Podobnie jak leśnictwo, łowiectwo dysponuje własną, z reguły świadomą i sprawną kadrą ludzką, zdolną prowadzić prawdziwie proekologiczną gospodarkę zasobami przyrody. Zresztą czyni to od wielu lat, o czym mało kto zdaje się wiedzieć, czy przyznawać. Utarło się bowiem wysoce szkodliwe przekonanie o niszczycielskiej roli łowiectwa wobec populacji zwierzęcych. Z upodobaniem hołdują temu przekonaniu liczni przyrodnicy, ruchy ekologiczne i mnóstwo przeciętnych ludzi. Jest prawidłowością cywilizacyjną, iż im społeczeństwo bardziej zurbanizowane, tym bardziej przeciwne polowaniu. Nietrudno wykazać ocean hipokryzji zawartej w takiej postawie społecznej.
Otóż ci wszyscy "ekolodzy" z uporem godnym lepszej sprawy wierzą, że wyeliminowanie polowania łownych gatunków zwierząt przywróci - no właśnie - co? Harmonię w przyrodzie, czy może pozwoli odtworzyć się gatunkom wymierającym? Wiemy, że nic z tych rzeczy nie osiągniemy tym sposobem. O co zatem chodzi? Moim zdaniem w grę wchodzi czasem pospolity brak wiedzy, czasem ruchy ekologiczne są wykorzystywane do walki z łowiectwem przez inne siły społeczne (łącznie z zagranicznymi), mające na widoku "nowe zawłaszczenie" zasobów dotychczasowego dorobku łowiectwa, czasem w grę wchodzi sentymentalizm, przekonanie, że jak już znikną polowania, to zapanuje ekologiczna szczęśliwość.
Ten ostatni aspekt jest o tyle ważny, że pełni chyba jakąś funkcję zastępczą w rodzaju chłopca do bicia. Przecież uczestnictwo (partycypacja) w cywilizacji przemysłowej, a więc oczekiwanie towarów, energii i usług, przyczynia się do bezpowrotnej dewastacji przyrody. Jednak wśród miejskiej populacji "ekologów" nie widać zbyt wielu chętnych do rezygnacji z wygód życia zurbanizowanego. O wiele łatwiej jest protestować np. przeciwko łowiectwu. Paradoksalnie, łowiectwo (w sensie nowoczesnym, nowożytnym itp.), podobnie jak leśnictwo i rolnictwo, jest z natury techniką ekologizacyjną. Wszędzie tam, gdzie łowiectwo polega tylko na zabijaniu zwierząt (polowanie), tam bardzo szybko przestają istnieć zwierzęta łowne. Mówimy wówczas, że jest to skrajny przypadek łowiectwa nie tyle nawet prymitywnego (przecież ludy prymitywne z reguły umiarkowanie eksploatują "swoje" populacje zwierzęce), co rabunkowego. To nowoczesne łowiectwo, a nie ochrona przyrody lepiej gwarantuje trwałość a nawet rozwój wielu populacji i gatunków zwierzęcych. Dzieje się tak dzięki istnieniu zorganizowanej grupy ludzi (myśliwych), zainteresowanych trwałością przedmiotu swojej troski (populacji zwierząt łownych). Nie jest to nic innego, jak ekologizacja. Inaczej: nowoczesne łowiectwo odkryło kilkadziesiąt lat temu technikę, którą proponuję zastosować dla całokształtu relacji "człowiek - środowisko".
W obecnej dyskusji nad przyszłością łowiectwa, oprócz potężnego strumienia szumu informacyjnego, podyktowanego złą wolą i pospolitym brakiem wiedzy, da się wyróżnić dwa przeciwstawne poglądy. Jeden uważa, że za zanikanie niektórych gatunków winę ponosi wyłącznie łowiectwo. Zwolennicy tego poglądu skłonni są ginące gatunki natychmiast brać pod ochronę. Jak się okazuje, to ginące gatunki wzięte pod ochronę realizują (mogą realizować) dwie strategie:
Części chronionych gatunków to się udało. Ale nie jest to jakaś szczególna zasługa ochrony! Większość gatunków jednak mimo ochrony dość szybko znika z krajobrazu. Sytuacja uległa zmianie, gdy zajęli się nimi myśliwi. Istniejące programy restytucji i reintrodukcji ginących gatunków (a jest ich dużo) dają tu dużo do myślenia. W niektórych przypadkach łowiectwo ma sukcesy wręcz spektakularne (np. sprawa bobra i łosia).
