Marnotrawstwo, przykład z życia codziennego. Robimy wiosenne porządki, sprawdzamy zawartość szaf i schowków, zaglądamy na strych i do piwnicy. Przeglądamy ubrania, buty. Z wielu rzeczy dzieci już wyrosły, inne są za bardzo rozciągnięte czy porwane, by opłacało się je pozostawiać "przy życiu". Są jeszcze ubrania, które podniszczone, przez ostatnie lata nie używane, teraz właśnie doczekały się wyroku: "na stos!". Z odrzuconych ubrań i butów gromadzi się spora kupka. Żona skrupulatnie wybiera wszystkie "szmaty naturalne" - bawełniane i lniane - na ścierki, szmaty do podłogi itp. Jest ich zastanawiająco mało, reszta to same "syntetyki".
Aż dziw ogarnia, kiedy się patrzy na ten ogrom ludzkiego marnotrawstwa. Popatrzmy: ile butów jest znoszonych doszczętnie? Niewiele, jakieś tenisówki, porwane sandały, pozostałe buty właściwie dałoby się jeszcze nosić, gdyby nie jakieś uszkodzenie całkowicie je dyskwalifikujące - odklejone, nie dające się w żaden sposób przykleić podeszwy, wykrzywione obcasy, zdarte przody. A ubrania? To samo, mnóstwo rzeczy dałoby się jeszcze nosić, gdyby... no właśnie, gdyby nie jakieś "ale". To "ale" zajmuje w naszej cywilizacji coraz więcej miejsca.
Popatrzmy przez chwilę na worek zbędnych rzeczy do wyrzucenia. Ile tam marnotrawstwa spowodowanego modą, ekstrawagancją, głupotą. Popatrzmy na kolory naszych bubli. Jak można dzisiaj coś takiego nosić! A przecież nie tak dawno był to szczyt mody i dobrego (?) smaku. Czyżby?...
W tym "obiegu" surowce naturalne dają się wykorzystać do końca, do absolutnej utylizacji. Surowce sztuczne pójdą na śmietnik. Policzmy, ile energii trzeba było na ich wyprodukowanie, teraz jako śmieć energetycznie są prawie wcale nie zużyte. Przy spalaniu oddadzą prawie tyle samo energii, co pochłonęła ich produkcja. Ba, żeby tylko - atmosfera otrzyma całą masę trucizn.
Przez analogię do twardej i miękkiej energii można ukuć powiedzenie o "twardej" i "miękkiej" utylizacji. To, co naturalne, utylizuje się "miękko", to, co syntetyczne - "twardo". Ubranie naturalne nawet trawione ogniem, da w efekcie spalania tylko CO2 i wodę; produkty syntetyczne, spalane - to trująca chmura dymu, zabójcza dla wszystkiego, co żywe. Cywilizacja oparta na produkcji ogromu tworzyw sztucznych, wszechobecnych, ale i nietrwałych, sprawia wrażenie jakiegoś chorobliwego nadmiaru, czegoś, co przede wszystkim nie ma nic wspólnego z racjonalizmem. Proszę zwrócić uwagę - nasze ubrania wysłane na śmietnik to przede wszystkim tandeta, która zużyła się "moralnie" wcześniej, niż fizycznie. I pomyśleć - to ta tandeta mami ludzi w sklepach i na ulicy po to, by w krótkim czasie stać się śmieciem. Jej miejsce zajmie następna tandeta.
A przecież rzecz nie dotyczy tylko ubrań. Społeczeństwo dobrobytu jest atakowane przez tysiące przedmiotów zbędnych i niezbędnych, których żywot staje się coraz krótszy.
Z ekologicznego, agrarystycznego punktu widzenia nie twierdzimy, że działalność przemysłu jako takiego jest zła. Zła jest organizacja życia społecznego. Społeczeństwo widzi sukces w ilości produkcji, o której wiemy skądinąd, że coraz szybciej trafi na śmietnik. Chodzi zaś o to, by produkcja (reagując na jasno określone potrzeby społeczne) dawała bardzo trwałe przedmioty i jako surowiec wtórny szybko rozkładające się śmieci, albo śmieci "wartościowe". Obecnie jest odwrotnie: produkt jest nietrwały (technicznie i "moralnie"), zaś jako śmieć może istnieć tysiąclecia.
