Teoria pulsującego Wszechświata zawiera w sobie element sprzeczny, jakim jest tzw. punkt osobliwy. Przestają wówczas obowiązywać dotychczasowe prawa fizyki, a poszczególne wielkości "uciekają" w nieskończoność. Więc albo czas jest zerowy, albo masa czy prędkość nieskończenie wielka. Okazuje się, że nie umiemy sensownie odpowiedzieć, czy Wszechświat skupiony w jednym punkcie trwa oto jeden moment, czy trwa całą nieskończoność czasu... Czy punkt staje się nieskończonością mikro, czy megaskopową?
W polityce takim punktem osobliwym jest nasza polska współczesność. Stanowi ją niezwykłe połączenie skrajnego liberalizmu z fundamentalizmem katolickim. Słusznie zwrócił uwagę L. Stomma w jednym z felietonów, że co najmniej dziwnie się słyszy pogląd np. o gospodarce liberalnej, inspirowanej społeczną nauką Kościoła.
Pani prof. Stanosz nie ma w istocie racji, twierdząc, że tylko fundamentalizm jest właściwym odpowiednikiem odchodzącego komunizmu. Komunizm - jako system ideologiczny- był głęboko zerodowany (że użyję tutaj geomorfologicznej przenośni) przez liberalną utopię, tj. filozofię konsumpcji indywidualnej. To nic, że "obsesją" państwa ideologicznego - realnego socjalizmu były własność i praca. W równej mierze państwo to żyło obsesją konsumpcji - obsesją neoliberalizmu. Dziś ten spór jest już rozstrzygnięty, wiemy kto wygrał.
Nie ma jednak racji red. Mozołowski, dezawuując wnioski prof. Stanosz. Twierdzi on w swej polemice, że spełnienie liberalnej utopii powstrzyma marsz triumfującego fundamentalizmu.
Polska osobliwość sprawi, że nie stanie się tak z kilku względów:
Moim zdaniem słuszna jest diagnoza p. prof. Stanosz, upatrująca źródeł "nowej ideologizacji" w problematyce rodzinnej, prokreacyjnej, etc. I nie byłoby w tym nic, absolutnie nic złego. Zagadnienia te mieszczą się w nurcie szeroko pojętej troski o dobro jednostki ludzkiej i społeczeństwa. Jeśli prof. Stanosz mówi o "atrakcyjności dla ideologa" spraw seksu, czy rodziny ze względu na ich "wysoką lokatę w ludzkiej hierarchii ważności", to robi to - jak mniemam - nie dlatego, że lubi doktryny (jak przypuszcza red. Mozołowski), ale dlatego, że dostrzega problem - autentyczne zagrożenie tych i innych wartości. "(...) narzuciwszy ludziom określoną koncepcję własności i pracy, albo seksu i rodziny, można liczyć na ich uległość także w innych, mniej istotnych sprawach" - pisze pani profesor - i to jest sedno problemu. Tę lekcję już przerabialiśmy, ale czy to jest "atak na doktrynę" jak chce red. Mozołowski? Co nie zmienia faktu, że cały dyskutowany artykuł jest pisany z pozycji antyklerykalnych - ale to inna sprawa, nie wnosząca nic do istoty sporu.
Zadziwiająca jest natomiast zgodność obu adwersarzy, lekarstwem na te wszystkie dolegliwości ma być... liberalizm. Tak, ten sam liberalizm, który przeorał świadomość Globu, budując mit konsumpcyjnego wszechspełnienia. I to w sytuacji, kiedy wiadomo już, że to niemożliwe (tu: ograniczoność zasobów). Zresztą to wszystko jest nieważne, konsumeryzm mas indoktrynowanych na globalną skalę jest i tak tylko wyobrażeniowego typu. Na marginesie dodam, iż dziwi mnie, że jakoś nikt nie protestuje przeciwko "totalitaryzmowi liberalnemu", który jest współczesną, wszędobylską formą ogłupiania milionów, jeśli nie miliardów ("my kochamy Barbie"). To też jest ideologia, ale ideologia, z represyjnych skutków której mało kto zdaje sobie sprawę. Ideologia, której największym nakazem jest maksymalna konsumpcja. Konsumpcja ma nam dać spełnienie potrzeby samorealizacji w bytowaniu tu - na Ziemi. Również w odniesieniu do przedmiotu sporu, tj. spraw seksu, rodziny itp.
I tu pojawia się wątpliwość: Kościół mówi, że broni ich jako wartości (bo obiektywnie biorąc - są to wartości), liberalizm, który nazywam skrajnym (jako, że pozostawia na pastwę losu wszystkie, najistotniejsze nawet dziedziny ludzkiego życia), uważa, że jest to przedmiot handlu. Z punktu widzenia etyki katolickiej liberalizm jest więc skrajnie niemoralny, jest niejako - programowo niemoralny - i... nic się nie dzieje! Liberalizm głosi: "komuniści byli strasznie pruderyjni", "my jesteśmy wyzwoleni od przesądów", itp. Czy ktoś wstał i powiedział, że owa niegdysiejsza "pruderia" miała i swoje dobre strony? Albo po prostu, że jednak coś tam ceniono właśnie jako wartości, mimo że czasy były przecież mroczne. Wystarczyło wówczas, że telewizja pokazała jakiś "głodny kawałek", który przy dzisiejszej rozpuście był jak kaszka z mlekiem, a już z ambon sypały się gromy, grożące losem Sodomy dla bezbożnej władzy (która - dla jasności - świętą nie była). A dzisiaj co? Cisza, milczenia. Jeśli już ktoś ma do kogoś pretensje, to obiektem ich nie jest wcale władza, lecz... społeczeństwo. Że zepsute, zdemoralizowane, etc. "Byle co jesz, to i byle jak wyglądasz" - mówi przysłowie. Jak może wyglądać społeczeństwo "karmione" popłuczynami amerykańskiej mass kultury? Pytanie retoryczne.