Drugi pogląd obarcza łowiectwo winą za... nadmierny rozwój populacji zwierzyny grubej wyrządzającej duże szkody w lasach i na polach. Uważam jednak, iż łowiectwo niepotrzebnie się tym szczyci jako swoim sukcesem, a przeciwnicy nadmiaru zwierzyny niepotrzebnie winę zwalają na łowiectwo. Przyczyna nadmiernych stanów zwierzyny grubej nie leży wcale w "nadopiekuńczości" łowiectwa wobec niej, ani braku dużych drapieżników w lasach (jak chcieliby zwolennicy ultraekologii). Przyczyna leży w istotnych zmianach jakie zaszły w samym środowisku lasów. Nadmierne ("polityczne") wyręby w lasach w ciągu ubiegłych dziesięcioleci zaowocowały pojawieniem się wielkich powierzchni młodników zapewniających schronienie zwierzynie, ale... nie dostarczających pełnowartościowego żeru. Istotne zmiany społeczne i gospodarcze (wzrost dostępności samochodów i lawinowe zapotrzebowanie miejskich mas ludzkich na kontakt z przyrodą) zwiększyły presję ludzką na lasy. Wzrósł stopień penetracji lasów przez ludzi, zmniejszył się komfort psychiczny zwierzyny. Wiadomo np., że zestresowana zwierzyna wyrządza dotkliwe szkody w uprawach i młodnikach, większe niż zwierzyna nie płoszona.
Pojawienie się licznych kompleksów lasów porolnych położonych wśród pól i wielkołanowych upraw rolnych (pewne elementy gospodarki farmerskiej) spowodowały, że zwierzyna obiera je sobie za czasowe ostoje i w okresach nasilonej penetracji przez ludzi właściwych ostoi leśnych - nie wraca do niespokojnego lasu.
Wszystko to owocuje istotnym wzrostem szkód tak w lesie, jak i na polu oraz tworzy rozległe pole konfliktowe na styku łowiectwo - leśnictwo i rolnictwo.
Nie sądzę też, by realną była alternatywa powszechnego wprowadzenia dużych drapieżników do polskich lasów w celu utrzymania równowagi biologicznej. Rzecz dotyczy takich gatunków jak niedźwiedzie, wilki i rysie. Jest to alternatywna całkiem realna z biologicznego czy behawioralnego punktu widzenia. Te drapieżniki są w stanie bytować nawet w silnie antropogenicznym krajobrazie. Rzecz bowiem w tym, że zakres ich adaptacji przybiera najczęściej formy o jakich się ekologom nie śniło. Siedliska ludzkie np. dla niedźwiedzia przedstawiają o wiele atrakcyjniejsze środowisko zdobywania pokarmu niż ubogie w "niedźwiedzi" pokarm lasy. Również wilki i rysie o wiele chętniej wolą atakować bezbronne zwierzęta domowe, niż ścigać się ze zwierzyną dziką.
Tak "idealistycznie" pojęta naturalizacja krajobrazu staje się swoją karykaturą. Jest to możliwe tam, gdzie osiągniemy znaczny stopień wyludnienia krajobrazu. W tym opracowaniu upieram się jednak przy "społecznym" (a więc nie "depopulacyjnym") wariancie ekologizacji. W lansowanej wizji ekologizacji upieram się też przy koncepcji głębokich zmian tak środowiska społecznego jak i przyrodniczego. Co to oznacza? Nie można na zaludnione obszary wypuszczać "dzikich" niedźwiedzi, wilków i rysi. Skończy się to albo ucieczką ludzi, albo - prędzej czy później - wybiciem tych zwierząt. Za pouczające i w istocie głęboko "ekologizacyjne" uważam doświadczenie przeprowadzone na niedźwiedziach w parkach narodowych USA. Gdy ilość konfliktów na styku: niedźwiedzie - turyści osiągnęła swój szczyt, a wywożenie niedźwiedzi w odludne miejsca nie dawało rezultatu, gdyż wszystkie natychmiast wracały do "zasobnych w plecaki" żerowisk w parkach, podjęto inną próbę. Odłowione niedźwiedzie poddawano specjalnemu treningowi, mającemu zniechęcić je do zbliżania się do człowieka, a zachęcić - do pobierania bardziej naturalnego pokarmu.
