PARĘ UWAG NIEPOPRAWNYCH POLITYCZNIE
Od kilku lat w języku polskim (i nie tylko) ogromną karierę zrobił termin "ekologia", "ekologiczny". Terminy te używane są w sposób tak nieprecyzyjny, że większość osób nie jest w stanie podać ich znaczenia. Prawidłowe (a przynajmniej pierwotne) znaczenie terminu "ekologia" to nauka biologiczna zajmująca się relacją organizm-środowisko (celowo podaję tu jedynie bardzo ogólne określenie, gdyż szczegółowe definicje znaleźć można w podręcznikach akademickich). W definicji tej nie ma mowy o ochronie środowiska, choć oczywiście większość z nas najbardziej interesuje i niepokoi relacja człowiek-środowisko, a zwłaszcza wszelkie sytuacje gdy tenże człowiek zmienia otoczenie w taki sposób, że zaczyna zagrażać florze, faunie, a wreszcie sobie samemu. Niektóre działy ekologii (np. ekologia zanieczyszczeń, ekologia człowieka) zajmują się tymi zagadnieniami, jednakże sam termin "ekologia" nie może być używany zamiennie z terminem "ochrona środowiska".
Konsekwentnie więc termin "ekologiczny" oznacza "odnoszący się do ekologii" bądź "odnoszący się do relacji organizm-środowisko". Możemy więc mówić o problemach ekologicznych, klęsce ekologicznej, ale nie o żywności "ekologicznej" czy też "ekologicznych" środkach czystości. Produkty te mogą być: bezpieczne dla organizmu, bezpieczne (przyjazne) dla środowiska, wolne od zanieczyszczeń, bądź po prostu zdrowe (żywność) itp.
Ekolog jest więc naukowcem (rzadziej amatorem) zajmującym się wspomnianą nauką biologiczną. Nie musi go przy tym interesować
ochrona środowiska. Wystarczy żeby to środowisko badał. Można sobie wyobrazić, że będzie niszczyć przyrodę np. masowo zabijać zwierzęta celem określenia zawartości ich żołądków (aby poznać dietę tych zwierząt, która też jest elementem relacji organizm-środowisko).
Istotnie, nie ma w języku polskim zgrabnego terminu określającego osobę zajmującą się ochroną środowiska. Termin "ochroniarz" ma również inne znaczenie, a przy tym jego wydźwięk jest nieco pejoratywny. Inne terminy np. "obrońca środowiska", "ekspert w zakresie ochrony środowiska" są wieloczłonowe, więc niewygodne w użyciu. W języku angielskim używane jest określenie "environmentalist" (środowiskowiec?).
Istnieje jednak i trzeci termin (obok "ekologii" i "ochrony środowiska"), rzadziej używany - "ekologizm". Temu zjawisku chciałabym właśnie poświęcić trochę miejsca w formie "uwag niepoprawnych politycznie" (o politycznej poprawności za chwilę). Terminu "ekologizm", jak na razie, nie można znaleźć w słownikach, podam więc moją własną definicję: ruch polityczno-społeczny, o zabarwieniu ideologicznym, dążący do podporządkowania wszystkich dziedzin życia sprawom środowiska przyrodniczego. Ekologizm często jest łączony, a wręcz utożsamiany z animalizmem. Animalizm jest ideologią stawiającą prawa zwierząt na równi z prawami ludzi. Oczywiście nie każdy przeciwnik zadawania cierpień zwierzętom jest równocześnie animalistą, bowiem nie trzeba przydawać zwierzętom statusu równego ludziom aby walczyć z dręczeniem zwierząt.
Osobną sprawę stanowi fakt, że postulaty obrońców praw zwierząt
z reguły nie mają związku z ochroną środowiska, choć często próbuje się im przydać takie oblicze. I tak np. wegetarianie mówią często, iż produkcja roślinna mniej kosztuje środowisko niż produkcja zwierzęca.
Istotnie, patrząc na piramidę troficzną widać, że najmniej energii marnujemy korzystając z jej podstawy, a więc zjadając producentów. Zużycie energii nie może być jednak jedynym kryterium szkodliwości dla środowiska. Innym jest stopień przekształcenia terenu. Pod tym względem w wielu przypadkach bardziej korzystna dla środowiska byłaby produkcja zwierzęca. Do tak potępianej przez obrońców praw zwierząt hodowli intensywnej potrzeba zwykle mniej miejsca (nawet
uwzględniając grunty pod uprawę roślin paszowych) niż do produkcji roślinnej, zaś przy hodowli ekstensywnej wykorzystać można obszary nie nadające się w ogóle pod uprawę (tereny górskie, półpustynie, obszary subarktyczne).
Podobnie niejednoznaczny z punktu widzenia środowiska jest wpływ przemysłu futrzarskiego. O ile nie wykorzystujemy zwierząt dzikich, należących do rzadkich gatunków - szkody dla środowiska sprowadzają się do odprowadzania ścieków z ferm hodowlanych, a później garbarni. Zanieczyszczenia te są wprawdzie znaczne, niemniej jednak porównywalne ze szkodami powstającymi w procesie produkcji sztucznych futer (wszystko zależy od szczegółowych rozwiązań technologicznych).
Natomiast sprawy takie jak tresura zwierząt w cyrku, eksperymenty na zwierzętach (o ile nie wykorzystujemy zwierząt urodzonych w warunkach naturalnych) są wyłącznie kwestią praw zwierząt, nie zaś
ochrony środowiska naturalnego. Zwracając uwagę na te rozróżnienia pragnę jedynie przyczynić się do zlikwidowania chaosu pojęciowego. Nie mam najmniejszego zamiaru bagatelizować kwestii praw zwierząt, choć mam dużo zastrzeżeń do wielu form walki o te prawa.