Jeśli fundamentalizację prawno-karną spraw miłości, seksualności człowieka, rodziny itp. uważam za nadużycie, to tylko ze względu na milczącą aprobatę jej pomysłodawców dla liberalnej destrukcji moralnej narodu. W końcu nie wszystko da się wytłumaczyć zaszłościami okresu minionego.
W minionym okresie pod naciskiem środowisk klerykalnych został wycofany podręcznik przysposobienia do życia w rodzinie. Podobno dobry - zdaniem specjalistów, pornograficzny - zdaniem przeciwników. Czy ktoś z ówczesnych protagonistów zadał sobie trud dociekania z czego edukuje się dzisiaj przyszłość narodu? Dla jasności - nie o obsceniczność mi chodzi. W końcu można ją spotkać na każdym płocie. Chodzi tylko i wyłącznie o podejście do wartości, jaką jest człowiek. Czy traktowany jest jako wartość, czy jako towar.
Nie można mówić sensownie np. o macierzyństwie jako wartości nadrzędnej, gdy jednocześnie społeczeństwo odbiera obraz kobiety jako przedmiotu handlu w liberalnej formule informacyjnej. To społeczeństwo jest sterowane popędami, podtrzymuje się mit maksymalnej konsumpcji (również w sferze seksualnej ). Podniety zamiast edukacji. Człowiek racjonalnie myślący, również w kwestiach miłości, seksu, prokreacji, jest wolny (oczywiście na tyle, na ile pozwalają na to ograniczenia biologiczne, kulturowe i społeczne jego natury). Człowiek sterowany popędami - to człowiek zniewolony. Ten sam człowiek odczuwający z tego powodu skruchę - to człowiek podwójnie zniewolony, bowiem nie on w końcu jest demiurgiem swego postępowania. Wyjaśniam, że człowiek jest jednostką dopóty myślącą i działającą racjonalnie, dopóki nie zostanie poddany presji autorytetu (grupy, tłumu, mass mediów). A jaka jest wzorcotwórcza rola mass mediów nie muszę chyba wyjaśniać.
Jeśli założyć, że rynkowy robot liberalizmu (od konsumpcji, użycia) zamieni się w robota fundamentalizmu - od obowiązkowej i nieograniczonej prokreacji, uzyskamy efekt tzw. bagna egzystencjalnego (vide: bagno behawioralne u szczurów poddanych podobnej operacji). Pytanie bowiem brzmi: co chcemy uzyskać?
Jeżeli chcemy uzyskać maksymalny przyrost ludności, to droga nie prowadzi przez maksymalny rozród. Ten ostani prowadzi zawsze do załamania się populacji. Można sprawdzić na szczurach, będzie taniej. Zresztą wie o tym każdy student biologii, czy demografii (vide: Kalkuta, favellas Mexico City i Rio de Janeiro, Bangladesz).
Czyżby zatem sytuacja bagna egzystencjalnego miała być ukrytym celem utopii liberalnej i utopii fundamentalnej?
Maksymalny, a raczej optymalny - stosownie do zasobów (czyli możliwości) - przyrost ludności uzyskuje się poprzez: ochronę zdrowia, wydłużenie życia, zmniejszenie umieralności niemowląt, umieralności w wieku produkcyjnym, ochronę zdrowia kobiet - przyszłych i aktualnych matek. Wreszcie, przez działania z pogranicza kultury, oświatę ogólną, ekologiczną i zdrowotną (w tym seksualną). Są to jednak zadania nie "na głowę" skrajnego liberalizmu; to raczej domena państwa opiekuńczego, w typie chociażby "społecznej gospodarki rynkowej".
Z tego punktu widzenia propagowanie liberalnej swobody obyczajowej, łącznie z fundamentalistycznym ostracyzmem prokreacyjnym, to zabiegi instrumentalne z dziedziny ideologii - w zasadzie - wzajemnie się wykluczających. Łączy je tylko jedno - nieświadomość co do stanu Ziemi - planety, o której przez ostatnie 200 lat trwania pierwszej i drugiej rewolucji przemysłowej sądzono, iż jej zasoby są niewyczerpalne oraz wiara w absolutną moc kreatywną Kultury, tak jakby wyrwała ona już człowieka na zawsze spod zależności przyrodniczych (ekologicznych, populacyjnych itp.).
Kto ma odwagę pchać kierowane popędami, silnie zdeklasowane masy (raz podniecane, to znowu karcone) do nieograniczonej prokreacji - w sytuacji świata tak skomplikowanego, że nawet jazda na rowerze musi być poparta uprzednio zdobytą wiedzą na ten temat - ten ryzykuje, że stan osobliwości przejdzie nagle w Wielki Wybuch. Bowiem natura osobliwości jest już taka, że nie może trwać wiecznie.
3 - 4.6.1991