Ot i mamy cały sekret (i filozofię) ekologizacji, musimy zmienić człowieka tak, by zaakceptował prawo innych istot do życia w przyrodzie, ale czasem musimy nagiąć "dziką" przyrodę tak, by w ogóle mogła przetrwać. Taka całkiem realna tresura niedźwiedzi i wilków, może też żubrów jest dokładnie w tym samym duchu co tworzenie sztucznych drzewostanów, budowanie gniazd przez ptaki ze sztucznego włókna, czy... selekcja poliploidalnych buraków (nieograniczone źródło słodyczy (energii), gigantyczna ilość paszy dla zwierząt, element płodozmianu).
Spór o łowiectwo "na poziomie gminy" ma jednak całkiem inny charakter niż wyobrażają to sobie mieszkający najczęściej w miastach zwolennicy ultraekologii. Rolnicy z natury nigdy nie byli zwolennikami bytowania dzikich zwierząt na swoich terenach. Ze zrozumiałych względów. Jeśli ktoś ma im to za złe, a mieszka np. w dużym mieście, niech odpowie, dlaczego woli (?) mieszkać w mieście, a nie w środku puszczy?
Na poziomie ekologizującej się gminy są do rozstrzygnięcia dwa problemy:
Z grubsza w lasach występuje nadmiar zwierzyny, który po pierwsze musi ulec często dość drastycznej redukcji, a po drugie - ekologizacja musi znaleźć techniki, które pozwolą tej zwierzynie bytować bez szkody dla lasu i dla gospodarki rolnej. Na polach - odwrotnie, większość gatunków zwierzyny polnej (szczególnie drobnej) wyraźnie zmniejsza swą liczebność. Głównie za przyczyną chemii, braku pokarmu i schronienia, nowych chorób, mechanizacji.
Być może zmiany będą dotyczyć również ograniczenia wstępu do lasu. W każdym razie niekontrolowany napływ olbrzymich mas ludzkich do lasu w poszukiwaniu odpoczynku i płodów runa leśnego musi być jakoś ograniczony, jeśli nie chcemy dopuścić do kompletnego zadeptania, zaśmiecenia i zniszczenia lasów. Jest to bardzo trudny problem. Jestem w tej książce zwolennikiem "środowiska otwartego" dla społeczeństwa. To gwarantuje sukces ekologizacji w ogóle, ale gwarantuje wtedy, gdy jest to wymiana ekwiwalentna!
W dużym uproszczeniu wygląda to tak, iż uważam, że każdy, dosłownie każdy człowiek ma prawo do naturalnej choinki, ale tylko wtedy, gdy sam ją sobie wyhodował lub kupił. Podobnie ma prawo do pęczka bazi, gałązek brzozowych, bukietu kwiatów - czemu nie! Ale warunek pozostaje ten sam. Ma również prawo do kiełbasy z dzika i pasztetu z zająca. Tyle, że zgodnie z prawem musi być wykwalifikowanym myśliwym. A jako taki - musi włożyć nieproporcjonalnie dużo wysiłku w hodowlę, ochronę, a nawet samo pozyskanie i przerób dziczyzny. Innej drogi po prostu nie ma i nigdy nie będzie!