Wróćmy jednak do ideologii ekologizmu. Dużo polemik na temat filozoficznych, politycznych i społecznych aspektów działania ruchów ekologistycznych ukazało się już na łamach ZB. Ja chciałam zwrócić
uwagę na zjawisko "poprawności politycznej", charakteryzującej większość z tych ruchów. Cudzysłów użyty jest dla podkreślenia, że chodzi o specyficzną postawę, a nie o zachowania obiektywnie poprawne polityczne. Termin "poprawny politycznie" (ang. "politically correct", często używa się skrótu p.c.) powstał w Stanach Zjednoczonych i odnosi się do poglądów obowiązujących w amerykańskich środowiskach akademickich, środkach masowego przekazu, jak również agendach rządowych. Postawa "poprawna politycznie" charakteryzuje się walką o prawa dla grup do niedawna dyskryminowanych, takich jak: ludzie rasy innej niż biała, niektóre mniejszości etniczne czy kulturowe, kobiety, osoby niepełnosprawne, upośledzone społecznie itp. Naturalną konsekwencją popierania grup niegdyś dyskryminowanych jest również walka o prawa istot innych niż człowiek (zwierzęta, rośliny, całość przyrody). Osobom "poprawnym politycznie" walka o równe prawa jednak nie wystarcza, domagają się one preferencji dla grup niegdyś traktowanych gorzej.
Charakterystycznym przejawem "poprawności politycznej" jest zmiana języka. I tak zamiast określenia "Murzyn" (Negro) czy "Czarny" (Black) obowiązuje wyrażenie "Afroamerican", zamiast "Indianin" - "rodowity Amerykanin" (Native American). Nowe nazwy wprowadzono, ponieważ poprzednie uznano za obraźliwe. Natomiast tradycyjne nazwy w kwestii płci uznano nie tyle za obraźliwe, co nadmiernie podkreślające różnice między mężczyzną a kobietą. Np. określenie "lady" (pani) zastępuje się przez "woman" (kobieta), gdyż to pierwsze wywyższając kobietę równocześnie podkreśla jedną z jej tradycyjnych ról jako przedmiotu uwielbienia mężczyzn. Zainteresowanych bliżej sprawami języka "p.c." odsyłam do "Forum" (16.7.95), gdzie znajduje się przedruk artykułu z "Le Point" pod wymownym tytułem: Polityczna poprawność ze wszystkimi swoimi aberracjami wkracza do Europy.
Jakkolwiek śmieszny wydawałby się ten swoisty puryzm językowy nie on jednak jest sprawą najważniejszą. Bardziej niebezpieczne są niektóre praktyczne posunięcia podyktowane postawą p.c. Walka z wszelkiego rodzaju dyskryminacją jest działaniem potrzebnym i godnym szacunku.
W przypadku postawy p.c. następuje jednakże prosta zamiana jednego rodzaju dyskryminacji na inny.
W chwili obecnej dyskryminowani są Biali (ostatnio również Azjaci, ze względu na ich wysokie wyniki
osiągane na uniwersytetach), klasa średnia, ludzie zdrowi i inne grupy tradycyjnie uznawane za uprzywilejowane. Na uniwersytetach obowiązuje zasada limitów preferencyjnych, polegającą na tym, że proporcja przyjętych z grup "upośledzonych" musi być równa proporcji tych osób występującej wśród starających się, bądź nawet proporcji w całej populacji. Oznacza to zróżnicowanie wymagań wobec różnych grup etnicznych. Poza oczywistą niesprawiedliwością tego systemu przerażać mogą jego konsekwencje dla przyszłości: ogólne obniżenie poziomu nauczania, kształcenie gorszych absolwentów, a ponadto utrwalanie wśród wspomnianych grup etnicznych przekonania, że nie warto się zbytnio starać, gdyż i tak zdobędzie się pożądany dyplom, bądź pracę. Więcej o limitach preferencyjnych przeczytać można w korespondencji J. Kalabińskiego (Gazeta Wyborcza, 173(1860), 27.7.95).
"Politycznie poprawni" mają również swoją "politykę międzynarodową". Stale zarzucają krajom wysoko rozwiniętym (zwłaszcza Stanom Zjednoczonym) "imperializm", jeżeli nie militarny to przynajmniej "kulturowy" (Coca-Cola, McDonald's itp.). Stosunek do imperializmu (nawet militarnego) innych państw (np. Serbii, Rosji) jest zróżnicowany, ale na ogół dość pobłażliwy. Serbska agresja na Chorwację, a później Bośnię postrzegana jest jako konflikt krajów "bogatej Północy", a więc "z definicji" nie zasługujących na aż tak wielkie współczucie jak kraje biedne. Natomiast jednoznaczne potępienie rosyjskiej agresji na Czeczenię wymagałoby odrzucenia sympatii dla Rosji. Tymczasem Rosja tradycyjnie budziła sympatię "politycznie poprawnych" najpierw jako ZSRR, z uwagi na ustrój realizujący "sprawiedliwość społeczną", później zaś jako kraj wprowadzający "demokratyczne reformy". Oczywiście nie tylko "politycznie poprawni" wykazują obojętność w sprawie wspomnianych konfliktów, przyczyny obojętności innych wykraczają jednak poza temat tego artykułu.
