Miejscem człowieka jest ziemia. Wykłady z ekofilozofii |
Pisząc kolejną książkę poświęconą modnej i rozwijającej się dynamicznie "filozofii ekologicznej", czy też, jak chcą tego niektórzy radykalniejsi wyznawcy tego nurtu, "filozofii Nowej Ery", nie sposób nie zadać sobie pytania: czy to już filozofia, z jej niezbędnymi rekwizytami myślowymi - systemowością, logiką, przemyślanymi założeniami, porządnie w myśl tej logiki wywiedzionymi z założeń twierdzeniami - czy tylko kolejny "pomysł na lepszy świat", ot choćby taki jak głośny swego czasu "Punkt zwrotny" F. Capry? Odpowiedzi na to pytanie nie są wcale oczywiste, a nawet komplikują się coraz bardziej, albowiem przedrostek "eko" służy obecnie w takim samym stopniu natchnionym wizjonerom w typie wspomnianego przed chwilą Capry, jak i bezimiennym producentom - bo wszystko, co ma taki przedrostek, można sprzedać o kilka dolarów drożej. My oczywiście nie będziemy używać go tylko po to, by Czytelnik "Wykładów" zapłacił za książkę nieco drożej - ale problem pozostaje. Dopóki ekofilozofia nie stanie się po prostu filozofią przełomu wieków XX i XXI, trzeba się do jej nowinkarstwa i uroszczeń odnosić co najmniej krytycznie.
Czy zatem możemy zrodzoną z buddyjskiego współczucia dla każdej nieświadomej, a przez to cierpiącej istoty, naszkicowaną przez Arnie Naessa i doprowadzoną do pełni manifestacji przez Henryka Skolimowskiego ekofilozofię1 nazwać po prostu filozofią i wykładać ex cathedra ku zgrozie kolejnych studenckich roczników? - Chyba jednak nie. A to dlatego, że w ekofilozofii - jak w każdej formującej się dopiero dziedzinie ludzkiej penetracji umysłowej - nie ma ustalonych pomysłów i dobrze znanych chwytów metodologicznych. Każdy obecnie piszący o ekofilozofii autor podaje coś "od siebie", choć oczywiście główny zarys systemu jest już zauważalny.
Jest to bodaj najprzyjemniejszy i najbardziej twórczy etap rozwoju omawianej tu teorii. Poszczególni autorzy, publikujący wyniki swych przemyśleń podają co prawda ustalone sądy, lecz ekofilozofia jako całość jest wciąż płynna. Nie ma ona jeszcze sformalizowanej, sztywnej logiki, nie ma zbyt wielu zdań apriorycznych, ani też nie jest zbyt ścisła; za to można poruszać się po niej owym cudownym wynalazkiem, który niezapomniany Kazimierz Wyka nazwał był kiedyś "bezdowodowym prawem eseisty". Na tym etapie ekofilozofia, nie rezygnując bynajmniej z rygoryzmu wnioskowania właściwego filozofii jako takiej, ma ogromne możliwości oddziaływania na wyobraźnię, z którą z kolei "porządna" i obrosła szacowną skądinąd tradycją filozofia akademicka radzi sobie słabo. Nie dziwota więc, że do tego oddziaływania sięga ekofilozofia chętnie i często. I tym mniej dziwne będzie, jeśli już tak zostanie, jeśli filozofia wieku XXI będzie posługiwać się właśnie odwołaniem do wyobraźni jako zasadniczą metodą oddziaływania na odbiorcę.
Kolejnym problemem ekofilozofii jest... zakres zastosowań filozofii: czy to tylko rozważania o Bycie, Języku i Metodach Życia, czy może, wzorem wolteriańskim, więcej - myśl zdolna podporządkować sobie cały proces materializowania się obecnych w aktualnej świadomości mitów i przeczuć? A może i jeszcze więcej: może ekofilozofia jest już dojrzała do roli nie tylko stworzenia lege artis jakiejś ekologicznej ontologii, antropologii i epistemologii, lecz i do odegrania aktywnej, mito- i kulturotwórczej roli społecznej?