Nie da się ukryć, że większość społeczeństwa korzysta okazjonalnie z lasów na zasadzie wymiany nieekwiwalentnej. Przypomina to nieco smutny koniec lasów naturalnych niszczonych przez ciążące na nich obowiązki serwitutowe (pozyskanie łyka na łapcie, grabienie ściółki, wypas bydła, owiec i świń, użytki drzewne, chrust, pniaki, zbiór owoców i grzybów itp., itd.). Wykup serwitutów położył kres niszczycielskiej działalności, ale kosztował zniszczenie dodatkowej powierzchni lasów (wartość serwitutu realizowano często nie w formie gotówkowej, lecz w naturze - przez wydzielenie części lasu). Lasów, które zostały wydzielone na spłatę należności serwitutowych najczęściej już nie ma, zostały doszczętnie wycięte. Ocalały te, które uwolnione od ciążących na nich zobowiązań zaczęły ewoluować jako przedmiot tego co nazywamy gospodarką leśną - jako lasy kierowane ręką ludzką. Nazywam to ekologizacją pierwszego stopnia.
Trzeba było 100 i 200 lat by "odzwyczaić" niegdysiejszych włościan od teraz już nieprawnego pobierania darmowych pożytków z lasów. Proces ten kosztował morze łez i niejedno ludzkie życie. Żyje jeszcze wiejska bajęda o gajowych wyposażonych w grube dębczaki i goniących z lasu amatorów jagód, grzybów, chrustu i żerdzi. Krwawa to była nauka, ale trzeba się było przyzwyczaić. Przyzwyczaić do kupowania (tego, co kiedyś w epoce serwitutów było za darmo).
Dzisiejszy wstęp do lasu jest bodajże ostatnim serwitutem, z którego korzysta społeczeństwo, a który jest szczątkową formą prawa do korzystania z wielu darów lasu.
Oczywiście zniesienie serwitutów było podyktowane nie tylko tragicznym stanem lasu lecz i wzrostem zainteresowania nim jako źródłem dochodów w tworzącej się gospodarce towarowo-pieniężnej. Nie byłoby zniesienia serwitutów, gdyby nie rewolucja agrarna: zastosowanie płodozmianu czteroletniego, uprawa nowych roślin, szersze stosowanie obornika ze słomy itp. Można było wyeliminować grabienie ściółki w lasach (co prowadziło przecież do kompletnego wyjałowienia siedlisk leśnych) tylko dlatego, że intensywna uprawa lepiej nawożonych pól dawała obfitość słomy już nie na paszę a na ściółkę. Można było wyeliminować wypas bydła w lasach tylko dlatego, że lepszą paszą dysponowały zmeliorowane łąki i pastwiska, a także wprowadzone wówczas do uprawy rośliny motylkowe i okopowe. Można było zaprzestać pasania świń w lasach dębowych i bukowych oraz zbierania żołędzi i buczyny na karmę zimą tylko dlatego, że rolnictwo miało już lepszą paszę w postaci dostatku ziarna zbóż, ziemniaków, buraków, brukwi i dyni.
Jak się zdaje także los tego ostatniego serwitutu w postaci wolnego wstępu do lasu jest już przesądzony, prędzej czy później. Oczywiście presja dzisiejszych tłumów ludzkich na las jest innego rodzaju niż 100 - 200 lat temu. Wydaje się jednak, że wobec ogromu zjawiska niesie w sobie specyficzne i zarazem totalne zagrożenia. Językiem spustowym pierwszej ekologizacji było przekonanie o potrzebie chronienia tego, co decyduje o dochodzie z lasu - żyzności gleby (stąd m.in. zakaz grabienia ściółki). Dzisiaj zagrożona jest różnorodność biocenoz, a więc to co decyduje o ich stabilności.
Las nie przestał być oceniany pod kątem wartości możliwych pożytków. To nadal obowiązuje. Ale jednocześnie został "przewartościowany" jako źródło innych dóbr (tzw. pozaprodukcyjna funkcja lasu). Istnieją już dzisiaj dziesiątki systemów waloryzacji lasu, gdzie wartość pozaprodukcyjną ocenia się na wielokrotność wartości np. drewna z tego lasu.