Należy jednak przyznać, iż "politycznie poprawni" na ogół popierają narody zagrożone. Bardziej popierane są oczywiście narody "kolorowe" niż "białe". Jeżeli zaś "biały" naród jest zagrożony przez "kolorowy" w ogóle nie zasługuje na poparcie. I tak np. Burom (Afrykanerom) - potomkom Europejczyków (głównie Holendrów), przybyłych do Afryki Południowej przed 300 laty (równie dawno jak większość szczepów murzyńskich) odmawia się statusu narodu zagrożonego. Szerszy z resztą problem obecnych początków dyskryminacji Białych w RPA jest wyraźnie bagatelizowany przez zdominowane przez "poprawnych politycznie" środki masowego przekazu (również w Polsce, gdzie tak często prowadzi się paralele między zmianami demokratycznymi w Europie Środkowej oraz RPA).
Cóż te wszystkie uwagi mają wspólnego z ekologizmem? Większość ekologistów, jak już wspomniałam jest "poprawna politycznie" Również w skali międzynarodowej: popierane są kraje Trzeciego Świata, widać to na przykładzie choćby notatki Pawła Listwana nt. "Rainbow Centre" (ZB 7(73)/95), gdzie mieszkańcy ozdobili pomieszczenie między innymi ręcznie malowanymi flagami krajów Trzeciego Świata. Kraje te więc są popierane niejako "z definicji", bez względu na faktyczny stosunek ich rządów do spraw ochrony środowiska czy praw człowieka. Na ogół w obydwu tych kwestiach sytuacja jest katastrofalna, ale winą też "z definicji" obciąża się na ogół kraje bogate, bądź organizacje międzynarodowe, które ośmielają się krajom biednym stawiać jakiekolwiek warunki udzielenia pomocy. Nie mam oczywiście zamiaru idealizować organizacji międzynarodowych, które zazwyczaj są przerośnięte biurokracją i gdzie - jak np. w ONZ krzyżują się interesy mocarstw z dawnych (?) bloków politycznych, co uniemożliwia podejmowanie skutecznych decyzji. Krytyczne stanowisko wobec niektórych posunięć organizacji międzynarodowych nie upoważnia jednak do widzenia w nich głównej przyczyny wszelkiego zła.
Na koniec parę uwag na temat dogmatyzmu organizacji ekologistycznych. W ramach dopatrywania się źródeł wszelkiego zła w międzynarodowym kapitale prowadzi się bezwzględną walkę z dużymi firmami jak np. koncern Boot's czy sieć restauracji McDonald's. Ten
ostatni przykład jest szczególnie jaskrawy. McDonald's uznawany jest za największego dewastatora środowiska. Nie zamierzam bronić tezy, że McDonald's środowiska nie dewastuje. Problem jednak leży w tym czy niszczy to środowisko bardziej czy mniej niż inne zakłady żywienia zbiorowego. Oczywiście, jako duża firma będzie produkować więcej odpadów niż np. budka będąca własnością "Społem" czy pana Iksińskiego. Należałoby jednak policzyć ile śmieci produkuje taka liczba budek "Iksińskich", jaka wydawałaby tyle posiłków ile McDonald's. Trzeba by również zbadać faktyczną (nie domniemaną) szkodliwość tych odpadów. McDonald's używa kubków papierowych, inne firmy np. "Wars" - plastikowych. Można
oczywiście mówić, że należy wyłącznie używać naczyń wielorazowych. Ich mycie jednak jest również nieobojętne dla środowiska, ponadto przy dużej liczbie klientów wzrasta ryzyko niedokładnej dezynfekcji, a więc zagrożenia epidemiologicznego. W kwestii wycinania lasów tropikalnych oskarżenia pod adresem McDonalda nie są dostatecznie udokumentowane, ale jeżeli nawet są prawdziwe dotyczą raczej przeszłości, poza tym dotyczą krajów w których rabunkową gospodarkę prowadzą wszystkie firmy, nie tylko międzynarodowe, ale również lokalne. Wina leży tu więc głównie po stronie rządów krajów pozwalających na dewastację ich własnej przyrody. Prawdopodobnie więc McDonald's działając w krajach Trzeciego Świata w skali tych krajów nie wyróżnia się w zakresie spraw środowiska ani pozytywnie ani negatywnie. Pozytywnie wyróżnia się natomiast jeśli chodzi o czystość tak przygotowanych posiłków, jak i pomieszczeń.
Pozostaje jeszcze kwestia złej wartości odżywczej serwowanej żywności. Jeśli ktoś używa tego argumentu w celu wywarcia nacisku na władze, aby te zabroniły otwarcia restauracji McDonald's - czy tego chce czy nie chce - jest zwolennikiem systemu totalitarnego, gdzie władza decyduje o tym, co jest dobre, a co złe dla obywatela. Nikt nie może administracyjnie nakazać mi zdrowo odżywiać się. Jeżeli natomiast uwaga o szkodliwości produktów McDonalda ma charakter informacyjny, może ona być przedmiotem dyskusji merytorycznej, która jako taka, pozbawiona emocji byłaby bardzo pożądana. Jeśli ktoś dojdzie do wniosku, że produkty McDonalda są szkodliwe może tam się nie żywić, będzie to jego wybór, nie może go jednak narzucać innym.
Wysuwany jest jeszcze argument naruszania wartości kulturowych
i estetycznych. Był on szczególnie eksponowany w liście ludzi kultury i
nauki przeciwko lokalizacji McDonalda na Rynku Głównym w Krakowie. Protest ten wynikał z pokutujących u nas stereotypów, że McDonald's to musi być olbrzymie "M", jaskrawy napis itp. Tymczasem
w zeszłym roku byłam w Oxfordzie
i na przedmieściach widziałam charakterystyczny czarno-biały dom, gdzie mieściła się restauracja McDonalda. Szyld był dyskretny, dobrze skomponowany z budynkiem. Zamiast więc protestować przeciwko danemu przedsięwzięciu należało by raczej zadbać o to, aby dana inwestycja zadowalała nasze standardy środowiskowe, zdrowotne, estetyczne itp.
