Masowy ruch nieposłuszeństwa wobec władz byłej PRL w latach 1970-tych i 80-tych interpretowany jest przez ideologów zachodniej demokracji jako przejaw budzącej się świadomości obywatelskiej. Dlatego też burzliwy okres lat 1980-tych, zakończony przejęciem władzy politycznej przez opozycję demokratyczną określa się jako rewolucję obywatelską. Ten rodzaj rewolucji z kolei ma wyzwolić siły społeczne zdolne do budowy społeczeństwa obywatelskiego, odmiennego od etatystycznego "społeczeństwa niedostatku" realnego socjalizmu, społeczeństwa, gdzie "sprawiedliwie dzieli się biedę".
Myślę, że z niedostatków ścisłego (a raczej życzeniowego) myślenia wynika ów szalony rozziew między zadekretowaną "jedynie słuszną" (znowu!) ideologią, a nędzą rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. "Jedynie słuszne" ideologie często powołują się na swoją młodość i niedoświadczenie jako argument przeciwko krytykom rzeczywistości przez nie wykreowanej. Znamienny jest tu przykład realnego socjalizmu, który do końca swego zgrzybiałego istnienia, w ustach swoich piewców był wiecznie młody, zdolny do autonaprawy. Jak się okazało - była to młodość czysto werbalna.
Być krytykiem pokomunistycznego liberalizmu, to zadanie nader niewdzięczne. Jak bowiem krytykować coś, co jest błędem młodości, co dopiero się tworzy? Liberalni oponenci odwołują się tutaj do uczuć. Widać wierzą w zakodowaną społecznie wyrozumiałość dla grzeszków młodzieńczych. Nieważne, że dawni zrewoltowani młodzieńcy są dziś panami w średnim wieku. Mielibyśmy zatem do czynienia z grzechami podtatusiałych mamisynków, wierzących w swą wieczną młodość i olbrzymią dozę społecznej wyrozumiałości? Jeśli to prawda, to panowie ci zaklinają deszcz.
Zwróćmy uwagę: wg tej interpretacji błędy tzw. planu Balcerowicza nie były wynikiem złych założeń, ale "braku doświadczenia"! Podobnie cała praktyka prywatyzacyjna osławionego resortu przekształceń własnościowych jest już gwarancją realizacji celów założonych przez obowiązującą ideologię. Otóż nic bardziej błędnego.
Bo czym jest "społeczeństwo obywatelskie"? To przede wszystkim społeczeństwo - politycznie rzecz biorąc - demokratyczne i samorządne; ideologicznie i światopoglądowo pluralistyczne, gdzie wszystkie orientacje mają te same prawa; gospodarczo niezależne i twórcze. O ile możemy się zgodzić, że staliśmy się społeczeństwem demokratycznym, samorządnym i pluralistycznym (ze wszystkimi ograniczeniami narzucanymi przez kontekst historyczny), o tyle w sferze gospodarczej odchodzimy od prawdziwie pojętego społeczeństwa obywatelskiego.
W takiej sytuacji trudno jest uwierzyć, że w sferze podstawowych wartości obywatelskich może dokonać się przesunięcie od przedmiotowego do podmiotowego traktowania jednostki. Osoba ludzka zagrożona w swych materialnych podstawach, bierna (a więc nie twórcza), choćby i wyposażona w pozory pluralizmu i demokracji, jest i pozostanie przedmiotem historii, kimś, kogo z członkiem społeczeństwa obywatelskiego można łączyć tylko przez złośliwość i przewrotność.
Brak realnego sukcesu w dziedzinie gospodarczej przekreślą szybciej niż nam się wydaje zdobycze polityczne i ideologiczne, ponieważ dotyczą one sfery niematerialnej i jako takie - ogólnej. W myśl zasady Kopernika - to, co ogólne, przegrywa w starciu z tym, co szczegółowe. Innymi słowy, zasadę Kopernika można przedstawić w formie przysłowia: "bliższa ciału koszula szczegółu, niż marynarka zasad ogółu". Taką szczegółową zasadą jest materialna strona naszego życia. Warto tu przypomnieć "wyklętego" Karola Marksa, choćby ze względu na to, że odkrył on niepodważalny sens pracy i wytwórczej działalności człowieka.
Społeczeństwo obywatelskie, jeśli ma być czymś realnym, a nie czczą deklaracją polityczną, nie realizuje się w urządzeniach politycznych. Realizuje się w pracy.
