O pewnych problemach środowiskowych nie da się pisać inaczej, niż z autopsji, by przybliżyć Czytelnikowi własne przeżycia. Jest coś straszliwego w tym, że miliardy ludzi oglądają informacje ze świata i niewiele do nich w konsekwencji dociera. Codziennie donoszą nam o tragediach dziejących się poza sferą naszego doznawania i jak sądzę nie zajmuje to nam zbyt wiele czasu na refleksje. Na nasze otoczenie patrzymy z tak wysoka, jak w opisanym przez Thora Heyerdahla ("Ekspedycja Ra") przypadku podróżującego ekstra statkiem turysty; jest on zbyt wysoko, by dostrzec na powierzchni oceanu śmieci i odpadki. Pasażer statku patrzy na morze, na ocean tak jak telewidz, zajmuje go tzw. "ogólne wrażenie". By dostrzec prawdziwy obraz (często katastrofalny) oglądanego widoku, trzeba czasem tak jak Heyerdahl "zniżyć się do poziomu gruntu". Heyerdahl oglądał ocean z pokładu rekonstrukcji łodzi trzcinowej starożytnych Egipcjan. Oto co pisze:
"Abdullah mył właśnie gładko ogoloną głowę przed modlitwą, gdy nagle wydał ochrypły krzyk protestu. Morze wcale nie było czyste! Ktoś załatwił w nim swoją potrzebę i Abdullah umazał sobie teraz tym głowę. Wyjrzeliśmy za burtę. Setki podobnych grudek pływało wokoło po obu stronach. Miękkie, podobne do asfaltu gruzełki. (...)1
"Nazajutrz żeglowaliśmy o słabym wietrze znowu przez obszar, gdzie na powierzchni wody pełno było pływających czarnych grudek "asfaltu", które długo nie znikały z oceanu. W trzy dni później zbudziwszy się stwierdziliśmy, że morze wokół nas jest tak zanieczyszczone, iż nawet nie możemy wypłukać w nim szczoteczek do zębów, a Abdullah musiał dostać dodatkową rację świeżej wody na swoje modlitewne ablucje, Atlantyk nie był już niebieski, lecz szarawo-zielony i nieprzejrzysty, pełen podobnych do asfaltu grudek, od rozmiarów główki od szpilki do wielkości kromki chleba. W tej brei pływały plastykowe butelki. Było to tak, jakbyśmy się znaleźli w brudnym wielkomiejskim porcie, czegoś podobnego nigdy nie widziałem podczas trwającej sto jeden dni i nocy podróży na "Kon-Tiki" na wysokości linii wodnej tratwy. Tu nie było już miejsca na wątpliwości: ludzie są w trakcie zanieczyszczania oceanu, swego najważniejszego źródła życia, nieodzownego aparatu filtrującego glob ziemski. Nagle stanęło nam jasno przed oczyma, jak poważna to sprawa dla nas samych i dla przyszłych pokoleń. Armatorzy, przemysłowcy i politycy z pewnością oglądali morze z pokładów zwykłych statków, ale nie zanurzali w nim dosłownie szczoteczek do zębów ani nosów tydzień po tygodniu, tak jak my. Trzeba o tym krzyczeć ludziom, którzy zechcą nas słuchać. Co to pomoże, że Wschód i Zachód walczą o reformy społeczne na lądzie, dopóki wszystkie państwa dopuszczają, by nasza wspólna tętnica, ocean, przemieniła się w olbrzymią kloakę pełną brudnej ropy i chemicznych odpadków? Czyżbyśmy nadal żyli w średniowiecznych wyobrażeniach, że morze jest nieskończone?
Jest znamienne, że gdy człowiek kołysze się na grzbietach fal siedząc na kilku wiązkach papirusu i równocześnie odkrywa, że obok przesuwają się całe kontynenty, uświadamia sobie, że mimo wszystko ocean nie jest taki wielki. Woda, płynąca w maju koło brzegów Afryki, przepływa w kilka tygodni później wzdłuż wybrzeży Ameryki z całym tym pływającym świństwem, które nie tonie lub nie jest jadalne dla mieszkańców oceanu."2
Czasem więc trzeba zanurzyć przysłowiową szczoteczkę do zębów, by dostrzec nieodwracalne często zmiany w przyrodzie. Faktem jest, że ekspedycja "Ra" zwróciła uwagę opinii międzynarodowej na fakt zanieczyszczenia morza i w czasie następnej wyprawy "Ra - II" prowadziła już systematyczne obserwacje zanieczyszczeń.
Oto jest r. 1989, wiosna. Jest sucho, zima była łagodna, bezśnieżna. Mówić, że tamta wiosna była sucha to mało; trwa ewidentna susza chociaż pozornie tego nie widać; oziminy są zielone, drzewa owocowe pokryte są kwiatami. Sadzę tytoń, od kilku tygodni nie padało, więc trzeba dowozić wodę do podlewania przed sadzeniem. Oczywiście na całe pole nie starczy; polewa się tylko dołki, w których posadzi się małe sadzonki tytoniu. Tej wilgoci starczy na kilka dni, czasem na dzień, ale jest ona niezbędnym łącznikiem miniaturowych korzeni rośliny z głębszymi warstwami gleby, które umożliwiają podsiąkanie wody. Kiedy się tak roznosi wiadrami wodę po tym polu, w upale, pyle, wietrze - to jest ta sceneria, to jest ten błysk świadomości - jakżeż niedaleko stąd do Sahary. To zderzenie: upał, kurz, pył, wszystko poszarzałe od pyłu i ta życiodajna odrobina wody - jeden kubek wystarczy, by przyjęła się roślina, która pod koniec lata przerośnie dorosłego człowieka. Widziałem kiedyś w muzeum obraz pt. "Chłód", nie pamiętam ani przez kogo, ani kiedy malowany. Pamiętam tylko, że był tam jakiś staw zarośnięty rzęsą, jakieś drzewa. Fantastyczność tego widoku na tym polegała, że chciałoby się wejść w płaszczyznę płótna, ten chłód się czuło, tak jak czuło się upał nad koronami drzew. Takie samo wrażenie - zakurzone pole, wiadro z wodą, kubek - chłód = życie.