Jednym z najważniejszych czynników ekologizacji łowiectwa jest zapewnienie zwierzynie spokojnego środowiska leśnego. Spokój w lesie to mniejsze szkody w uprawach i leśnych, i polnych, to wreszcie możliwość hodowli takich ilości zwierzyny, jaką bez szkody dla zbiorowisk roślinnych można utrzymać. Dotychczas w Ustawie o lasach mówi się o zakazie wstępu do oznakowanych ostoi zwierzyny (art. 26). Co jednak będzie, gdy za taką "kompleksową" "ostoję" uznamy cały kompleks leśny? Gdy oprócz miejsc najczęstszego przebywania "pospolitej" zwierzyny leśnej (jeleni, danieli, saren, i dzików) weźmiemy pod uwagę strefy ochronne gniazd rzadkich ptaków, ostoje bobrów i kuraków leśnych, łosi i być może wielkich drapieżników? Może się okazać, że dla ludzi pozostaną tylko nieliczne miejsca. Ba - by tam się dostać, potrzebna będzie płatna karta wstępu i zdany egzamin ze znajomości reguł zachowania się w lesie. Utopia? Wiele na to wskazuje, że nie, że logika wydarzeń zmusi społeczeństwa zurbanizowane do kolejnego rewolucyjnego ograniczenia ich swobód.
I chyba nie ma sensu nad tym faktem specjalnie ubolewać, tak jak nie ubolewamy nad wykluczeniem z lasu świniopasów i pasterzy bydła. Przyszłość ma tylko zasada ekwiwalentnej wymiany świadczeń. Kupujemy choinki, drewno, stroiki i nikogo to nie dziwi, choć przecież tak nie dawno można było te dobra pobierać samemu. Nie kupuje się prawa wypasu, czy zbioru żołędzi na paszę bo mamy lepsze źródło paszy. Żołędzie miast karmić "naturalnie" świnie, stały się niezbywalnym elementem biocenozy leśnej, zostały jej zwrócone. Czy przypadkiem nie mistyfikujemy np. prawa wstępu do lasu w poszukiwaniu grzybów, tłumacząc, iż realizujemy w ten sposób potrzebę kontaktu z naturalnym środowiskiem? Gdyby to była prawda, nie powinniśmy obserwować w lasach tego dzikiego spustoszenia jakie zazwyczaj obserwujemy po przejściu przez nie ludzkich tłumów.
W takim razie - jeśli o grzyby chodzi - potrzebą chwili jest sztuczna ich uprawa (trudniejsza w przypadku grzybów mikoryzowych) i po prostu sprzedaż (jak pieczarki) oraz pozostawienie w spokoju grzybów leśnych. Byłyby z tego dwie korzyści:
Uwzględnienie potrzeb zwierzyny leśnej jest w zasadzie zajęciem Służby Leśnej i myśliwych. I trzeba pamiętać, że są to na pewno fachowcy. Tam jednak gdzie ich działanie może być nazbyt schematyczne - potrzebne będą korekty. Pisałem o tym, lecz wspomnę raz jeszcze:
Wszystko to są rzeczy dobrze znane leśnikom i myśliwym. Jak również reguły dokarmiania zwierzyny, tworzenia poletek zaporowych, zapobiegających wychodzeniu zwierzyny na pola, wreszcie tzw. letnie dokarmianie np. dzików. W programie ekologizacji mówi się też o odpowiednim planowaniu terminów trzebieży w lasach, by dostarczyć zwierzynie pędów i kory w okresie zimowym.
Widać wyraźnie jak bardzo łowiectwo przypomina hodowlę zwierząt domowych i jak mało jest w nim polowania, a jak wiele "hodowli". A jednak mimo to zwierzyna łowna nadal jest zwierzyną dziką, tak jak sadzony od pokoleń las dąży do tego by stać się puszczą a nie plantacją. Gdybyśmy do tej pory nie hodowali i nie chronili zwierzyny, to nie mielibyśmy "zwierzyny całkiem dzikiej" - nie mielibyśmy zwierzyny wcale.
