< <  |  STRONA GŁÓWNA  |  SPIS TREŚCI  |  > >

Dylematy ekologizacji gmin wiejskich. Taktyka ekorozwoju gminy

12.14. NOWE PROBLEMY

Na tym etapie wiedzy o ekologizacji możemy tylko przypuszczać, że nie jest ona krainą szczęśliwości ekologicznej. Przede wszystkim - będzie dziełem ludzi, a ludzie są straszliwie omylni w przewidywaniu skutków swoich działań. To co ekologom wydaje się oczywistym posunięciem proekologicznym, nie musi wcale takim być dla mieszkańców danej okolicy. Np. pomysłodawcy ochrony rezerwatowej, tworzenia parków narodowych i krajobrazowych itp., tłumaczą opornym mieszkańcom wsi i gminy, że wcale nie muszą się bać bezrobocia i gospodarczego zastoju gminy. Zamiast uprawiać liche pole i pracować w Lasach Państwowych, będą o wiele lepiej żyć z turystyki. Być może, niemniej pogląd taki zawiera przez swe uproszczenie swoiste przekłamanie. Otóż z turystyki wszędzie na świecie przy takich obiektach żyją mieszkańcy, ale nigdzie nie jest powiedziane, że to będą... ci sami mieszkańcy, którzy dotychczas uprawiali swoje zagony. Przy ich nędznej obecnej kondycji ekonomicznej i dużym ryzyku kredytowym, oraz - co tu dużo mówić - braku doświadczenia, jest raczej pewne, że po ich wykorzenieniu na opuszczoną ziemię przyjdą całkiem nowi ludzie.

Powie ktoś, że to dobrze, że wszędzie na świecie tak się dzieje. A ja myślę, że dzieje się bardzo niedobrze. Przerwanie ciągłości osadniczej, nigdy nie wychodziło jakiejś ziemi na dobre. Jest ono główną przyczyną potwornych zniszczeń środowiska przyrodniczego i lekkomyślnej gospodarki. Zdeklasowani mieszkańcy "terenów ekologicznych" w naszych obecnych warunkach nigdzie nie pójdą. Zostaną jako miejscowy lumpenproletariat. Dla nich nie będzie ochrony, ale będzie ochrona żubrów, bobrów, sokołów, orłów, czarnych bocianów. To jakiś paradoks, którego skutki uderzą w same obiekty chronione. Po wykorzenieniu miejscowej ludności, turystycznym urządzaniem terenów zajmie się jakaś klasa średnia, świadcząca usługi jakiejś klasie średniej rodem z Niemiec, Włoch, Francji. Oby się jednak nie przeliczyła lokując pieniądze w taki interes! Oto już dziś w wielu okolicach, owszem są jeszcze gniazda bielików, orłów, sokołów, ale od lat nie ma w nich piskląt. Jaja ("warte Mercedesa") zostały przez miejscowych (a może obcych?) wybrane i sprzedane żądnym niezwykłości zbieraczom i hodowcom ptaków na Zachodzie. Może się więc okazać, że "nowe zawłaszczenie" zasobów przyrody nie przyniesie szczęścia pazernym klasom średnim. Już dziś w wielu okolicach ornitolodzy pilnują lęgów rzadkich ptaków (w średniowieczu obowiązek taki spoczywał na wsiach służebnych). Jak tak dalej pójdzie to w krótkim czasie nic nie zostanie z obiektów chronionych (parków narodowych, krajobrazowych, rezerwatów przyrody).