Cywilizacja, której jedynym trwałym śladem są rosnące w postępie geometrycznym hałdy śmieci nie dorównuje nawet pod względem sprawności surrealistycznej wizji z "Edenu" S. Lema1:
"(...) Stali na dnie sekcji składającej się z dwu działów. Pierwszy wytwarzał grube tarcze, opatrzone uszatymi uchwytami, drugi odcinał uchwyty i mocował na ich miejscu fragmenty eliptycznych pierścieni, po czym tarcze wędrowały do podziemi, skąd wracały gładkie, >ogolone<, jak powiedział Doktor - aby poddać się znów procesowi przyspawania uszatych uchwytów".
Nie chodzi więc o to, żeby "w imię ekologii" nawracać przemysł (i całą gospodarkę), chodzi o coś więcej, o zmianę w strukturze potrzeb społecznych, tak, aby były adekwatne do możliwości środowiska przyrodniczego. Pytanie tylko czy osiągalne jest to na drodze samodyscypliny społecznej, czy na drodze odgórnego przymusu (ekodyktatury)?
Przez długie dziesięciolecia wierzono, że miarą rozwoju społecznego, miarą postępu jest wielkość zużytej energii pierwotnej, co w konsekwencji dawało się przeliczyć na stal, cement, tworzywa sztuczne... Absolutyzowano w ten sposób kanony akumulacji pierwotnej tworzącej się cywilizacji przemysłowej w uniwersalne prawo postępu obowiązujące w każdym czasie historycznym i w każdym miejscu kuli ziemskiej. Kres formacji socjalistycznej nastąpił w znaczącym momencie, gdy należało już dawno zaprzestać owej niszczycielskiej praktyki. A jednak inercja układów politycznych jest tak wielka, że pierwej gotowe są zginąć niż dokonać aktu samonaprawy. Wiedziano już o tym, że o postępie wcale nie świadczy ilość ton stali produkowanej per capita, wiedziano, że rozwinięte kraje Zachodu zmniejszając zużycie stali w skali globalnej, zwiększają jej różnorodność i stopień przetworzenia.
Stwierdzamy więc, że z ekologicznego punktu widzenia Zachód dokonał aktu istotnego postępu: zwiększył różnorodność produkcji zmniejszając jednocześnie energo- i materiałochłonność. Ale tu się Zachód zatrzymał.
O ile pewne kanony polityki gospodarczej odchodzą w przeszłość, o tyle w sferze konsumpcji ciągle jeszcze uważa się, że miarą jakości danego społeczeństwa jest bezwzględnie wielkość (ilość) konsumpcji. Błąd ten nie odejdzie do historii prawdopodobnie przed końcem formacji, która go zrodziła. Błąd w strukturze konsumpcji jest jak credo dla dominującej formacji (ostatnio nawet zwycięskiej!), która raczy się zwać liberalną.
Jeśli jednak świat zdolny był odejść od czysto ilościowych wyznaczników produkcji jako miary postępu, tak samo będzie musiał odejść od ilościowego "pomiaru" konsumpcji, choćby się to nie podobało jego apostołom. Nie wierzmy, że odbędzie się to bezkonfliktowo, ale płaszczyzna konfliktu przeniesie się prawdopodobnie na stosunki międzynarodowe. Niesprawiedliwość ekologiczna, aczkolwiek silna w każdym rozwiniętym kraju Północy, będzie czymś druzgocącym dla krajów Południa. Druzgocącym, ale i jednoczącym narody, rasy i religie przeciwko bogatej Północy.
Jako że już pisałem o dwuznacznej pozycji Zielonych w krajach bogatych, wspomnę tylko, iż rola ich "Międzynarodówki" nie jest godna pozazdroszczenia. Żyjąc w krajach bogatych, korzystając z wszechobecnego dobrobytu i swobody słowa - przygotowują grunt pod upadek, nie wiemy jeszcze czego - kraju, cywilizacji, czy tylko sposobu konsumpcji, stylu życia itp.