No cóż, niby wszyscy widzieli pustynię na ekranach. Widzą też, że w rowach melioracyjnych nie ma wody, że wyschły wszystkie stawki i dołki z wodą. Co prawda jeszcze nie wiedzą, że za kilka miesięcy będą jeździć "pożyczać" wodę z pomp głębinowych. Na razie jednak mają na suszę lekarstwo - wczesne siewy, odpowiednią agrotechnikę...
W taki dzień, gdy w upale niebo staje się granatowe w naszych oczach, gdy zakurzeni rozlewamy wodę do dołków, to jest właściwy moment, by sobie uświadomić, jak niebezpieczne jest złudzenie "niewyczerpalności przyrody", jak krucha jest równowaga, która zapewnia wyżywienie miliardom ludzi. Co będzie, gdy ta równowaga się rozleci? Nie są to czcze przypuszczenia; rzecz dzieje się przecież na ziemi, która jeszcze w późnym średniowieczu była krainą jezior i bagien, była nią jeszcze u progu XIX w.
Wychowywałem się w czasach i w okolicy, gdzie nad płynącą strugą było przed wojną kilka młynów wodnych. Spiętrzona kilkakrotnie struga dostarczała energii mechanicznej młynom, a w powstałych stawach żyło mnóstwo ryb i raków. Jeszcze 15 - 20 lat po wojnie pamiętam tam bogaty w życie ciek wodny. Dziś jest on pustynią, tzn. sama struga, bo ze stawów nie pozostało śladu. Spróbujmy zastanowić się, co się właściwie wydarzyło?
System ten jeszcze przed wojną był gospodarczo i ekologicznie dość zróżnicowany i charakteryzował się dużą autarkicznością. Trzeba pamiętać, że nie było w nim zjawisk zbędnych. Np. istniał duży popyt na biomasę ryb i raków choćby z tego względu, że obyczaj ówczesny (przecież nie tak odległy w czasie!) nakazywał ścisłe przestrzeganie rozlicznych postów. I co ciekawe - pozyskanie tej biomasy poza wszelką urzędową kontrolą nie groziło załamaniem produkcji ryb. To nie popyt na ryby (wywołany przez posty) sprawił, że zniknęły ich populacje żyjące w stawach młyńskich, rowach, strugach, czy wręcz we wszelkiego rodzaju "oczkach" śródpolnych czy dołach potorfowych. Załamanie przyszło wraz z eutrofizacją środowiska. To nawozy sztuczne mające wszak zwiększać (i zwiększające) produkcję rolną, położyły kres rybnym populacjom, będącym że tak powiem - na "wodach terytorialnych" chłopów. Potem doszły jeszcze pestycydy, gnojowica, przemysł - ale to jest późniejsza sprawa.
A jeszcze przed nawozami sztucznymi decydujący cios padł od strony urzędów w ramach walki z prywatnym przemiałem zboża. W sposób nagły przerwano ewolucję koła młyńskiego w środowisku, które przez kilkaset lat było pod jego wpływem. Chcąc upaństwowić i scentralizować przemiał zboża, w szybki sposób doprowadzono do dewastacji większości młynów wodnych. Nikt nie myślał wtedy, by uratować zasadę ekologicznego spolegliwego opiekuństwa. Koło młyńskie nie stało się turbiną wodną produkującą prąd na potrzeby lokalne. Wszak pod koniec lat 1950-tych, aż do końca lat 1960-tych przeprowadzono powszechną elektryfikację, utożsamianą przez doktrynerów z samą istotą komunizmu. Cel osiągnięto; zniknęła kasta wiejskich młynarzy, młyny poszły w rozsypkę. I pomyśleć, że dla tak mizernego w końcu celu społecznego poczyniono takie spustoszenie w środowisku naturalnym!.
Chwilową niedogodność, jaką była długa droga do młyna, teraz już państwowego i mieszczącego się najczęściej w mieście, rozwiązała sama elektryfikacja i... śrutownik, który stał się pierwszą maszyną elektryczną wprowadzoną na wieś. To właśnie konieczność posiadania śrutowników zmuszała chłopów do zakładania tzw. siły w gospodarstwach. Rzecz jasna, pozwoliło to z czasem na zainstalowanie wielu maszyn z niezależnym silnikiem elektrycznym (hydrofory, sieczkarnie, rozdrabniacze do buraków, piły tarczowe do rżnięcia drzewa itp.). Upadek młynów to jednocześnie zanik własnego wypieku chleba; chłopi pozbawieni własnej mąki niepostrzeżenie przechodzą na zakup gotowego chleba w sklepach. Żeby było śmieszniej - w systemie powszechnej reglamentacji niedostatku realnego socjalizmu - "zaoszczędzony" czas tracą skutecznie na dojazdy do sklepów i wyczekiwanie w kolejkach. Policzmy; ile energii puszczono "z prądem wód", ile dodatkowej energii trzeba było wydatkować na obsługę tak elementarnej rzeczy jak zaopatrzenie w chleb. Przemiany cywilizacyjne, które łączą się z omawianym zagadnieniem, są oczywiście kompleksowe; rozgałęziają się i łączą w całe "rodziny problemów". I tak np. odejście od wypieku chleba na wsi oznacza stopniową zazwyczaj rezygnację z drewna jako opału; znikają duże piece, w których można było palić chrustem, gałęziami itp., zaczyna się era taniego, dotowanego węgla, będącego swoistą premią w rozwijającym się chowie świń. Oczywiście - węgiel stwarza o wiele mniej problemów w gospodarstwie. "Rewolucja węglowa" kosztowała bagatela ok. 30% ubytku zadrzewień od 1945 r.3 Pierwszą przyczyną było komasowanie gruntów i wejście ciężkiej mechanizacji. Drugą - zbędność zadrzewień jako własnej "fabryki energetycznej", będącej w bezpośrednim władaniu rolnika. Oto znów jakiś szczebel gospodarczej autarkii przegrywa z centralną siecią zaopatrzenia. Pomyślmy dalej o skutkach tak prowadzonej intensyfikacji. Wiemy, czym jest obciążanie środowiska produktami spalania węgla, a nawet energetycznymi kosztami jego wydobycia i transportu (energia ciągniona). Intensyfikacja chowu trzody chlewnej, to zarazem intensyfikacja całego rolnictwa. To chemia, nawozy, mechanizacja, to często przy chowie fermowym - nadmiar gnojowicy wylewanej na pola. To w "krążeniu zwrotnym" - eutrofizacja pozostałych przy życiu wód powierzchniowych, od których zaczęliśmy nasze rozważania. Wróćmy więc do wód...
