałbym na jednej fali i założylibyśmy Klub Frustratów-Ekologów "Wrogość i Pozór". A tak, pozostaje mi obrastać w tłuszcz i przebierać grubymi paluchami po marmurowym blacie biurka usytuowanego w najlepszym punkcie miasta.
A teraz do rzeczy.
Czasy się zmieniły i najwyższy czas, aby to sobie uświadomić. Zmiany te nie omijają również sektora organizacji pozarządowych. Z moich obserwacji wynika, że wzrasta jakość realizowanych programów, skuteczność oddziaływania, efekty podejmowanych działań. Coraz mniej jest emocji, coraz więcej logiki. Powoli tworzy się rynek organizacji pozarządowych. Liczyć się na nim będą najlepsi: mający ciekawe pomysły, oszczędni, rzetelni, kompetentni. Kończą się czasy uzyskiwania pieniędzy na nieprzemyślane programy, oderwane od rzeczywistości projekty. To samo 1000$ zainwestowane w dwie organizacje przyniesie inne efekty. Dotacje uzyskają tylko te projekty, które zostaną zaakceptowane przez potencjalnych sponsorów. I wcale mnie to nie cieszy. Ja również chciałbym robić tylko to, co mi się podoba, a nie to na co mam większe szanse otrzymania środków. Niestety, od pewnego czasu na Ziemi panuje pewien zwyczaj. Sukces odnoszą te inicjatywy i ci ludzie, którzy pozyskają akceptację innych. Nikt nie gwarantował nikomu prawa do akceptacji przez innych. Im bardziej odbiega się od wzorca, tym szybciej schodzi się na margines życia. Demokracja ma to do siebie, że masz prawo wyboru. Jednak jeśli ktoś decyduje się na walkę z systemem (któremu z pewnością do wymarzonej doskonałości wiele brakuje), to dobrze by było, gdyby miał wrodzoną cierpliwość i unikał zachowań sfrustrowanej panienki. Odreagowywanie swoich niepowodzeń na całym świecie wcześniej czy później kończy się zesłaniem. I nie zawsze będzie to tak atrakcyjne miejsce, jak MADAGASKAR.
Z wyrazami szacunku dla wszystkich swoich przeciwników programowych
Maciej Kozakiewicz
Uprzejmie informuję, że słowo 'clearcut' (czasem pisane: 'clear-cut') nie znaczy po prostu wycinka. Jego pierwotne znaczenie tłumaczy się na polski jako: 'jasny', 'jednoznaczny', 'wyraźnie określony'. Stąd stylistyczny wymóg uzupełnienia go w miarę neutralnym rzeczownikiem w polskim tłumaczeniu. Właśnie ze względu na tę dwuznaczność (drugie znaczenie można rzeczywiście od biedy tłumaczyć na ową wycinkę) wybrał je Bugajski. Oprócz dedukowania sobie, warto czasem rzecz zbadać dokładniej, choć rozumiem, że łatwiej jest dopasować tłumaczenie do tego, co się chce o filmie napisać. Także z tych powodów wynikająca z recenzji pana Marka Cichomskiego oryginalna teza, że sam Bugajski, którego wypowiedź cytowałem, nie rozumie ani przesłania, ani tytułu (zapomniał polskiego, nie nauczył się angielskiego?) wyreżyserowanego przez siebie filmu, wydaje mi się nieco zbyt daleko idąca. I nie zmienia tego fakt, że Pan Marek Cichomski* włożył w jej udowodnienie wiele serca i dobrej woli.
Olaf Swolkień
*) ZB 3/95 s. 67-68.
Jesteśmy na trasach
w tych góralskich lasach
na oczach społecznych
lansujemy się
Różne ciekawe rzeczy w górach spotkać można. Może to być strażnik graniczny zadający głupie pytania, pijany przemytnik. Można też natknąć się na sfrustrowanego niskim utargiem w martwym sezonie kierownika schroniska, który grozi pobiciem każdemu, kto się przypadkowo nawinie. Najarcyciekawsze eksponaty to jednak ekologiści totalni.
Wpadł mi w ręce pierwszy (nr 1/2, październik-listopad'94) numer Rosynanta". Jest to w zasadzie biuletyn reklamowy sądeckiej "Pracowni na rzecz Wszystkich Istot". I przeczytałem:
Ludzie leżą leniwie na "psiej trawce" hali i widać, że nie wszyscy przyszli nas słuchać, ale my gramy sobie i tym, którzy mają uszy do słuchania... Nie dziwmy się głuchym, bo cały ten pop uczy konsumpcji dóbr kulturalnych, a my nie robimy nic, co by nadawało się do łatwego przełykania.
Aaacha! Więc my jesteśmy wielcy i wspaniali, więc kto nas nie słucha, ten jest
głuchy. Kto się nami nie zachwyca, ten jest materialista i konsumpcjonista.
Ciekawy schemat myślenia...
Tomasz Poller
"ZIELONE BRYGADY" 4(70), KWIECIEŃ'95 S.66