Ruch komunistyczny nie wykluł się w głowach proletariuszy, za wyjątkiem kilku utopistów (Weitling, Dietzgen); elita Drugiej i Trzeciej Międzynarodówki (nie wspominając o Czwartej!) to głowacze klas wyższych. Byli to ludzie, którzy swoją niezgodę na istniejący porządek burżuazyjny czy feudalno-burżuazyjny przekuli na system doktryny dającej się zaszczepić na gruncie klas najbardziej upośledzonych, ale że najliczniejszych, więc dających szansę na wygraną. Zdrada własnej klasy dała czerwonym przywódcom nieograniczone możliwości przekształcenia stosunków społecznych (i nie tylko) na olbrzymich poła ciach Globu. Dzisiaj wiemy, że nie zawsze szczęśliwie, ale faktem jest, że zawsze udawało się uruchomić olbrzymie pokłady energii społecznej w imię "nowego". Jeszcze raz powtarzam: to, że efekty osiągnięte były odmienne od zamierzonych o niczym nie świadczy, jako że wielu nawet uczonych ludzi tej różnicy nie dostrzegało lub udawało, że jej nie ma. W dziedzinie sterowania społecznego, gdzie w grę wchodzą interesy grupowe, klasowe itp., trudno nawet oczekiwać pełnej zgodności celów z marzeniami, jako że rządzą tu inne prawa, nie zawsze rozpoznane, o czym świadczy casus prof. Nowaka.
Jeśli chodzi o "rewolucję zieloną", to może ona przybrać postać społeczeństwa alternatywnego, ale tylko we względnie stabilnych i bogatych krajach Zachodu, na zasadzie "wysp Nowego". Coś takiego opisał Engels dla grup czysto komunistycznych w Ameryce W Europie różne komunizmy utopijne też proponowały tworzenie grup komunistycznych, które przez przykład i naśladownictwo rozrastałyby się do coraz większych rozmiarów, aż w końcu swoim wpływem objęłyby całe społeczeństwo. Już w XIX w. wiedziano, że to utopia, stąd nazwa: komunizm utopijny. Intelektualiści - zdrajcy własnej klasy, którzy stanęli na czele socjaldemokracji okresu Drugiej i Trzeciej Międzynarodówki, byli świadomi tego, że tylko ruchy masowe są w stanie zmienić strukturę społeczną. Właśnie owa masowość jest symptomatyczna. Nieistotne są późniejsze przemiany, schizmy i herezje, nieistotne to, że Zachód poszedł drogą ewolucyjną, a Wschód - rewolucyjną. To są zjawiska z kategorii szczegółowych, zjawiska, które chyba w wystarczający sposób zostały wyjaśnione przez prof. Leszka Nowaka.
Ważne jest to, że do końca lat 1970-tych świat pozostawał pod presją ruchów lewicowych. Lewicowych, ale głoszących określone hasła przebudowy społecznej świata, uznających pewien określony system wartości, mających poparcie (to nie paradoks!) takich a nie innych grup czy klas społecznych. Mówiąc, że świat pozostawał do niedawna pod presją ruchów lewicowych, nie mam na myśli tylko faktu sprawowania przez nie władzy politycznej w krajach uznawanych za tzw. socjalistyczne. Oddziaływanie ruchów lewicowych miało charakter globalny i w równym stopniu obejmowało też Zachód. Postęp społeczny i technologiczny na Zachodzie pozostawał pod bezpośrednim wpływem wygranych rewolucji na Wschodzie (widmo komunizmu realnego) i permanentną presją własnych (pokojowo nastawionych) socjaldemokracji i mas robotniczych.
W ciągu ostatnich 200 lat historia "wyprodukowała" pewną mozaikę różnych form ustrojowych, które dzisiaj da się określić z grubsza - jedne jako postindustrialne, inne jako postkomunistyczne. Wszystko to na Północy. Łączy je wspólnota, dziedzictwo tych samych idei, a więc chrześcijaństwa, Renesansu i reformacji, Rewolucji Francuskiej i... socjalizmu czy socjaldemokracji. Dzisiaj byłoby bardzo trudno obiektywnie powiedzieć o Północy, że jest chrześcijańska, czy że przestrzega zasad protestantyzmu i wywodzącego się zeń kultu pracy (tak jak Japonia - też należąca do Północy, tyle że jest stricte buddyjska). Nie można też odpowiedzialnie twierdzić, że na Północy zostało wiele z haseł Rewolucji Francuskiej czy haseł socjalistycznych. Dzisiaj te cztery filary mentalności, tożsamości Europejczyka, Amerykanina itp. są już historią Północy. Jej teraźniejszością jest konsumeryzm tak realny, jak i wyobrażeniowy. To nie jest nawet epikureizm, zakładający zasadę rozumnego dążenia do szczęścia. Konsumeryzm zachodni to potoczna wersja epikureizmu zbliżona do hedonizmu4.