Upadek młynarstwa i młynów to straszliwy cios dla kaskady wodnej, jaką te młyny przez wieki stworzyły. Ściślej rzecz ujmując, to jednak nie młyny stworzyły kaskadę. Zanim w średniowieczu zaczął się rozwój młynarstwa, kaskada wodna istniała już od niepamiętnych czasów, jako dzieło bobrów. Z chwilą, gdy bobry zostały wytępione - ich miejsce zajęli młynarze.
Zniknęła kaskada, znaleźli się chętni na "odzyskanie" dla rolnictwa łąki i pastwiska. Zwiększyła się produkcja białka zwierzęcego, ale tylko pozornie, bo gdzie indziej nastąpiło jej zmniejszenie. Na pewno zmniejszyła się różnorodność tej produkcji. Zabrakło cennej ryby słodkowodnej, zniknęli gdzieś rybacy, od średniowiecza dzierżawiący tonie wodne, zanikły tak rygorystyczne przedtem posty. Pojawiło się w zamian rybołówstwo dalekomorskie, ale głód ryby pozostał. O tym, że cały ten pozornie intensyfikacyjny proces produkcji żywności jest jakąś obłędną utopią, świadczy to, że i na łowiskach dalekomorskich już od dość dawna trwa "pościg za rybą"; zaznacza się z jednej strony wyraźne przełowienie ławic ryb, z drugiej - przestają istnieć zasobne niegdyś łowiska ze względu na zatrucie oceanu. Powtarza się więc w globalnej skali to, co odbyło się na lądzie kilkadziesiąt lat temu o kilkaset lub nawet kilka tysięcy kilometrów od dzisiejszych łowisk dalekomorskich. I co najciekawsze - są to zjawiska powiązane. Jeżeli proces ten nie zostanie powstrzymany, łatwo przepowiedzieć, jaki będzie koniec rybactwa dalekomorskiego. Będzie taki sam, jak na lądzie. Przestaną istnieć i ryby, i... rybacy.
Zaczyna się odwadnianie (nazywane przewrotnie melioracją), polegające na drenowaniu gruntów, prostowaniu i faszynowaniu brzegów cieków wodnych. A wszystko po to, by jak najszybciej i jak najskuteczniej odprowadzić nadmiar wody. Melioranci mają rację, gdy twierdzą, że poprzez drenowanie odprowadzają tylko tę część wody, która jest w nadmiarze. Pytanie tylko: "w nadmiarze względem czego?" Zazwyczaj mówi się: "względem zaplanowanej w tym miejscu uprawy rolnej". I to jest prawda, ale tylko pod warunkiem, że wiemy jaka jest optymalna dla danego krajobrazu ilość upraw rolnych, a jaka środowisk marginalnych, w tym podtopionych. Inaczej cała dyskusja jest bez sensu. Oto bowiem ta będąca w równowadze z otaczającym środowiskiem ilość wody (nieważne: czy jako zbiornik, czy jako woda gruntowa, czy podskórna) zostaje jak najszybciej odprowadzona w miarę prostym ciekiem poza zasięg wpływu na to środowisko. W naszym klimacie charakteryzującym się dużą zmiennością, okresowy nadmiar wody, tak jak i jej okresowy, brak należy do spektrum klimatycznego naszego środowiska. W okresach suszy owe lokalne nadmiary miały modelujący wpływ na mikroklimat lokalny. Jeżeli ich zabraknie, susza ujawni się w całej grozie.
I oto zemsta przychodzi od góry; zaczyna się załamywać produkcja rolna na gruntach słabszych, położonych wyżej. Brak zadrzewień, uproszczenie płodozmianu; wyeliminowanie upraw motylkowych, ten proces jedynie przyspiesza. Pojawiają się ugory, nieużytki, a w dalszej kolejności - konieczność ich zalesienia.
Oczywiście - powie optymista - zwyciężyła jednak zasada różnorodności ekologicznej; ludzie wykonali ogrom roboty, jakby nieświadomie, po to właśnie, by zachwianą równowagę z powrotem przywrócić, tyle że na innej płaszczyźnie.
Rzecz nie wygląda jednak tak całkiem niewinnie. Wykonany drenaż wilgoci ze środowiska spowodował zakłócenia w samym rolnictwie, które dzisiaj tak samo domaga się wody (tym razem rozprowadzanej rurociągami), jak wczoraj domagało się jej odprowadzenia. Zwiększająca się lesistość kraju nie jest w stanie (choćby ze względu na młody wiek) zretencjonować tej samej ilości wody, jaka była poprzednio w środowisku. Pojawiła się groźba stepowienia (miejscami już fakt) obszarów rolnych. Proces ten w szybkim tempie prowadzi do rolniczej degradacji wielkich obszarów rolniczych, to oczywiście w połączeniu z innymi grzechami przeciw Naturze: wycięciem zadrzewień, skróceniem płodozmianu, mechanizacją.
Dzisiaj wiemy, że korzystniejszy efekt przyrodniczy i gospodarczy uzyskalibyśmy bez tej wielkiej pracy firm melioracyjnych i wodociągowych na przemian. Co z tego, że od bezpośredniej pracy w rolnictwie odeszło tylu ludzi, skoro ich praca i tak musiała tam wrócić. Tyle tylko, że na jej obsługę poszło dużo dodatkowej energii. W tej skali widać wyraźnie, że to co ludzie zrobili "poprawiając naturę" - poszło na marne, a nawet przyniosło szkody. Po co zatem to wszystko? No bo tak: środowisko się pogorszyło; rolnictwo? - coś zyskało (większa produkcja), coś straciło (jakość); społeczeństwo? - zmieniło swoją strukturę. Co się za tym kryje? Złudne mniemanie społeczeństw, że awans społeczny jednostki da się określić jako ruch do góry, awans poziomy nie jest poważną alternatywą dla społeczeństwa ery przemysłowej. Ruch do góry możliwy jest tylko poza wspólnotą agrarną. Ruch poziomy, awans poziomy, traktowany jako wzrost harmonii, zżycia się ze środowiskiem jest dotychczas w świecie mamony przywilejem nielicznych maniaków.