Tłumaczenia neoliberałów ("każdy człowiek ma równe szanse") można by nawet wziąć za dobrą monetę, gdyby nie fakt, że jest zwycięstwem ideologii nad rozumem tworzenie prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego przez stopniową marginalizację coraz większych grup ludności. Marginalizację ekonomiczną, oświatową, kulturalną, a w konsekwencji i polityczną. Powinniśmy pójść drogą odwrotną. Skoro zakładamy, że realny socjalizm wyalienował i zmarginalizował pewne grupy społeczne, to trzeba te grupy na powrót zintegrować i włączyć w proces obywatelski. Jeśli więc faktem jest odzyskanie obywatelskiej podmiotowości przez grupy, które dotychczas były dyskryminowane (byli ziemianie, fabrykanci, część inteligencji, cała opozycja wreszcie), to przecież nie - na litość boską - za cenę zepchnięcia na margines wielokrotnie większej grupy ludzi, którzy dzisiaj są zupełnie zbędni, a jeszcze kilka lat temu nie wątpili, że są podmiotem swojej osobistej (przynajmniej) historii.
Wniosek nasuwa się oczywisty, skoro przyszło nam plebejuszom żyć w społeczeństwie, które nas nie potrzebuje, zatem nie jest to i (w tym kształcie) długo nie będzie społeczeństwo obywatelskie. Dalej: rewolucja obywatelska rozpoczęta w sierpniu 1980 r., zakończona w czerwcu 1989 (a może dopiero w październiku 1991?) została zmarnowana. To jest jej dramat, bowiem świadomość tego faktu odpycha wielu ludzi aktywnie w nią zaangażowanych. Taka rewolucja wyrodnieje z czasem przybierając formy groteskowe. A nigdy nie tworzy rzeczy wielkich ze względu na brak "paliwa" - entuzjazmu mas, które są (i zawsze były) faktycznymi wykonawcami założeń rewolucyjnych utopii.
Zaryzykuję tutaj twierdzenie, że to nie rewolucja obywatelska lat 1980-tych wyzwoliła tęsknoty obywatelskie, których dzisiaj spełnić nie można. Ona była możliwa dlatego właśnie, że obywatelskie dążenia większości społeczeństwa nie mieściły się w sztywnym gorsecie socjalistycznej realności. Wystarczy przeczytać 21 postulatów z Sierpnia '80, czy późniejsze Porozumienia. A dzisiaj co? Gombrowicz miał rację - z ekranu "patrzy" na nas goła pupa. To też znak czasów...
Nie należy mylić świadomości, twórczości obywatelskiej z zachowaniami propaństwowymi. Można być zdecydowanym wrogiem danego ustroju i żyć pełnią życia obywatelskiego właśnie. Mądra władza to taka władza, która tych dwóch rzeczy nie myli. Bowiem w ostatecznym rachunku nawet nielubiana władza korzysta z owoców pracy swoich dysydentów, którzy pracują właśnie w duchu obywatelskiego społeczeństwa, nie w interesie władzy, a przynajmniej potrafi to politycznie zdyskontować.
Z tego punktu widzenia więcej postaw obywatelskich obserwowaliśmy w całym okresie realnego socjalizmu niż kiedykolwiek po nim. I nieważne, że praw i swobód było wtedy z pewnością mniej. Człowiek realizuje się poprzez pracę, a nie poprzez instytucje społeczne, choćby i najbardziej demokratyczne.
Jest złudzeniem nawiedzonych ideologów, że dopiero rewolucja obywatelska znosi wszelkie ograniczenia twórczej pracy realnego socjalizmu. Jak się teraz okazuje, to ona sama wprowadza nowe ograniczenia. W samym socjalizmie wielu (jeśli nie większość) ludzi realizowało się w sensie społeczeństwa obywatelskiego właśnie! Na przykład pracownicy pracy najemnej ("na państwowym"), filar rewolucji z lat 1980-tych. Czy byli oni "niewolnikami ustroju"? Niewolnikami to oni są dzisiaj, jako bezrobotni lub kwalifikujący się do bezrobocia. Są niewolnikami swojego strachu przed brakiem perspektyw, bezrobociem, brakiem środków na podstawowe często potrzeby. Inny przykład to ludzie oświaty, kultury czy nauki. W ciągu bez mała półwiecza socjalizmu w Polsce powstało wiele dzieł, których nie powstydziłoby się żadne społeczeństwo obywatelskie. Przecież dzieła te nie zawsze powstawały na zamówienie ówczesnej władzy, częściej - wbrew niej.
Takim swoistym "dziełem" obywatelskiego w istocie społeczeństwa jest całe odziedziczone po socjalizmie rolnictwo, czy szerzej - to co wiązało się z szeroko pojętą "ekologią". Wszystko, co się w tej dziedzinie tworzyło, było z natury rzeczy sprzeczne z "logiką" tamtego ustroju, z góry skazane na "przebudowę". Rolnik inwestujący w swoje gospodarstwo, właściciel czy tylko użytkownik działki na której sadził i pielęgnował najdziwniejsze rośliny, pszczelarz czy myśliwy trwoniący czas nie dla zysku przecież, to są autentyczni przedstawiciele społeczeństwa obywatelskiego. Paradoks dziejowy sprawia, że właśnie te dzieła są solą w oku nowych elit. Pytanie brzmi: dlaczego?