Aleksandra Wagner
Instytut Kształtowania i Ochrony Środowiska AGH
Al. Mickiewicza 30, paw. C-4,
30-059 Kraków,
(0-12/17-22-54,
fax: 0-12/33-10-14
KŁOBUCK - REPLIKA
Pan Jerzy Roś
W nawiązaniu do Pańskiego artykułu pt. kłobuck się obronił* chciałbym zwrócić uwagę Pana na pewne kwestie:
Przedrukowując ulotkę - paszkwil, dotyczącą instalacji do termodegradacji poliolefin wykazał Pan swoją niekompetencję w wypowiadaniu się na ten temat. Zebrane podpisy pod protestem są wynikiem nieświadomości społeczeństwa, które nie wie dokładnie, co podpisało, lub wręcz podpisało protest przeciwko budowie SPALARNI ŚMIECI, który ja również bym podpisał, gdyby o to chodziło. Organizacją zbierania podpisów zajęli się ludzie, którzy chcą zaistnieć w środowisku bez względu na sposób zaistnienia. Prezentowana przez nas technologia
Proces przebiega bez dostępu tlenu przy udziale katalizatora, w niskich temperaturach - do 450°C, w instalacji zamkniętej. W związku z czym nie ma możliwości, aby w procesie tym powstały dioksyny. Nie powstają również żadne związki rakotwórcze - co zostało poparte przez badania na Uniwersytecie Śląskim - Zał. nr 1. Ponadto instalacja pracuje bezciśnieniowo, w związku z czym nie zatruwa atmosfery - co zostało potwierdzone przez Instytut Inżynierii Środowiska Politechniki Częstochowskiej - Zał. nr 2. Praca instalacji nie ma ujemnego wpływu na zdrowie pracujących tam pracowników - co zostało potwierdzone przez lekarza medycyny pracy - Zał. nr 3. Ponadto technologia ta otrzymała pozytywną opinię rzeczoznawcy mośznil - Zał. nr 4.
W świetle powyższym ubolewam, że nie pofatygował się Pan do Zakładu, aby zapoznać się z technologią, opiniami ww. Instytutów, tylko dał się Pan ponieść emocjom i "komitetowi protestacyjnemu", obradującemu przy kuflu piwa w pijalni piwa "luz", który zarzuty nie poparte żadnymi konkretnymi badaniami wymyśla przy wypiciu kolejnych kufli piwa.
Uważam że swoim artykułem więcej Pan wyrządził szkody dla ekologii, niż jej pomógł. A może trzeba było zaproponować kolejne badania technologii i instalacji przez inne instytuty, dowolnie wybrane przez Panów, aby w ten sposób - naukowy, udowodnić swoje racje - jesteśmy do dyspozycji.
W niedługim czasie ukaże się Ustawa o gospodarce odpadami, gdzie będzie nałożony obowiązek sortowania odpadów - niech mi Pan powie, co w zamian Pan proponuje w stosunku do posortowanych odpadów tworzywowych? Czy propozycja Pana polega na dotychczasowym ich zagospodarowywaniu, czyli na spalaniu w piecach domowych i na małą skalę, ale za to w każdym domu posiadającym komin, zatruwać środowiska dioksynami i substancjami rakotwórczymi, które powstają przy spalaniu tworzyw?
W naszym przypadku proponujemy rozwiązania na miarę xx wieku, gdzie - oprócz nieuciążliwego dla środowiska zagospodarowania odpadów, można uzyskać niezłe wyniki ekonomiczne przedsięwzięcia, przy sprzedaży oleju nie zanieczyszczonego siarką, metalami ciężkimi, ołowiem.
Na zakończenie zwracam się do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Jeżeli Państwo wspomagacie Wydawnictwo "Zielone Brygady" finansowo, to rozważcie możliwość, aby w przyszłości pismo to nie wyrządzało szkody dla przedsięwzięć, które służą ochronie Środowiska!
Ponadto w załączeniu przesyłamy opis procesu technologicznego, wraz z ekspertyzą, wykonaną przez Uniwersytet Śląski w Katowicach.
Z poważaniem:
mgr inż. Jan Perz,
dyrektor
Przedsiębiorstwa Przerobu Żywicy,
Zamkowa 12,
42-100 Kłobuck,
(20-31, 25-03,
tlx 037319
Do wiadomości:
1. Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej
*) ZB 7 s. 15
H
KŁOBUCK - ODPOWIEDŹ
Bardzo łatwo oskarżyć kogoś o stworzenie "paszkwilu" i zarzucić brak kompetencji, trudniej wykazać się własną. Bowiem w przesłanym nam piśmie, poza wyjaśnieniem, że utylizator nie jest spalarnią, zabrakło rzeczowych argumentów. Nie jest bowiem prawdą, że przerób posegregowanych odpadów z tworzyw sztucznych jest ekologiczną metodą ich utylizacji, ich recyklem. Tworzy się bowiem, przy użyciu znacznych nakładów (środki finansowe, energia), produkt, który i tak "za chwilę" zostanie spalony. Z dwojga złego już lepiej od razu spalić te tworzywa w spalarni. Jedynie produkcja z odpadów tworzywa o parametrach technicznych podobnych do przerabianego surowca zasługuje na miano recyklingu. Nie jest też rozwiązaniem utylizowanie odpadów poprzez ich wywóz za granicę, co potwierdzi każdy co bardziej światły Niemiec.