Z własnych obserwacji wiem, że są oni: często pełni optymizmu, prowadzą nieprzeciętne życie "z przyrodą w herbie". Można tam zobaczyć ciekawe kolekcje hodowanych roślin i zwierząt, nie ma zbytniej przesady w szafowaniu chemią. Są to różni ludzie, różnych często zawodów, zajmujący się pszczelarstwem, właściciele stawów, jeziorek, działkowcy i sadownicy, myśliwi, leśnicy, często maniacy jednej alei, czy jednego parku wiejskiego. Do tej kategorii ludzi zaliczyć można też tzw. rolników ekologicznych. W ogóle ostatnio krąg ludzi "myślących ekologicznie" wydaje się powiększać.
Co ich różni od różnych biedaków wegetujących też niby na łonie natury? Różni ich świadomość, choć i standard życia też mają chyba wyższy. Najczęściej są świadomi swojej odrębności i lubują się w tym, co ich najbardziej interesuje. Odrębnym zagadnieniem będą tutaj typowi ludzie klas średnich, żyjący pełnią życia stechnicyzowanego, ale mający działkę, domek nad jeziorem, czy wręcz jakąś posiadłość wiejską. W ich myśleniu (i postępowaniu) charakterystyczny jest oczywisty dualizm. Żyjąc pełnią życia zurbanizowanego, są jednocześnie mu wrodzy, jako żywiołowi okradającemu ich z rozkoszy długiego, szczęśliwego życia. Stąd ów pozorny powrót do natury. W myśleniu tak sytuowanych klas średnich kryje się następna pułapka; zawłaszczanie zasobów natury "dla siebie" jest w miarę wzrostu liczebności tych klas coraz trudniejsze, aż w końcu osiąga swoje zaprzeczenie vide: masowa deglomeracja miast na Zachodzie, gęsta zabudowa wczasowa atrakcyjnych miejsc itp. Następna trudność to mylące założenie, że nie dla wszystkich członków społeczeństwa jest osiągalne owo minimum ekologiczne. A przecież prawo do równego korzystania z zasobów nieskażonej biosfery powinno być najbardziej elementarnym prawem ludzkim. W przeciwnym przypadku niesprawiedliwość wytwarza siły niszczące, mogące w nadchodzącej epoce znieść wszelkie osiągnięcia cywilizacyjne. W każdym razie snobowanie się na naturę, rzadziej - autentyczna potrzeba klas średnich - to jeden z przejawów owego wyścigu w górę, zjawisko w istocie zgodne z duchem zasady antropicznej.
Prawdopodobnie niemożliwy będzie taki rozwój rolnictwa jak wyobrażają to sobie członkowie EKOLANDu, niemniej możliwa jest mnogość scenariuszy takiego rozwoju, który będzie gwarantował zachowanie przyrodniczych podstaw jego produkcji. Droga dzisiejsza, polegająca na zwiększaniu nakładów energetycznych jest, jak się zdaje, zamknięta; w krótkim czasie prowadzi ona do załamania się owych przyrodniczych podstaw. Stąd postulat swoistej barbaryzacji osiągnięć zaangażowanych technik. "Barbaryzacja" techniki, to nie zejście na "niższy poziom energetyczny", choć i to będzie potrzebą chwili. Raz będzie to specjalna technika (vide: feromony, nawozy otoczkowane, szczepionki, badania analityczne przy pomocy technik komputerowych czy walka biologiczna ze szkodnikami; np. sterylne samce itp.), innym razem odejście od czysto technicznego perfekcjonizmu i przede wszystkim gigantyzmu. W wymiarze biologicznym barbaryzacja oznaczać może zejście w głąb procesów biologicznych - cytologicznych i ekologicznych. Wszystko to skupia się więc na dotychczasowej tkance nauki, ale i chyba jest bliższe swoistemu mistycyzmowi biodynamiki i biologicznego holizmu. W każdym razie na pewno nie będzie to czystej wody racjonalizm; to już zahacza o poliracjonalizm.
Jeżeli okazało się, że gigantyzm twórców techniki lub sposobu produkcji jest szkodliwy dla przyrody, to choćby ekonomicznie było to najbardziej pożądane, należy z tego zrezygnować. Z racjonalnego punktu widzenia będzie to oczywiste barbarzyństwo, bowiem to, co zaproponujemy w zamian, nigdy nie osiągnie maksymalnych parametrów sprawności, wydajności itp. Tak, ale do naszych równań wprowadzamy takie wartości niewymierne, jak "dobro przyrody" a sprawność procesów oceniamy z tego punktu widzenia, a nie z punktu widzenia stosowanych technik.
Prosty przykład. W leśnictwie, szczególnie skandynawskim, pojawiła się moda na gigantyczne tzw. procesory do obalania drzew, okrzesywania, manipulacji etc. Maszyny te programowane elektronicznie eliminują ciężką pracę drwali, a pracującemu na nich operatorowi zapewniają absolutny komfort i bezpieczeństwo. Jednym słowem marzenie wszystkich drwali świata... Z punktu widzenia maksymalizacji pojmowanej na sposób techniczny, jest to maszyna doskonała, bowiem maksymalizuje pracę, zwiększa jej wydajność, eliminując niebezpieczną pracę drwali - wyklucza wypadki przy pracy itp. Zastosowanie tak ciężkich maszyn nie jest jednak oszczędnością z energetycznego punktu widzenia. Oszczędności poczynione na robociźnie w tej konkretnej pracy są wielokrotnie przekroczone w rachunku ciągnionym w zakładach produkujących te urządzenia. Wiemy, że ujemne tego skutki i tak uzewnętrznią się w środowisku. Ponadto - wprowadzenie ciężkich maszyn do lasu okazało się zabójcze dla gleby leśnej, będącej nader subtelnym i labilnym kompleksem czterech sfer: lito-, hydro-, atmo- i biosfery. Gleba leśna, która powstawała przez kilka tysięcy lat, jest nader skomplikowanym tworem o specyficznej strukturze. Zniszczenie tej to unicestwienie warunku jej istnienia, tj. produkcyjności. Gleba ugnieciona ciężkimi maszynami staje się nieużytkiem i trzeba dziesiątków, jeśli nie setek lat, by znów odzyskała pierwotne właściwości. W każdym razie wygląda na to, że te maszyny (tak jak dinozaury w zoologii) będą musiały odpaść w "doborze naturalnym" proekologicznych technologii.