Mając to na uwadze nie twierdźmy, że jakaś technika jest zbyt nienaturalna i nie może być uważana za "ekologiczną". Jako przykład niech posłuży sprawa kasztanowca w lasach. Jest on znanym powszechnie drzewem, zaaklimatyzowanym u nas od kilkuset lat (pochodzi z Bałkanów) i jako taki niezbyt się kojarzy z lasami. Kasztany są wspaniałą karmą dla zwierzyny i często są w tym celu zbierane i wykładane w lasach. Szczególnie cenią je sobie daniele (też introdukowane z basenu Morza Śródziemnego), ale i inne jeleniowate oraz dziki. Jest taka możliwość, że obecny nadmiar gruntów porolnych wewnątrz lasów można by obsadzić właśnie kasztanowcem. Trudno nawet określić status tych plantacji (użytki ekologiczne, poletka łowieckie?). I nie o to też chodzi. Oczywiście nie powinno się tych przyszłych drzewostanów kasztanowcowych traktować jak lasów. Dlaczego kasztanowiec jest taki ważny? Przede wszystkim dlatego, że owocuje obficie praktycznie co roku i dostarcza olbrzymich ilości wysokokalorycznego pokarmu. Dęby i buki obficie obradzają u nas co 3 - 4, czasem co 6 - 8 lat. Jest to tzw. puls lasu. Obfite owocowanie drzew leśnych napędza niezwykły rozwój wszystkich zwierząt leśnych. Żeby kasztanowiec w lasach wywołał znaczące zmiany we wszystkich populacjach zwierzęcych powinno go być - nie wiem - z kilkaset hektarów w nadleśnictwie, co jest chyba niemożliwe. Niemniej jest to jedna z dróg poprawy sytuacji żerowej zwierzyny w lasach. A to oznacza mniejszą presję zwierzyny na pola i uprawy leśne.
A oto kilka starych rad Tytusa Karpowicza ("Księga puszczy"); kto wie, czy nie warto spróbować, tym bardziej, że to typowe dla ekologizacji warianty "poprawiania" przyrody:
Podaję tych kilka przykładów na odpowiedzialność wielkiego obserwatora i miłośnika pierwotnej przyrody tylko po to, by móc wykazać, że kreacyjne możliwości łowiectwa nie sprowadzają się tylko do zabiegów czysto hodowlanych, lecz mogą się zazębiać np. z ochroną przyrody, traktowaną w sposób aktywny.
Jak wspomniałem, całkiem odmienna jest sytuacja populacji zwierzyny polnej, a nawet ogólnie zwierzyny drobnej na polach i w lasach. Trwają np. intensywne prace nad rozpoznaniem przyczyn zaniku populacji kuraków leśnych (głuszca, cietrzewia i jarząbka) i nad sposobami ich reintrodukcji metodami aktywnej hodowli. To też jest ekologizm i jak się zdaje, jedyna droga skutecznego działania wobec form biernej ochrony tych gatunków.
Wraz z zanikiem większości biotopów podmokłych, na krawędzi wymarcia znalazło się większość gatunków ptactwa wodnego. A przecież nie tak dawno były to gatunki intensywnie użytkowane łowiecko. Bierna ochrona nie przydaje się tu na nic. Postuluję działanie kompleksowe (synergiczne): dokonanie jakiegoś dzieła pociąga za sobą cały łańcuch korzystnych zmian. Jeśli np. myśliwi rozpoczną zabieg wokół jakiegoś programu retencjonowania wody, jeśli zaczną tylko wprowadzać bobry do zniekształconych biocenoz, już wkrótce zauważą widoczny przyrost liczby gatunków i populacji ptaków wodnych i błotnych. Między innymi, bo tak naprawdę to w krąg zmian wciągniętych zostaną tysiące gatunków zwierząt kręgowych i bezkręgowych. Pojawiają się też rośliny, o których sądzi się, że są na wyginięciu. A jeśli nawet zbyt długo trzeba będzie czekać na ich naturalne pojawienie się - zawsze przecież można im pomóc.