Autor listu, ze względów których nie trudno się domyślić, nie prostuje większości podanych przez nas informacji. Z trzema wyjątkami:
1. Stwierdza, że kłobucki utylizator nie jest spalarnią. Tu ma niewątpliwie rację.
2. Twierdzi, że w instalacji nie mogą powstawać dioksyny bo temperatura w reaktorze nie przekracza 450 OC. (Notabene w załączonych do listu materiałach widnieje 500 OC.) Otóż powszechnie wiadomo (niestety nie autorowi listu) że dioksyny tworzą się właśnie w temperaturach 250-450 OC. Jedynie nieobecność chloru mogłaby zapobiec tworzeniu dioksyn, ale tego dyr. Perz nie stwierdza, co sugeruje, że przerabiane odpady chlor zawierają. Oznacza to, że dioksyny będą się tworzyć także podczas spalania "benzyny" w silnikach spalinowych.
3. Stwierdza, że instalacja nie zatruwa atmosfery bo pracuje bezciśnieniowo. Tymczasem w dostarczonych nam materiałach (zał. 2) znalazło się interesujące stwierdzenie: "Porównanie tych wartości (dopuszczalnych stężeń w środowisku pracy - red.) w gazach odlotowych z instalacji wskazuje, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa przekroczenia obowiązujących norm w środowisku pracy, jeżeli gazy odlotowe będą odprowadzane na zewnątrz budynku." Jednym słowem ładnie to nie pachnie.
Dyrektorowi Przedsiębiorstwa Przerobu Żywicy polecamy publikacje Fundacji Wspierania Inicjatyw Ekologicznych i Ogólnopolskiego Towarzystwa Zagospodarowania Odpadów ("Śmieci" i "Spalarnie"). Dowie się z nich na czym polega prawdziwie ekologiczne zagospodarowanie odpadów.
Piotr Rymarowicz
MROŹNA ZIMA I GORĄCE LATO
Poniższy tekst adresuję do pewnej, nieznanej mi grupy ludzi i jak sądzę także, do samego siebie. Po tym, jak coraz częściej spotykam się z rozmaitymi ideami i poglądami ściśle powiązanymi z szeroko pojętą ekologią, które jednak moim zdaniem (przy swych słusznych założeniach) często balansują na granicy fikcji i co gorsza - kiczu. Piszę o "czymś" co z braku lepszego określenia nazwę przemocą lub zadawaniem bólu. Ale nie w takim sensie jak to się dzieje na wojnie lub codziennie w miastach, na ulicy. Chodzi o "coś" co nie jest w żadnym razie podszyte nienawiścią, pogardą i głupotą, tylko istnieje jako nieodłączny element przyrody i życia. A wraz m.in. z miłością tworzy ich charakter (patetyczne, cholera).
CZĘŚĆ I
Mój dziadek był rolnikiem. Jako dziecko, obserwowałem jak rozdawał baty zlanym potem koniom, które z wozem pełnym gnoju ugrzęzły w błocie i nijak nie mogły ruszyć pod górę. Bił je, aż poszły do przodu. Miałem wtedy w oczach łzy i wyzywałem go w myślach. Byłem dzieckiem.
Dopiero później zrozumiałem, że nie robił tego z nienawiści. Później, gdy przekonałem się jak dziadek dba o swoje konie i jak bardzo je kocha. Tak, tak, były jego miłością (babka mogła być zazdrosna). Dlaczego je zatem bił ?
Mój dziadek całe swoje życie spędził na skraju lasu. Zima po zimie, rok po roku. Był częścią tego lasu. Ziemi i nieba. To nie było jednak mlekiem i miodem płynące, mdłe życie. Miał spracowane, twarde ręce. Ściął w życiu niejedno drzewo i zabił niejedno młode cielę. Niech mi jednak nikt nie powie, że był mordercą bo dam w pysk! (jeśli to facet).
CZĘŚĆ II
Natura to nie bajka z 1000 i 1 nocy ani kolorowa błyskotka. Pełna jest również bólu i przemocy (tej bez nienawiści). Jeśli ktoś afirmuje życie i świat, musi zaakceptować także tę jego cechę.
Oracz rozrywa ciało ziemi metalowym ostrzem. Sam wieczorem pada z wyczerpania.
Lew zabija zebrę, kot - mysz, modliszka pożera samca, kiedy on jeszcze kopuluje.
Jeśli ktoś powyżej 15 lat widzi naturę tylko jako słoneczną łączkę z parą jelonków, a harmonijne z nią współżycie jako niezrywanie kwiatków, to oczywiście nie ma o niej bladego pojęcia. Jest to godny pożałowania infantylizm.
Indianie zabijali zwierzęta tysiącami. Żeby żyć. Mimo to stworzyli wspaniałą kulturę harmonii ze światem, na którą tak chętnie powołują się dzisiaj ekologowie. Proszę nie zaprzeczać.
Myślę, że nasz stosunek do zadawania bólu i przemocy jest wypaczony, silnie zdeterminowany kulturą, którą wyssaliśmy z mlekiem matki, a także lichymi i jakże płytkimi "dyskusjami światopoglądowymi", których ostatnio coraz więcej. Będąc wychowanymi w "ciepłych pieluchach", co możemy wiedzieć o dramaturgii "dzikiego życia"?
Życie stoi obok śmierci, spokój obok lęku i jest to tak naturalne jak fakt, że po dniu następuje noc a po zimie - lato.
Nie znoszę głosów, które mówią, że przestępstwem jest obcięcie drzewu gałęzi. Mogę jej potrzebować dla rozniecenia ognia, bo marznę albo muszę przyrządzić posiłek. Zadaję drzewu ból, posługuję się przemocą, to fakt.
Jeśli żyłbym "dzikim życiem", liczyłbym się z tym, że mogę być np. rozszarpany przez wilki lub zamarznąć na śmierć. Poza wszystkim innym, nie byłoby w tym jednak ani krzty nienawiści, co w tym wypadku jest chyba istotą rzeczy.