Podobnie jest w rolnictwie - zubożenie gleb w próchnicę i ciężkie procesory, tj. maszyny rolnicze, powodują zlewanie się gleb, zanik właściwej im struktury. Stosowane później agregaty do rozbijania zeskalonej gleby zwiększają ich podatność na wywiewanie przez wiatr. To jest choroba łańcuchowa. Wycina się zadrzewienia bo przeszkadzają coraz większym maszynom. Jako po części rolnik sam doświadczyłem tego, jak bardzo przeszkadza każda wierzba przy drodze, jeśli chce się zawrócić kombajnem zbożowym, ziemniaczanym czy buraczanym. Obserwujemy dzisiaj zjawisko paradoksalne i zgoła niezrozumiałe: na polach dzisiaj stoi więcej słupów energetycznych, telefonicznych itp. niż drzew przy drogach. I co dziwniejsze: nikt nawet nie pomyśli, by zacząć rąbać te słupy. Tak dalece technika zniewoliła dzisiaj umysł rolnika. Można powiedzieć, że rolnik widzi oczywistą korzyść chociażby z elektryfikacji. Z elektryfikacji tak, ale z sieci telefonicznej? W każdej wsi jest więcej słupów telefonicznych na polach niż aparatów w domach. I nie ma nadziei, że stan ten szybko ulegnie zmianie. (Dziś to się zmienia; likwiduje się słupy telefoniczne, zakładając sieć podziemną. No i jeszcze telefony stają się częstsze na wsi). A przecież każdy słup na polu stanowi dla ciężkich maszyn taką samą przeszkodę jak drzewo przy drodze.
Wróćmy do naszego łańcucha nieszczęść. Ciężkie maszyny to brak zadrzewień i rozpylenie gleb. Odwodnienie (bo przecież nie melioryzacja, która oznacza regulację stosunków wodnych) - to częste przesuszenie tych gleb. Efektem jest coraz większe nasilenie erozji wietrznej tam, gdzie jej dotychczas nie było. Dwadzieścia kilka lat temu, gdy uczono mnie o erozji wietrznej - słuchano tego grzecznie jak bajki, która przytrafia się tym upadającym kapitalistom, ale przecież nie nam! Dziś obserwuję ten proces każdej wiosny na najżyźniejszych glebach rolniczych Kujaw czy Ziemi Chełmińskiej jako coś oczywistego. Dwadzieścia lat temu tak ciężkich maszyn nie było dominował koń, były jeszcze zadrzewienia, wilgotniejsze wiosny - efekt był taki, że wiatr nie czynił tego typu spustoszeń.
Postulat barbaryzacji techniki rolniczej i technologii produkcji rolnej, to m.in. taka droga postępowania, by nie powodować erozji gleby. Nikt już dzisiaj poważnie nie będzie twierdzić, że należy powrócić do uprawy gleby przy pomocy koni czy wołów. Maszyny pozostaną. Problem tylko z tym, że muszą one być maksymalnie zróżnicowane, stosownie do warunków glebowych i typu prac polowych. Nawet gospodarstwo biodynamiczne, żeby prawidłowo funkcjonować, musi mieć przynajmniej kilka hektarów i maszyny do rozlicznych prac polowych (biodynamiczne opryski, przygotowanie kompostu, rozrzucanie kompostu itp.). W proekologicznym rolnictwie bardziej niż kiedykolwiek potrzebne będą ciężkie ciągniki do uciągu jednorazowych procesorów (np. pług - brona - siewnik - brona itp.), eliminujących wielokrotność przejazdów. Dalej: do uciągu głęboszy niszczących podeszwę płużną, ciężkich talerzówek - do likwidacji ugorów zielonych, których rola niepomiernie wzrośnie wobec eliminacji nawozów sztucznych. Z drugiej strony konieczne będą ciągniki lżejsze ze względu na jak najmniejsze ugniatanie gleby. Ta różnorodność maszyn musi iść w parze z zachowaniem zadrzewień, które powinny przybrać postać zadrzewień kompleksowych, przeciwdziałających erozji wietrznej, jak i nadmiernemu wyparowywaniu wilgoci. Nadrzędny wymóg przeciwdziałania erozji wietrznej przy pomocy jedynego skutecznego środka, jakim są zadrzewienia, będzie ograniczał rozmiary maszyn; wiele z nich, zbyt gigantycznych, będzie musiało się dostosować do mniejszych pól, mimo że rachunek ekonomiczny sugeruje ich maksymalizację. To też jest barbarzyństwo.
Wychowani na modelu sieci centralnej (np. energia elektryczna), jako barbaryzm potraktujemy zwrot ku "miękkiej energii" - wody, wiatru, słońca. Skoro więc melioracja - taka jaka jest - jest faktem, trzeba powstrzymać "nowoczesne", bezcelowe odpływanie wody, potrzebna więc będzie restytucja kaskady wodnej. Zgromadzona woda to nie tylko rezerwa na okres suszy, to czynnik modyfikujący lokalny mikroklimat, to wreszcie na powrót źródło białka - mięsa ryb, to w końcu źródło energii - konkurencyjnej wobec centralnej sieci. Barbaryzmem będzie rozwój drobnych, lokalnych zakładów przetwórczych i lokalna dystrybucja towarów (pieczywo, wędliny, artykuły gospodarstwa domowego). Coś takiego jest już praktyką stosowaną przez producentów zdrowej żywności: specjalizacja w przetwórstwie jakiegoś artykułu i wymiana między sobą, plus nadwyżki na sprzedaż.
Przecież to już było i wraz z rozwojem gospodarki towarowo-pieniężnej zostało odrzucone na rzecz centralnej sieci, pozwalającej na kumulację skupu, przetwórstwa i dystrybucji. Inna rzecz, że działo się to na bazie procesów kapitałowych, prowadzących do koncentracji i pracy, i kapitału. W realnym socjalizmie, jak to wykazał prof. Nowak - rozwój sieci prowadzi z kolei do koncentracji władzy.
W sumie ta swoista barbaryzacja oznacza odwrót od tzw. społecznego podziału pracy; odtąd większą rolę pełnić będzie wzrost gospodarczej autarkii. Z ekologicznego punktu widzenia oznacza to zmniejszenie entropii i wzrost wykorzystania możliwości produkcyjnych systemu. I choć sumaryczna produkcja takiego systemu będzie mniejsza, to lepsze jej wykorzystanie świadczyć będzie o większej sprawności tego systemu.