Takie i podobne pytania wciąż są obecne i aktywne w umysłach twórców i wyznawców ekofilozofii. I jak długo obecne i aktywne tam będą, tak długo filozofia ta, nie będąca przecie niczym więcej jak tylko jednym jeszcze "systemem oswajającym Nieskończoność" - będzie żywa i płodna. Oby taką pozostała jak najdłużej, a ponieważ sam twórca pojęcia "ekofilozofia" mawia, że powinna ona być własnością wszystkich, przeto i autor niniejszych rozważań - nie umniejszając ani trochę ogromu zobowiązań intelektualnych wobec prof. Skolimowskiego i innych twórców filozofii ekologicznej - poczuł się zobowiązany, by do tej wspólnej własności coś dodać, nie ograniczając się tylko do zreferowania aktualnego stanu ekofilozofii.
Teksty zamieszczone w książce to nieznacznie tylko obrobione stylistycznie zapisy wykładów wygłaszanych przez autora we wrocławskim Studium Edukacji Ekologicznej od roku akademickiego 1994/95 (skondensowane i odfiltrowane z naturalnych podczas wykładu, a niestrawnych w lekturze, dygresji i anegdot; wtręty niezbędne dla zrozumienia całości wywodu umieszczono w przypisach). Eseistyczna forma, jaką nadano rozważaniom, to wyraz przekonania, że filozofia, bardziej może nawet niż literatura, jeśli chce oddziaływać - musi "uwieść" Czytelnika, nie zanudzając go zbytnio kwestiami warsztatowych i terminologicznych sporów wewnątrzśrodowiskowych. Zaś swobodnie pojmowana systemowość, pozwalająca w filozoficznych ramach wtrącić swoje trzy grosze i do rozważań o kondycji współczesnej nauki, sztuki, a nawet ekonomii, to wyraz przekonania autora, że filozofia jednak nie powinna zamykać się w wyniosłym hermetyzmie akademickich katedr, że źródłem jej siły i zasadniczym jej raison d'etre jest profesjonalne i dające ludzkości poczucie metafizycznego bezpieczeństwa przejęcie kontroli nad procesami mito- i kulturotwórczymi.
Nie jest to jednak li tylko zapis własnych przemyśleń, studiów, wizji i chciejstwa autora, tak jak oczekiwalibyśmy tego od kogoś, kto sam tytułuje się filozofem, to raczej spisanie owej swoistej i niepowtarzalnej wymiany myśli i energii, jaka towarzyszy kontaktowi wykładowcy z jego słuchaczami. Wtedy notatki nie są potrzebne: zdania wygłaszane są "same z siebie", zda się, wprost z połączenia wykładowcy i odbiorców. A ponieważ większość słuchaczy-współtwórców "Wykładów" to ludzie młodzi, należący bez wątpienia do pokolenia Ery Wodnika, przeto autor nazywa tę metodę dochodzenia do teoretycznych uogólnień - sondowaniem świadomości pokoleniowej.
Jeśli pozyskane opisaną wyżej metodą treści podane w wykładach przestaną z roku na rok (a raczej z rocznika na rocznik studencki) zmieniać się i ewoluować, oznaczać to będzie uchwycenie i zamknięcie w jednolitą formę owego coraz już wyraźniejszego przełomu pokoleniowego, który wraz ze studentami urodzonymi na początku lat siedemdziesiątych i później, wkracza na uczelnie - i domaga się od swych nauczycieli treści nowych, dopasowanych do nowej wrażliwości. Na razie jeszcze do takiego uchwycenia daleko, zatem i o jednolitości ekofilozofii mówić raczej trudno.
Książka niniejsza nie ma zatem ambicji tworzenia jednolitej
doktryny ekofilozoficznej, ani nawet uporządkowania pojęć
z tej dziedziny; jest raczej jednym więcej kamyczkiem wrzuconym
do proekologicznego ogródka naszych czasów. Autor
ma jednak nadzieję, że będzie to kamyczek, który
przyda się do budowy solidnego gmachu, jaki niewątpliwie
kiedyś z nich powstanie.