Myśliwi jako wysoce świadoma i zorganizowana siła społeczna mogą więc w ekologizacji wywoływać dalekosiężne zmiany na lepsze w środowisku przyrodniczym. Pamiętać jednak należy, że nie robią tego bezinteresownie. Na zasadzie wymiany ekwiwalentnej chcą zachować prawo polowania. Raz dlatego, że lubią, dwa - bo taka jest konieczność. Nie wierzmy, że w dającej się przewidzieć przyszłości łowiectwo (a konkretnie jego najbardziej kontrowersyjny dział - polowanie) zostanie zastąpione przez regulacyjną rolę dużych drapieżników. W przypadku dużych roślinożerców to się nigdy do końca nie uda: człowiek pozostanie najważniejszym czynnikiem selekcyjnym dla tych gatunków.
Czy zatem zachować prawo polowania na gatunki niezbyt liczne, wręcz ustępujące, takie które w tradycji zawsze były przedmiotem polowania? Myślę, że tak. Obecnie w Polsce jest ok. 100 tys. myśliwych i oni stanowią główną grupę ludzi, którzy coś o tych gatunkach wiedzą i potrafią też coś dla nich zrobić. Bierna ochrona może tylko pogorszyć ich i tak nieciekawą sytuację.
Nie należy też tej zgody traktować jako mniejszego zła, że niby oto godzimy się na wasze prawo polowania, ale uważamy, że bez niego byłoby lepiej. Tak nie jest; paradoksalność sytuacji polega na tym, że polowanie stanowi tylko część naturalnej śmiertelności danego gatunku. Zaniechanie polowania (nie mówimy tu o polowaniu rabunkowym) nie zwiększa liczebności populacji gatunków ustępujących. Choćby dlatego, że stanowi znikomy procent całkowitej śmiertelności danej populacji czy gatunku.
Wiele gatunków jest eksploatowanych w symboliczny zaledwie sposób przez samych myśliwych, za to wielokrotnie więcej osobników ginie z rąk kłusowników, wałęsających się psów i kotów, przy pracach polowych, w wypadkach drogowych i na skutek zabiegów chemicznych, oraz wielu nowych chorób pasożytniczych. Myślę tu o zwierzynie polnej (sarnie, zającu, kuropatwie i bażancie).
Dysponuję terenem (szkółka zadrzewieniowa), gdzie dzięki istnieniu niezwykle urozmaiconej roślinności, licznym, bezpiecznym żywopłotom28 itp., na obszarze 20 ha stale bytuje ok. 20 zajęcy. Oznacza to, że na każdy hektar terenu przypada 1 zając. Nie ma też problemu z powodu jakichś istotnych szkód gospodarczych. Nikt ich specjalnie nie chroni, ale i nie prześladuje. W starych płotach są dziury, przez które przechodzą zające, ale i przechodzą np. wałęsające się psy. Niemniej ogólne warunki muszą im sprzyjać, skoro ich liczba jest jak na dzisiejsze nasze przyzwyczajenia imponująca.
Obecność jednego zająca na każdym hektarze gruntu oznacza, że np. koło łowieckie dzierżawiące obwód o powierzchni 3000 ha powinno inwentaryzować 3 000 zajęcy, z czego przynajmniej 1 500 mogłoby co roku odstrzelić. A jak jest w rzeczywistości? Z reguły na takim obszarze pozyskuje się 1/10 tej liczby. Pozostałe 9/10 ma na sumieniu kłusownictwo i inne wyżej wymienione przyczyny. Wstrzymanie polowań, wyłącznie myśliwych z kręgu zainteresowanych tą zwierzyną pozwala jeszcze szybciej zginąć takiej populacji. W przypadku zwierzyny polnej łowiectwo mimo znacznego wysiłku hodowlanego nie uzyskuje znaczących efektów. Przy praktycznie nieograniczonej płodności zajęcy możliwe byłoby przecież w krótkim czasie uzyskiwanie olbrzymich stad tych zwierząt. Prawdą jest, że duża płodność zajęcy uwzględnia niejako z góry przyszłą wysoką śmiertelność. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że musi ona być tak olbrzymia i co tu dużo mówić - "bezsensowna". Z punktu widzenia dynamiki populacji jest obojętne czy zając ginie z ręki myśliwego, czy po zjedzeniu zatrutej trawy lub pod kołami pędzącego pojazdu. Nie jest obojętne tylko myśliwym.