Barbaryzmem jest koncepcja Trzeciej fali A. Tofflera jako decentralizacji zatrudnienia. Takim samym barbaryzmem jest postulowany wzrost pracy żywej w rolnictwie, pracy, która do niezbędnego minimum sprowadza udział pracy mechanicznej.
Cechą, która łączy te wszystkie nowożytne barbaryzmy, jest nie prosty powrót do średniowiecza (decentralizacja), a dialektyczny powrót do "niby dawnego". Nie akt negacji (metafizycznej), nie odrzucenie dorobku współczesnej cywilizacji, ale negacja dialektyczna połączona z asymilacją większości jej osiągnięć. Czy to nie jest utopia? Z chwilą, gdy załamał się monopol centrów dyspozycyjnych na reglamentację informacji (video), gdy możliwa jest decentralizacja pracy umysłowej na bazie technik mikrokomputerowych, gdy możliwa jest decentralizacja każdej praktycznie pracy wytwórczej, gdy potrzebą chwili staje się decentralizacja źródeł energii (jeśli odrzucimy energetykę jądrową), to taki scenariusz rozwoju rolnictwa staje się nie tylko możliwy; staje się konieczny.
Skoro zaś społeczeństwo ery postindustrialnej nie będzie miało wyróżnionych punktów centralnych, decydujących o atrakcyjności pewnych ról społecznych i nieatrakcyjności drugich, wtedy życie wiejskie zgodne z wymogami ekologii nabierze autentycznej wartości.
Wracając do naszych przykładów z rolnictwa i leśnictwa, dodajmy, że odwrót od ciężkiej techniki jest podyktowany potrzebą zmian strukturalnych samego przedmiotu naszej aktywności gospodarczej. Odrzucamy ciężką technikę z prac leśnych nie dlatego, że ona zakłóca nam spokój w lesie, ale dlatego że stoi ona w sprzeczności z zasadą zachowania lasu jako całości. Przez 200 lat w kręgu leśnictwa zdominowanego przez przodującą niemiecką naukę leśną mieliśmy "prakseologiczny" postępowy model gospodarki leśnej. Składały się na niego: ustalony ład przestrzenny lasu, przewaga monokultur sosny, zrębowy sposób pozyskania drewna. Wszystkie te czynniki umożliwiały ergonomiczną maksymalizację efektów gospodarczych (koncentracja). Użycie ciężkich procesorów znajduje tutaj swoje ekonomiczne uzasadnienie. Prowadzona coraz szerzej przebudowa drzewostanów (wielogatunkowość), połączona ze zróżnicowaniem jego struktury pionowej (wielopiętrowość; rębnie gniazdowe, przerębowe, wprowadzanie podszytów), stoi w sprzeczności z tym modelem. Zwiększa przecież nakłady na gospodarkę leśną, komplikuje las przestrzennie, czasem wręcz utrudnia pozyskanie drewna, które coraz częściej schodzi na dalszy plan. Podstawowym celem tak prowadzonej gospodarki staje się powoli las jako taki, a nie maksymalizacja li tylko produkcji drewna. Leśnictwo jest tu przykładem wzorcowym na owo mozolne odtwarzanie właściwej, zbliżonej do naturalnej, struktury lasu (oczywiście tam, gdzie to jest całkiem możliwe w duchu Zielonej Alternatywy). Leśnictwo jest też rzadkim przykładem powodzenia wprowadzania udanych zmian w sposób odgórny. Oto bez nadmiernego bicia w bębny, w miarę rozwoju nauki leśnej, następuje stopniowe przenikanie jej osiągnięć do praktyki poprzez wpływ na centra decyzyjne i oddziaływanie na terenową administrację leśną przy pomocy fachowych czasopism. To właśnie silna centralizacja administracji leśnej pozwoliła na daleko idące zmiany w podejściu do modelu leśnictwa. Jako leśnik wiem, rzecz jasna, że owe jaskółki "nowego - starego" nie stanowią dominującej już metody gospodarowania w lesie. One coś zapowiadają: jakiś zwrot, który przyniesie prymat wartości przyrodniczych nad komercyjnymi. Póki co jednak ogrom spustoszeń w lasach, spowodowany niewłaściwą gospodarką, osiągnął swoje apogeum i stąd konieczność porzucenia dominującego od 200 lat modelu.
A teraz rolnictwo; jego powrót do barbarzyństwa to zwiększona mozaikowość pól, różnorodność ciągów ekologicznych krajobrazu rolniczego, obecność lustra wody wszędzie tam, gdzie to możliwe, "mała mechanizacja", "wyższa chemia", ekologiczny 8-letni płodozmian, naturalny kompost i obornik, właściwe (różne) odmiany roślin i rasy zwierząt (też odmiany "stare", wycofane) i... ludzie. Podobnie jak w leśnictwie są to wszystko sprawy dawno odłożone do lamusa historii. Nowoczesne były: wielkie łany, ciężka mechanizacja, "ostra" chemia, prosty 3 - 4-letni płodozmian, przewaga nawozów sztucznych, stosowanie gnojowicy zamiast obornika i kompostu, intensywne odmiany i człowiek - najemnik i niewolnik struktur i maszyn. Tak jak w leśnictwie potrzebna jest tutaj o wiele bardziej wysublimowana i różnorodna technika po to, by spełnić wymóg ekologicznej poprawności. Sama zaś organizacja przestrzenna rolnictwa i sposób produkcji żywności ulega jakby cofnięciu do wcześniejszych stadiów rozwoju rolnictwa. Ale tylko połowicznie; ma on służyć zachowaniu samych przyrodniczych podstaw produkcji rolniczej. Ba, nie tylko zachowania, ale zwiększenia potencjału produkcyjnego gleb. "Tradycjonaliści nowej daty" się oburzą, to co robili dotychczas prowadziło przecież do większej produkcji. To prawda, ale częściowa, słuszna w krótkich przedziałach czasowych, nie uwzględniająca realności załamania się przyrodniczych podstaw tej produkcji, po czym nawet 100-krotne zwiększenie nakładów energetycznych nie przywróci glebie jej pierwotnej produkcyjności.