Pouczający przykład stanowi rozwój dotychczasowy gospodarki farmerskiej w Polsce. Wielu zwolenników szybkiej farmeryzacji na wsi przekonało się jak bardzo mylili się w swoich ocenach. W myśl tych poglądów należało jak najszybciej skończyć z biedotą na wsi, przejąć jej ziemię, a jej samej łaskawie pozwolić pracować ("jak przed wojną") na konto "nowego landlorda". Co się okazało. Ziemia zmieniła właściciela, ale nie budynki; w tych nadal mieszka ich właściciel (kto by zresztą chciał kupować stare budynki?). Ten wykorzeniony z ziemi (już przez to samo będący lumpenproletariuszem) po pierwsze siedzi na garnuszku pomocy społecznej w gminie i... wcale się nie kwapi, by za półdarmo pracować "na farmera". Okazuje się, że np. wcale nie trzeba uprawiać ziemniaków, warzyw, owoców, nie trzeba hodować kur i kaczek, żeby dobrze zjeść. Nasz lumpenproletariusz w dzień jest mało aktywny, za to szczególnie aktywny staje się po zapadnięciu zmroku, kiedy zmordowany właściciel dóbr kładzie się do zasłużonego snu. I kto tu kogo "przerobił"? Droga do społeczeństwa obywatelskiego nie prowadzi zatem przez mękę wywłaszczenia, deklasacji i marginalizacji dotychczasowych mieszkańców wsi. Przyniesie potężne szkody społeczne i ekologiczne. Społeczne, bo to społeczeństwo będzie opłacało pasożytniczy żywot niedawno pełnowartościowych obywateli. Ekologiczne, bo ci ludzie nie będą mieli żadnych motywacji, by cokolwiek chronić, skoro sami pod żadną ochronę nie podlegają. Więcej, skoro na ich ziemi jacyś homines novi będą się dorabiać, sprzedając niepowtarzalne walory miejscowego środowiska, to dlaczego nie mieliby tego samego robić oni sami? Z moralnego punktu widzenia jest to dokładnie to samo. Prawo własności, obawa przed grzechem, troska o przyszłe pokolenia? - wolne żarty.

Ten dylemat spędza sen z powiek wielu naprawdę zaangażowanych w ochronę konserwatorską ludzi. Chcieli dobrze, a wychodzi tak paskudnie! I ten sam problem ma do rozwiązania każda gmina, która w ekologizacji wyjdzie poza ścieki i śmieci, która pójdzie na zbytnią farmeryzację. Np. hipotetyczny plan małej retencji wodnej, w której każdy gospodarz miałby własny zbiornik wodny z hodowlą karpia na dodatek. Jeśli połowa mieszkańców będzie miała takie zbiorniki, a druga - jako bezrolna - nie, to cały pomysł jest nic niewart. Już ci bezrolni się postarają, by tam nie ocalała choć jedna ryba. I tak będzie na każdym kroku35.

Więcej nawet. Gospodarka farmerska nie ma u nas (i chyba nigdzie na świecie) zbyt wielkich ciągot do ekologizacji. Wprost przeciwnie, w danych warunkach jest na tyle wytrzymała, że nie musi zawracać sobie głowy żadną ekologizacją. Podnosząc wydajność stać ją będzie jeszcze na akumulację pierwotną (kosztem zasobów przyrodniczych poprzez jeszcze większą intensyfikację i częściowo społecznych).

Odwrotnie gospodarstwa tradycyjne, rodzinne, średnio- i drobnopowierzchniowe, wielokierunkowe - dla nich ekologizacja jest szansą na godne przetrwanie. Teoretycznie "lepszy" materiał ludzki dla procesu ekologizacji przedstawia bardziej świadoma część rolników o zadatkach na "farmerów". Ale oni jeszcze nie muszą, bo warunki mają nie najgorsze, a ekologizacja nie zwiększy ich zysku. "Gorszy" materiał w postaci rolników słabszych (ekonomicznie i edukacyjnie) jest właściwą bazą społeczną ekologizacji "głębokiej" (nie mylić z ruchem "ekologii głębokiej"). Z tego względu, że właściwie przeprowadzona ekologizacja jest w stanie "zreanimować" te gospodarstwa, niezdolne do utrzymania się przy życiu bez chemii, nawozów, paliw, etc.