W programach ekologizacji mającym na celu różnicowanie krajobrazu rolniczego gminy, myśliwi powinni zająć bardzo ważne miejsce. Jest to jedyna nadzieja na odwrócenie dotychczasowego regresu zwierzyny polnej. Uważam to za całkiem realne.
Sytuację zwierzyny na terenach polnych można radykalnie polepszyć przez zmianę dotychczasowych tendencji rozwojowych krajobrazu rolniczego. Wszystko to, co będzie wzbogacać i różnicować ten krajobraz, zostanie skrzętnie wykorzystane przez zwierzynę i zwiększy jej zdolność do przeżycia. A więc wszelkie zadrzewienia, specjalnie zakładane dla zwierzyny krzewiaste remizy śródpolne, złożone z całego bogactwa gatunków kolczastych, miododajnych i owocodajnych, zapewniających schronienie i żer, postulowane w leśnictwie szerokie i długie ekotony. Dotyczy to bezwzględnej ochrony istniejących i zakładanie nowych zadrzewień, zakrzaczeń, remiz itp.
Kryzys rolny i pojawiające się miejscami znaczne połacie ugorów stwarzają nowe szanse w powierzchniowym wzroście tzw. użytków ekologicznych. Uważam za niecelowe chronienie tzw. "surowych" ugorów. Z wielu punktów widzenia bardziej korzystna będzie ich uprawa i obsianie np. roślinami motylkowymi lub inną dającą się tylko wyobrazić roślinnością (p. dalej).
Sami myśliwi mogą też na dzierżawionych lub własnych gruntach siać zboża (jęczmień, kukurydza), które nie sprzątane i pozostawione na zimę dostarczają pożywienia i pokarmu aż do wiosny. W 1993 r. z powodu ulewnych deszczów pozostawiłem ok. 0,15 ha jęczmienia nie sprzątniętego. Nie dało się tam ani wjechać kombajnem, ani wejść z kosą. Powstała w ten sposób miniremiza, w której stale przebywało kilka bażantów i kuropatw, stado wróbli i mazurków, około 300 trznadli i kilka zajęcy. Do wiosny nie pozostawiły ani jednego ziarenka zboża. Najważniejsze jest, że jęczmień ma szansę pozostać nie skiełkowany do wiosny. Nie nadaje się do tego żyto (szybko wypada z kłosów), podobnie owies i pszenica, która już jesienią kiełkuje w kłosach. Pozostaje jęczmień i kukurydza. Kukurydza jest jeszcze cenniejsza ze względu na dającą skuteczną ochronę przed wiatrem i drapieżnikami.
Chciałbym także opisać obserwowaną przeze mnie ok. 2 hektarową nie pielęgnowaną plantację buraków cukrowych, pozostawionych przez zimę do wiosny. Taki stan plantacji świadczy oczywiście o upadku gospodarstwa, ale o dziwo - stała się ona rajem ptactwa i zwierzyny z całej okolicy. Wyrośnięte wysokie chwasty stanowiły doskonałą kryjówkę i bogate żerowisko dla ptactwa i zajęcy. Obserwowałem po kilkadziesiąt kuropatw i bażantów na tak zaimprowizowanym poletku.
Kto wie, czy ideałem wzorowej gospodarki łowieckiej w przyszłości nie będą prowadzone tak jak w powyższym przypadku sztuczne plantacje chwastów, zamiast tradycyjnych karmików, podsypów, itp. Możliwości kreacji są tu - powtarzam - nieograniczone.
Udowodniono np., że wysoka śmiertelność młodych
kuropatw spowodowana została nie tyle bezpośrednim wpływem
pestycydów, co zniknięciem wielu gatunków
chwastów, dostarczającym pożywienia licznym gatunkom
owadów. Młode kuropatwy są bowiem wybitnie owadożerne;
dostatek pokarmu zwierzęcego jest warunkiem prawidłowego
rozwoju piskląt. Okazuje się, że wśród
pól wysokotowarowego rolnictwa, młode kuropatwy po
prostu giną z głodu!