Odejście od monokultury w lesie, czy na polu, częściowa rezygnacja z wielkich sieci zaopatrzenia w energię i towary, zmiana struktury zatrudnienia, to ogrom zadań nie na jedno pokolenie. Od prostego powrotu do zarzuconych w przeszłości struktur różni je nowa technika i organizacja społeczna; sprawna, ekologicznie korzystna. Ale nie tylko. Do środowiska musi wrócić część energii pracy ludzkiej, która bezproduktywnie od niego odeszła. Tu trzeba być nader ostrożnym z dalszym prognozowaniem, jako że podejmowane w przeszłości próby rustykalizacji społeczeństw były nader wątpliwej jakości. Prawie wszystkie łączą się z ustrojami totalitarnymi i jako takie już budzą w nas moralne obrzydzenie. Nie można przecież przyjmować, że powtórzymy raz jeszcze wątek hitlerowski (czy raczej idee fixe samego Himmlera), czy z modeli komunistycznych - model stalinowski, chiński, czy kampuczański. Są one wystarczająco skompromitowane, by je wprowadzać tylnymi drzwiami.
Myślę, że z modeli "ideologicznych", najbardziej udaną realizacją "odrodzenia rasy przez rustykalizację" jest model izraelskich kibuców, wprowadzonych na bazie świadomości (indoktrynacji) i liberalnej polityki wewnętrznej (nie totalitarnej). Nie wnikając tutaj w moralny sens kolonizacji zagrabionych ziem, dla naszych rozważań istotne jest to, że możliwe jest wyzwolenie swoistego "entuzjazmu ekologicznego" na szeroką skalę i uzyskiwanie nadzwyczajnych efektów gospodarczych. Jest to przykład o tyle nietypowy, że ta specyficzna ekologizacja społeczeństwa izraelskiego jest elementem gry o nadrzędną sprawę narodową we wrogim otoczeniu obcych narodowo żywiołów. Najpierw należy zżyć się z ziemią nowego osiedlenia poprzez pracę na niej, by potem z bronią w ręku o nią w pełni świadomie walczyć. I znów niewiele to odbiega od koncepcji (o ironio losu!) - hitlerowskich. A może jednak innej drogi po prostu nie ma? Może droga do noosfery czy innego ekologicznego raju prowadzi przez zajadłą miłość ziemi własnej, choćby i zagrabionej. Byłoby to niejako pośrednie potwierdzenie dewizy Zielonych "myśleć globalnie, działać lokalnie".
O dziwo, podobna sytuacja jest udziałem większości krajów Trzeciego Świata i... Polski, a więc wszędzie tam, gdzie nie dotarły "osiągnięcia" bądź to farmeryzacji, bądź to kolektywizacji. Wszędzie tam, gdzie pozostali jeszcze niezależni rolnicy, gdzie nie ma jeszcze farmerów lub najemnych robotników rolnych. Sytuacja polskich rolników jest kuriozalna tak względem sfarmeryzowanego Zachodu, jak względem skolektywizowanego Wschodu. Zachowanie w rękach prywatnych ok. 75 - 80% ziemi, przy ok. 30 - 40% ludności żyjącej z rolnictwa jest ewidentnym historycznym anachronizmem tak w przeszłym realnym socjalizmie, jak i obecnym liberalizmie. A jest to w prostej linii "pamiątka" po trudnej historii; o tę ziemię cały czas walczono. Nie jak w Izraelu przeciwko ograbionym Arabom, lecz przeciwko siłom zewnętrznym, chcącym je z polskich rąk wyrwać. To ziemia, a ściślej gospodarstwa rodzinne decydowały o niezawisłości bytu narodowego, mimo braku państwowości lub ograniczonej suwerenności. W miarę rozwoju ruchu ludowego uzyskuje on pełnię politycznej samoświadomości i obywatelskiej (obywatelski - to kategoria polityczna) podmiotowości, wzbogaconej o wątki ekologiczne o wiele dziesiątków lat wcześniej, niż powstanie słynnego raportu Sekretarza Generalnego ONZ U Thanta (1969 r.). Chodzi o filozofię agrarystyczną, powstałą w czasie rodzenia się naukowych podstaw sozologii, ok. 1930 r.4 Tak więc dzięki pokrętnej historii, odziedziczyliśmy rolnictwo o specyficznej strukturze, stosunkowo zacofane i mało wydajne. Było ono wrogiem nr 2 byłego socjalizmu, jest wrogiem nr 1 obecnego liberalizmu. Mimo przeciwstawnych różnic tych systemów, łączy je wspólna myśl; rolnictwo anachroniczne jest największą przeszkodą w realizacji utopii społecznej lansowanej przez te systemy. W utopii komunistycznej istnienie licznej, niezależnej gospodarczo klasy chłopskiej nie pozwalało objąć wszechobecną reglamentacją całego społeczeństwa. W konsekwencji powstała w "polskiej drodze do socjalizmu" pewna równowaga tradycyjnego systemu wartości i narzuconej indoktrynacji, przymusu ekonomicznego i swobody gospodarczej, przymusu politycznego i swobody decyzji. Następowała tylko stopniowa, nieunikniona erozja systemu wartości, powodująca zanik tradycyjnego przywiązania do ziemi i w konsekwencji odpływanie mas ludzkich ze wsi do miasta. Nazywało się to "awansem społecznym", dając tym samym do zrozumienia, że życie wiejskie nie jest życiem godnym nowoczesnego człowieka. Ta stopniowa erozja klasy chłopskiej prowadziła do utraty przez nią tożsamości, powiększając liczebność klas ludowych poddanych ściślejszej kontroli (praca, miejsce zamieszkania, czas wolny).