Chyba warto stawiać sobie co jakiś czas pytania, nawet wydawałoby się stare i wyświechtane. Choćby dla odświeżenia atmosfery.
PYTANIE: Co oznacza tzw. harmonijne współżycie ze światem i kiedy to postępujemy godnie, a kiedy tylko mydlimy sobie i innym oczy?
P.S. Żeby było wszystko jasne, ten tekst nie namawia z pewnością do wyrywania skrzydełek owadom. Jeśli tak zostanę zrozumiany, to chyba powinienem przestać pisać.
Chciałbym tutaj nawiązać do tekstu Tomasza Pollera z ZB 7/95. Niezrozumiałym dla mnie jest określenie działań Babiogórskiego PN ...fikcyjną ochroną przyrody.
Zacznę od drobiazgu formalnego: licencje dla przodowników turystyki górskiej PTTK i przewodników beskidzkich oraz pozwolenia na nocne wejścia na Babią Górę BPN wprowadził nie ostatnio, lecz już z końcem 1992r. Ale nie w tym rzecz. Zdaniem autora, licencjonowanie przewodnictwa i reglamentowanie wypraw na Babią Górę nie ma ochronnego znaczenia. Ja zaś twierdzę inaczej i postaram się to po krótce uzasadnić.
Przewodnik turystyczny jest osobą mającą niewątpliwy wpływ na uczestników wycieczki. Jeśli zatem zostanie odpowiednio przeszkolony i otrzyma licencję, prowadząc wycieczkę zwróci większą, a co najmniej nie mniejszą uwagę na sprawy związane z ochroną przyrody i lepiej przekaże informacje o bogactwie przyrodniczym terenu.
Co do nocnych eskapad na Babią należy uświadomić sobie, że w większości Parków Narodowych w Polsce między 2100 a 600 obowiązuje zakaz wstępu, ze względu na dobro przyrody. Wyjścia takie stanowią zatem pewien wyjątek i powinny być ograniczone. Zresztą, oglądanie pięknych babiogórskich wschodów słońca w towarzystwie kilkunastu choćby ludzi mija się z celem. Ma to więc, oprócz ochroniarskiego, znaczenie praktyczne.
Pytanie pierwsze, zawarte w tekście T.Pollera jest chyba nieporozumieniem. Trudno bowiem wymagać od takiej instytucji, jak Kolegium ds. Wykroczeń by zawsze stała po jednej stronie. Kiedy otrzymywała wniosek o ukaranie za wykroczenie porządkowe podczas blokady - ukarało (stając niejako przeciwko dobru Pieńińskiego PN), a teraz kiedy otrzyma wniosek o ukaranie za wykroczenie przeciwko przepisom BPN też ukarze (stając tym razem po stronie Parku Narodowego). Taka jest specyfika działania tego organu.
Pytanie drugie wskazuje na to, że BPN blokuje kontakt z naturą i jest to przesada. Uzyskanie pozwolenia polega na wykazaniu się podstawową znajomością zasad ochrony przyrody, co nieprzepuszczalną blokadą jest dla tych, którzy kompletnie ich nie znają. Faktem jest, że pozwoleń wydaje się niewiele, ale można je otrzymać wcześniej czy później. Trochę cierpliwości dla dobra Babiej.
Miłośnik przyrody to nie tylko ten, który robi "dymy" w Czorsztynie czy też protestuje przeciwko rżnięciu Puszczy Białowieskiej, ale również ten, który rozumie rolę parku narodowego i potrafi pogodzić się z ograniczeniami, zakazami, licencjami. Chronić przyrodę trzeba nie tylko przed gigantami, lecz także przed nieuporządkowaną turystyką. Jeśli zabraniamy komuś posługiwać się piłą tarczową, betoniarką czy spychaczem, wymagajmy czegoś od siebie, miłośnicy przyrody - i nie zatratujmy Babiej Góry nocnymi (i nie tylko) wyprawami.
Tomasz Drozdowski
Chciałbym odpowiedzieć Tomaszowi Pollerowi, który w lipcowych ZB obnaża "złą wolę" dyrekcji Babiogórskiego Parku Narodowego, która zażyczyła sobie posiadania przez przewodników licencji na prowadzenie po parku. Przy okazji "podrzuca" on inne dobre pomysły, jak (cytuję): "kartę wstępu na łąkę, legitymację zbieracza poziomek albo bilety semestralne lub wakacyjne do lasu". Czyli - jednym słowem - złe parki narodowe wyganiają ludzi z gór. Ponieważ tego typu głosy "obrońców wolności" pojawiają się co pewien czas, wyjaśniam, co następuje:
1. W wielu parkach narodowych wprowadzono bilety wstępu. Przyjmuje to różne formy: opłat przy wejściu do parku (TPN), kart wstępu na platformy widokowe (PPN) czy opłat za przejście niektórymi szlakami (BgPN). Wynika to z nowej ustawy o ochronie przyrody, która nakłada na władze parku obowiązek organizacji ruchu turystycznego na jego terenie. Wiąże się z tym taki "drobiazg", jak np. znakowanie i remonty szlaków, co jednak trochę kosztuje. Mam nadzieję, że p. Tomasz Poller nie wierzy w istnienie "dóbr wolnych" i wie, że utrzymanie parku narodowego (jego substancji a nie tylko administracji) wiąże się z całą masą kosztów. Wiadomo, że budżet nie da na wszystko pieniędzy, a zresztą koszty te powinni pokrywać głównie zwiedzający park, a nie wszyscy podatnicy. To, że pieniądze z biletów nie idą na marne widać np. w Tatrach i Pieninach. Stan tamtejszych szlaków poprawił się jednak od czasów kiedy opiekę nad nimi sprawowało PTTK, prawda?