Zanim na to pytanie odpowiem przytoczę jeden znamienny, choć drobny przykład. To projekt tzw. ustawy antyogródkowej gdzieś z przełomu 1989/90 r. Chodziło o to, że pracownicze ogródki działkowe miała sobie przywłaszczyć nomenklatura i na nich się dorabiać (?). Aby do tego nie dopuścić chciano te ogródki bodajże sprzedawać na przetargach. W końcu pod presją społeczną projekt ten został wycofany, ale swąd pozostał. Jeszcze dzisiaj mogę powiedzieć liberałom: pamiętam ogródki! Gdzie Rzym, gdzie Krym - w tym czasie prawdziwa nomenklatura (stara i nowa) zaczęła robić bilionowe interesy, dobijając polskie rolnictwo i polską przyrodę. Dla mnie - agrariusza - ogródek to sposób na życie i nieważne, kto w nim sieje pietruszkę - czerwony czy zielony. Ten człowiek to właśnie element społeczeństwa obywatelskiego - podmiot świadomie kultywujący (w dobrym tego słowa znaczeniu) kawałek Natury. Aby nie być posądzonym o ukryte zamiary, oddam z ochotą pół hektara ziemi na rok za darmo chętnemu projektodawcy tej ustawy na ogródek. Pod jednym wszakże warunkiem: że będzie on przyzwoicie opielony.
Jest tylko jedna odpowiedź na pytanie "dlaczego?". Widocznie wcale nie chodzi o rozwijanie obywatelskich cnót w narodzie, skoro likwiduje się wszystko to, co w imię nowego, obywatelskiego społeczeństwa zdołano wypracować. Być może chodzi o inną wielką wizję tegoż społeczeństwa, do którego droga prowadzi przez mękę, wywłaszczenia, deklasację i marginalizację. Rzeczą oczywistą jest, że to złowroga utopia. Utopia, w której Nowy Człowiek, tzw. robot rynkowy, rzekomo z własnej nieprzymuszonej woli spełnia wszystkie oczekiwania dyrygentów zbiorowej wyobraźni: mass mediów, reklamy, mody. W sumie człowiek jest sterowany popędami i podświadomością, lękiem i chęcią odegrania się. Biedne społeczeństwo, które nie mając nic więcej do sprzedania prócz pracy, wierzy, że praca zostanie zastąpiona przez kapitał. Społeczeństwo, które roztrwoniło 3 lata w oczekiwaniu na tę dziejową chwilę, powtórzę raz jeszcze: nic tak nie określa, czy dane społeczeństwo jest obywatelskie czy nie, jak twórczy (a nie bierny) stosunek do rzeczywistości przyrodniczej i społecznej. Nie decyduje o tym ani sposób głosowania, ani system poglądów na państwo, społeczeństwo, czy wiarę w transcendencję lub nie.
Krytykując na wstępie magiczną wiarę w moc sprawczą polskiej ścieżki prywatyzacyjnej, mam na uwadze argument historyczny. Prywatyzacja nie gwarantuje absolutnie niczego. Może nawet wpędzić dane społeczeństwo w okrutną nędzę. Wystarczy porównać kolonizację latynoską i anglosaską w obu Amerykach. Anglosasi w Ameryce Północnej mogli zajmować tyle ziemi, ile zdołali zagospodarować. Efektem był niezwykły rozwój gospodarczy tego kontynentu. W Ameryce Południowej przeciwnie, wywodzący się z feudalizmu system kolonialny preferował olbrzymie latyfundia, w których większość ziemi leży odłogiem lub jest wykorzystywanych w inny, mniej efektywny sposób. Nastawiona na konsumpcję arystokracja kolonialna nie była zainteresowana doskonaleniem produkcji i struktur społecznych. Wynikiem jest trwające do dzisiaj zacofanie kontynentu i skrajna nędza wielkich mas ludzkich, mimo prywatnej własności i zewnętrznych atrybutów społeczeństwa obywatelskiego takich jak demokracja.
Wniosek z tych rozważań jest taki, że o powodzeniu społeczeństwa obywatelskiego decyduje nie prywatyzacja i nie demokratyczne wybory, lecz to, w jaki sposób wykorzysta się zasoby naturalne i aktywność wytwórczą ludzi.
Skutki z natury rzeczy sprzeczne z celami społeczeństwa obywatelskiego świadczą o tym, że w Polsce dokonała się (mimo wszystko) rewolucja odgórna, w której to elity "jedynie" wiedzą, czego społeczeństwu potrzeba najbardziej. Zaś rozmijanie się wyobrażeń elit i społeczeństwa to materiał palny pod... następną rewolucję.
1992