Polska droga do socjalizmu zaakceptowała w końcu klasę chłopską - być może na zasadzie eksperymentu w bloku socjalistycznym - okazało się bowiem, że w znacznym stopniu, mając w ręku sieci zaopatrzenia i skupu, można było tą klasą z powodzeniem sterować. Jeśli mówię, że liberalizm traktuje anachroniczną klasę chłopską jako wroga nr 1, to dlatego, że jest ona najważniejszą przeszkodą w realizacji utopii liberalnej, tzw. Nowego Człowieka - robota rynkowego. Liberalizm jeszcze bardziej niż komunizm chce panować nad całością populacji. Nie robi tego przy użyciu środków przymusu, wystarczy gospodarka rynkowa nastawiona na maksymalizację konsumpcji. Jeśli całe społeczeństwo jest zarażone wirusem konsumeryzmu - liberalna władza może spać spokojnie. Jeśli jednak istnieją w tym społeczeństwie grupy czy klasy żyjące poza zasięgiem gospodarki rynkowej we względnej gospodarczej autarkii, wówczas są one niesterowalne (oczywiście na sposób liberalny). Bowiem, jeśli nie poddają się wpływom gospodarczym, to i nie będzie do nich docierać liberalna propaganda i liberalna formuła polityczna (brak politycznego aparatu kontroli). Nie może istnieć stabilne społeczeństwo liberalne, gdzie 30% populacji wyznaje inny niż liberalny system wartości. Takie społeczeństwo jest nieprzewidywalne w swoich zachowaniach i nie gwarantuje politycznej stabilności - warunku sine qua non -dla gospodarczej prosperity elit rządzących.
Stąd dominującą formą gospodarki rolnej krajów liberalnych jest farmeryzm, zatrudniający znikomą część populacji (do 10%) i włączoną całkowicie w rygory gospodarki rynkowej. Układ taki "działa" w sposób niemal doskonały, dostarczając maksymalnych plonów w wyniku silnej subwencji energii, jako prostej pochodnej dotacji państwowych. Politycznie taki układ jest jednak "sterylny". Niebezpieczeństwo przyszło z najmniej oczekiwanej strony; oto Zieloni jako awangarda mających konsumować klas średnich, dostrzegają jego ekologiczną nieprzydatność. Z prostego powodu: nie po to społeczeństwo liberalne dążyło do dobrobytu, aby ten dobrobyt miał mu szkodzić!
Hedonizm dominujący na Zachodzie ma jedną nieusuwalną wadę - oto najbogatsze nawet życie nie chce trwać wiecznie. Zagrożenia przychodzą z najmniej spodziewanej strony, to, co miało być konsumowane w nadmiarze, staje się wręcz szkodliwe dla zdrowia i życia. Żywność jest skażona i wcale nie gwarantuje zachowania zdrowia, to samo woda, powietrze, ba całe otoczenia człowieka... A przecież nigdy życie nie było tak cenne jak w dobrobycie, w pełni zdrowia, ze sztucznie przedłużoną młodością. Świadomość tego faktu to nic innego jak świadomość niesprawiedliwości ekologicznej. Tylko gdzie tu szukać winnych?
W tym momencie zaczyna się złoty wiek wszelkich ekologizmów: poszukiwania zdrowej żywności, zdrowej wody, powietrza, a nawet... zdrowej medycyny. W tym momencie społeczeństwo liberalne przestaje ufać racjonalizmowi, staje się irracjonalne, a co najmniej poliracjonalne. Wierzy, że uda mu się przechytrzyć naturę, znaleźć eliksir młodości, odwlec biologiczny kres. Dobrobyt, cała materialna strona życia powstały dzięki racjonalnym podstawom: na nich zbudowana jest cała nasza cywilizacja. By ją przechytrzyć trzeba uciec się do odmiennych od racjonalizmu zasad. Sprzeczność ta jest nieusuwalna nawet wówczas, gdy sprytni producenci zaczynają produkować tzw. zdrową żywność. Przecież jest to ciągle ta sama gospodarka rynkowa, nastawiona na maksymalizację. Dlaczego więc nie miałaby maksymalizować produkcji zdrowej żywności?
Sprzeczność tę daje się rozwiązać dopiero po wprowadzeniu dodatkowych zmiennych, jakimi są pojęcia dobra ogółu i teoria wartości. W liberalizmie wartości o tyle są nimi, o ile przedstawiają sobą wartość handlową. W agraryzmie stanowią byt samoistny. Ziemia - rodzicielka jest wartością, wartością jest praca, nie kapitał, wartością jest drzewo, krzak i kwiat polny, krajobraz i więzi sąsiedzkie. Tak samo jak wartością jest zdrowie i długie, ciekawe życie.
Anachroniczne polskie rolnictwo staje więc przed historyczną szansą, która już nigdy się nie powtórzy - może "z marszu" przejść od razu w model proekologiczny, nie błądząc po manowcach siłą wprowadzanej farmeryzacji (tak jak przedtem - kolektywizacji). Nie określam tutaj modelu tego rolnictwa, czy będzie ono mniej czy bardziej biodynamiczne. Chodzi tylko o to, czy będzie "ekologicznie poprawne" z licznymi dopuszczalnymi odmianami. Poprawne ekologicznie i społecznie, a więc nie farmerskie, a rodzinne. To oznacza, że nie przepuszczamy przez "liberalną społeczną maszynkę do mięsa" owej pozornie zbędnej 1/4 populacji. Jej praca pozostanie na miejscu. Jak wiemy jest to podstawowy warunek ograniczenia nakładów energetycznych na produkcję żywności. Szermuje się hasłem potrzeby przejścia owych nadwyżek ludzkich do sfery produkcji i do sfery usług. Moim zdaniem fałszywie. Z ekologicznego punktu widzenia większa część tej produkcji i tych usług jest zbędna, jest ewidentnym marnotrawstwem energii i surowców, tylko gwoli zaspokojenia ludzkiej głupoty i próżności. Dalej - co jeszcze ważniejsze - w dobie szybko rozwijającej się mikroelektroniki, większość prac będzie do zastąpienia przez mikroprocesory i mikrokomputery. Czy opłaca się wypychać wielkie masy ludzkie ze wsi do miasta tylko po to, by po upływie jednego pokolenia cofać na to samo miejsce?
Opłaca się, ale tylko z punktu liberalnej filozofii społecznej, w której nikt nie może pozostawać poza gospodarką rynkową. Wówczas jest spokój. Społeczny, nie ekologiczny.
W tekście tym chcę unaocznić, że wszelkie pobożne życzenia dotyczące ekologizacji rolnictwa tak długo pozostaną pobożnymi życzeniami właśnie, dopóki nie uświadomimy sobie jak bardzo jest to gorący temat polityczny, godzący w istocie w zwycięską formację liberalną. Okazuje się też, jak blisko się stykają agrarystycznie zorientowany ruch ludowy i międzynarodowy ruch zielonych. Pytanie brzmi: czy one się odnajdą?
1989 - 91