2. W większości górskich parków narodowych obowiązują licencje przewodnickie. Mają one kilka zalet. Po pierwsze - przez coroczne szkolenia związane z przedłużaniem ich ważności podnoszą kwalifikacje przewodników. Po drugie - grupy korzystające z usług licencjonowanego przewodnika wchodzą na teren parku bezpłatnie. Dzięki temu powstaje bodziec ekonomiczny zachęcający do wynajęcia przewodnika, a wszyscy wiemy, jak mogą niszczyć przyrodę grupy puszczone samopas. Po trzecie - opłaty za licencje (o ile są pobierane) wspomagają budżet parku. Przewodnik prowadząc grupę zarabia, więc wykupienie licencji jest z jego strony normalną inwestycją w prowadzoną przez siebie działalność gospodarczą.
3. Nie wiem, jak to wygląda na Babiej Górze, ale kilkukrotnie byłem świadkiem zniszczeń powodowanych przez kilkusetosobowe grupy "oazowe" oglądające wschód słońca z Trzech Koron. Jeżeli na Diablaku odbywają się podobne "imprezy", to nie dziwię się dyrekcji BgPN.
4. Jestem członkiem "ekologicznej milicji" - bez dotacji z ministerstwa. Pisząc to wyjaśnienie oparłem się głównie na doświadczeniach z PPN i TPN, gdzie corocznie uczestniczę w Akcjach Letnich SOP.
Marian Kulig,
Studencka Grupa Rejonowa Straży Ochrony Przyrody,
* Sławkowska 12, 31-014 Kraków,
( 22 22 64, 22 21 47 w. 29,
fax: 22 22 64, 22 21 47 w. 22
CIĄG DALSZY "TOKSYCZNYCH MIAZMATÓW PRACOWNI"
W ZB 8/95 ukazała się polemika Jaremy Dubiela ze mną i z poglądami "Pracowni", zatytułowana Toksyczne miazmaty "Pracowni". Autor zarzuca mi zawężoną świadomość i obrażanie innych, złośliwą interpretację faktów, a całej "Pracowni" wygonienie narodowców (skinów), którzy chcieli nagrać swoją wypowiedź na tle naszych transparentów podczas pikiety dla Puszczy i to, że "Pracownia" związana jest tylko z określoną orientacją polityczną. Oburza go również tytuł artykułu w "Dzikim Życiu": Międzynarodowa lekcja udzielona polskim aktywistom. Polemika kończy się stwierdzeniem, że jej autor nie rokuje sprawie Puszczy szybkich sukcesów z powodu prowadzenia tej kampanii przez "Pracownię". Ponieważ nic tak nie wyjaśnia poglądów, jak polemiki, postanowiłem na nią odpowiedzieć. Przede wszystkim jednak chciałbym wyjaśnić, że - moim zdaniem - polemika powinna się cechować krytyką, choćby najostrzejszą, a nie epitetami w rodzaju "toksyczne miazmaty". Krytyka nie polega na wynajdywaniu obelg, epitetów itp. (chociaż niewątpliwie ułatwia to polemikę ich adresatowi albo ją po prostu kończy), lecz na przekonaniu do swoich racji. A jeśli polemista przekona do swoich - to dobrze, bo chodzi nam o przyrodę, prawda? Nie o obronę swoich "okopów"?
Z jednym wątkiem Polemisty zgadzam się i przepraszam. Faktycznie, niezbyt wyraźnie podziękowaliśmy bore za pomoc i niniejszym to czynię. bore robi dużo dla wielu kampanii, za co mu chwała, ale popełnia też błędy. My też. Dla nas była to międzynarodowa lekcja i chciałbym, żeby była ona również lekcją dla innych aktywistów. Nadal uważam, że to źle, iż kiedy policja zatrzymywała ludzi przykutych do bramy ministerstwa i okupujących gabinet ministra, a szybkie przekazanie informacji w świat mogło się okazać decydujące dla powodzenia tego protestu i losu tych ludzi (wśród nich pracownika bore, będącego również członkiem "Pracowni") nie można się było dodzwonić do Biura Obsługi Ruchów Ekologicznych, a osoba dyżurująca tam wspomniała, że część pracowników bore niechętnie widzi zajmowanie telefonów tą sprawą. Mogę to zrozumieć, bo "zmęczenie, Zielony Telefon, rozdawanie sadzonek" itp. Bywa tak, że jest coś ważnego, a my po prostu nie mamy już siły tego się podjąć. To zrozumiałe i poza dyskusją. Jednak w polemice Jaremy Dubiela dominuje inny wątek, strategiczno-ideologiczny - równości wszystkich spraw. Uważam, że jeśli chcemy coś dla przyrody osiągnąć, to nie możemy zawsze na wszystko patrzeć okiem równości, lecz doraźnie stosować hierarchię, wynikającą z okoliczności. Widocznie dla mnie ta hierarchia jest nieco inna i temu poglądowi dałem wyraz w jednym zdaniu artykułu.
Cieszę się bardzo, że Jarema Dubiel się pomylił i że wyszło na nasze. Kampania, której w polemice nie rokował sukcesów, odniosła jeden za największych sukcesów w obronie przyrody w Europie, jeszcze zanim polemika się ukazała: od lipca obowiązuje zakaz cięcia starych drzew w całej Puszczy (spełniony pierwszy postulat kampanii), mamy 9 nowych rezerwatów na obszarze Puszczy, a od stycznia'96 park narodowy będzie powiększony o ponad 100%. Oczywiście, piszę to przekornie, nie chodzi o poczucie wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami wielkanocnymi, ale o potwierdzenie słuszności obranej strategii (mimo wielu popełnionych błędów) i w rezultacie, o całą przyrodę.