Następny problem jest natury finansowej. Otóż projekt objęcia ochroną całej Puszczy Białowieskiej jest zapewne wart rozpatrzenia (mimo wielu głosów krytycznych). Mało kto jednak zdaje sobie sprawę, że dla gminy Białowieża oznacza to zmniejszenie wpływów z podatku leśnego o 2,1 mln zł. Opowieści o tym, że brakującą sumę powinien zrefinansować w całości Skarb Państwa jest dzieleniem skóry na niedźwiedziu nie tylko nie upolowanym, ale jeszcze nie wytropionym! Wiadomo, że budżet Państwa raczej cierpi na deficyt niż na nadmiar środków płatniczych. Nawet jeśli w jednym roku da należną sumę, może nie dać w następnym roku itd. A podatek leśny jest stałym (i pewnym) źródłem dochodów gminy. I pomyśleć, że w okresie kryzysu w Lasach, gminy butnie z reguły odrzucały podania nadleśnictw o odroczenie podatku! Ciekawe, jak zachowałyby się w sytuacji opieszałego płacenia przez Ministerstwo Finansów? Czy też byłyby takie zarozumiałe? (w latach 1990-tych gminy nie chciały uwzględniać podań o odroczenie podatku leśnego płaconego przez Lasy Państwowe uważając, że LP nie są biedne i płacić muszą natychmiast. Dla wyjaśnienia - podatek leśny jest najlepiej ściągalnym podatkiem w gminach. Jeśli zamiast lasów - równowartość podatku leśnego zacznie płacić minister finansów - to marny los takiej gminy i jej budżetu!)

Nie miejmy złudzeń; ekolodzy, kluby ekologiczne itd. może i chcieliby ochronić co drugi hektar gruntów w gminie, np. biorąc pod uwagę standard europejski, czyli nie stosujące herbicydów gospodarstwo na słabych glebach, gdzie w życie rośnie chaber bławatek i kąkol - zasługuje na ochronę jako relikt rolnictwa. Te dwa chwasty na zachodzie już dawno wyginęły. A takich reliktów mamy w niejednej gminie krocie. Tylko kto będzie wówczas płacił podatek? Skąd brać na inwestycje? A zatem - ostrożnie.

Chyba, że w gminnej komisji budżetu zasiądą sami ekolodzy i zbudują "ekologiczny budżet". Myślę, że byłoby to cudem porównywalnym z rozmnożeniem chleba na pustyni.

Wspominałem wielokrotnie o Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska, finansującym różne akcje ekologiczne. Głównym źródłem dochodów Funduszu są kary i opłaty za korzystanie ze środowiska. Z reguły wysokie, ale jeśli dany zakład się zmodernizuje i przestaje być uciążliwym dla środowiska, wówczas przestaje płacić kary. Tak się składa, że w miarę jak rosną apetyty różnych organizacji ekologicznych na pieniądze z Funduszu, wpływy do tego ostatniego maleją. Stąd nie zawsze można liczyć na "wygodne"..., ale i kapryśne źródło pieniędzy.

Trzeba być w gminie i rozumieć jej specyfikę. Nie ma tu gotowych recept ani na jedynie słuszny scenariusz ekologizacji, ani na kłopoty finansowe. Ekologizacja jest szansą, ale też niesie rozliczne kłopoty i konflikty.

Nawet w pełni udana ekologizacja niesie z sobą nowe niejasności. Kto np. ma płacić za szkody, jakie w jej wyniku powstaną? Choćby za przyczyną nadmiernie rozmnożonych, chronionych drapieżników i innych zwierząt? Za szkody wyrządzone przez żubry, niedźwiedzie i bobry odpowiada Skarb Państwa (art. 52 ust. 1 Ustawy o ochronie przyrody). A za inne? Adwokaci zacierają ręce.

foto 18
Ekologiczne zagospodarowanie obornika na wsi wymaga jeszcze wielu inwestycji.



Dylematy ekologizacji gmin wiejskich. Taktyka ekorozwoju gminy
< <  |  STRONA GŁÓWNA  |  SPIS TREŚCI  |  > >