Uważam, że złą strategią - która przewija się w polemice J.Dubiela - jest mieszanie wszystkiego razem i pozostawanie na zbyt ogólnikowym poziomie; a także mieszanie ekologii radykalnej z tym, co nazywamy w naszej książce ekologią płytką, albo ekologią społeczeństwa wzrostu przemysłowego. Chciałbym bardzo, żeby mój Polemista zrozumiał, że kiedy apelowałem w "Dzikim Życiu": Nie dajcie się wplątywać w różne "dni", nie wierzcie ich propagatorom dopóty, dopóki nie zajmą się konkretnymi miejscami, gdzie przyroda jest niszczona i nie zaczną się domagać konkretnych rozwiązań, to nie jest to przejaw zawężenia świadomości, ani chęć obrażenia kogokolwiek, co mi JD przypisuje. O co można się tu obrazić? Że domagamy się konkretnych rozwiązań dla przyrody? A może to ci, którzy się obrażają chcą uniknąć prawdziwych wyzwań, żeby prowadzić bezkonfliktową, spokojną działalność ekologiczną? Tylko czy jest ona jeszcze wtedy ekologiczna? Ten apel jest dla nas bardzo ważnym stanowiskiem, mówiącym o naszej filozofii. Nie jestem tu odkrywczy, to samo pisał amerykański "Greenpeace Journal" po Dniu Ziemi'90, nie wspominając już o innych ruchach ekologicznych, nawołujących, by raczej obchodzić "Noc Ziemi". Uważam, że jedynym sensownym obchodzeniem Dnia Ziemi byłoby właśnie dedykowanie go bardzo konkretnym problemom, co roku innym, a nie poruszanie wszystkich na raz: i tych rzeczywistych, i tych pseudoekologicznych sponsorów, dla których jest to wyśmienita okazja, by namieszać ludziom w głowach i dalej rozwijać rynek konsumenta, tylko nazwanego eufemistycznie "ekologicznym".
Moim zdaniem, najlepszą strategią jest wyrazisty przekaz i maksymalne wykorzystanie okoliczności. Taką okolicznością był przyjazd aktywistów różnych organizacji ekologicznych z 12 krajów i pierwsza tego typu - jak na razie - akcja w Polsce. Ponieważ zbiegła się z Dniem Ziemi, a sprawa puszczy to przecież sprawa ochrony najcenniejszego lasu w Europie, z ogromną ilością żyjących tam gatunków.
uważałem i nadal uważam, że warto było zrobić z tego jeszcze mocniejszą akcję - odkładając na te parę dni na bok inne ważne sprawy, którym akurat nie sprzyjało tyle okoliczności. Uważam, że jednym z ukrytych aspektów niechęci do mocniejszego zaakcentowania tego dnia spraw Puszczy były ambicje. Cóż znaczy zdanie mojego adwersarza: Za każdym tematem stoi grupa ludzi i wszyscy są przekonani, że ich temat jest równie ważny? Czy chodzi o grupy ludzi, czy o rezultat dla przyrody? I chociaż np. "Zielony Uniwersytet" lub "wegetarianie" to też ważne i ciekawe tematy (podobnie jak wiele innych kampanii i aspektów naszej działalności), to jednak uważam, że w takiej konkretnie chwili nie są to tematy najważniejsze. Ale oczywiście, możemy różnić się zdaniami i nie mam o to do nikogo pretensji. Nie musimy wszyscy zajmować się dziką przyrodą, bylebyśmy tylko nie poprzestali na zajmowaniu się mówieniem o sobie samym. Bolek Rok zdecydował się w Dniu Ziemi zrobić audycję telewizyjną poświęconą tylko Puszczy Białowieskiej i dzięki temu właśnie pojawił się kolejny mocny argument za utworzeniem parku na całym obszarze Puszczy (głosowanie telewidzów), za co uratowane drzewa na pewno mu dziękują. Dlaczego filozofia "kupy" nas w "Pracowni" nie przekonuje, piszemy szerzej w naszej książce W obronie Ziemi.
Na koniec słów parę o "wygonionych" przez nas "środowiskach narodowych". Otóż tu również różnimy się w poglądach. To nieprawda, że jesteśmy przypisani do jakiejś określonej opcji politycznej. To zupełny absurd i nie rozumiem, jak działacz ekologiczny może nas tak oceniać (chociaż już nas określano mianem frakcji różnych ugrupowań, masonami, Żydami, mahometanami, buddystami, komunistami, a nawet zarzucono nam, że jesteśmy finansowani przez zachodni przemysł drzewny). Pragnę więc wyjaśnić, że na "naszą" manifestację w obronie przyrody może przyjść każdy, kto chce bronić przyrody - narodowiec, komunista, socjalista, ale nie jako narodowiec, komunista, prawdziwy Polak czy kto tam jeszcze, lecz jako obrońca przyrody, bo nie jest to Hyde Park dla głoszenia swoich politycznych poglądów, a poza tym żaden dzielący "-izm" nie daje się pogodzić z ekologią, która uczy nas, że wszystko jest ze sobą powiązane. My nie jesteśmy tak święci, byśmy umieli powiedzieć, jak mój Polemista, że: każdy, (...) kto przyłącza się, jest mile widziany. Nie każdy. A dlaczego nie każdy, mogę wyjaśnić przy innej okazji. A swoją drogą - kontynuując tok myślenia Jaremy Dubiela - to ciekaw jestem, czy poszedłby on na przykład na manifestację z Pol Potem, który jest znanym przeciwnikiem elektrowni atomowych i rzecznikiem swoistego bioregionalizmu?
GH