To, co kiedyś określano jako amerykanizację życia, a co od kilku dziesięcioleci obiegało świat w popularnej wersji masowej (kino, telewizja, prasa), to nic innego, jak konsekwentna indoktrynacja w myśl cytowanej definicji. Choć z drugiej strony byłoby filozoficznym idealizmem sądzić, że jest tak a nie inaczej tylko dlatego, że ktoś taki efekt w szczegółach zaplanował (L. Nowak). Masy ludzkie wprost przepadają za złudzeniami, jakie oferuje im np. szklany ekran. Media kultury masowej mówią np. o rzeczach, osobach, zjawiskach, sytuacjach wysoce nieprawdopodobnych i nieadekwatnych dla sytuacji odbiorców, z których większość to ludzie klas produkcyjnych (ludowych) i klas średnich. Mówiło się kiedyś o "filozofii kiczu" takiej np. Heleny Mniszkówny piszącej powieści o melodramatycznym wydźwięku z życia sfer arystokratycznych. Powieści, które miały entuzjastycznych wprost zwolenników właśnie wśród "ludu". Elity wiedziały wówczas, że jest to produkcja literacka przeznaczona "dla kucharek", dając tym samym do zrozumienia, że one same posiadają wyższą kulturę Dzisiejsze elity intelektualne nawet nie próbują starać się o przerwanie magicznego kręgu zakłamania w kwestii kulturalnej. Dzisiejsze elity same prowadzą "masy ludowe" (chciałoby się dodać: "i średnie") do krainy złudzeń. Wiele wskazuje na to, że jest to proces sterowany; taki bowiem jest podstawowy interes gospodarki, która określa się mianem rynkowej. Byłby to zatem element z rodzaju subiektywnych czynników tworzenia globalnej utopii rynkowej i posłusznego jej robota rynkowego tzw. Nowego Człowieka. Nowy Człowiek - to podstawowa kategoria wszelkich utopii.
Są też przyczyny obiektywne, immanentnie związane z kryzysem kultury.
Amerykanizacja, odwrotnie, stała się u progu ostatniej dekady XX w. dominującym (i zwycięskim) sposobem postrzegania świata? Dlaczego? Bowiem to, co określało się jako amerykański styl życia, to nic innego jak zgoda społeczna na nieskrępowany rozwój jednostki i nieograniczoną aktywność tejże jednostki w środowisku społecznym i naturalnym. Innymi słowy: człowiek lansowany przez mass media kultury amerykańskiej jest, jaki jest, a więc i zachłanny, i pazerny, i potrafiący sobie "dogadzać", a przede wszystkim - walczący i wygrywający. Zasada antropiczna mówi nam, że taka jest mniej więcej natura człowieka.
Żywiołowy pochód liberalizmu jest mylący i rzec można - spóźniony, bowiem właśnie teraz sytuacja dojrzewa do narzucenia światu jakichś samoograniczeń. Dlatego można mówić o potrzebie zmiany zasady antropicznej na nową strategię przeżycia, którą można postrzegać jako wyższą miarę zasady antropicznej. Liberalizm i jego najwyższa forma - amerykanizacja, muszą ustąpić przed ekologizacją życia jako ideologicznej wykładni właśnie nowej strategii przeżycia. Będzie to starcie ostateczne i o wysoce zróżnicowanych potencjałach: z jednej strony środki materialne, finanse, mass media, z drugiej - garść zapaleńców plus głodujący Trzeci i Czwarty Świat. Jak zwykle...
O ile na Zachodzie są jeszcze ludzie broniący się przed zalewem tandety, ludzie świadomi historycznego oszustwa praktykowanego przez mass media, o tyle na Wschodzie panuje absolutny bezkrytycyzm. Wschód, odrzucając informacyjny totalitaryzm komunistycznego chowu, nie uświadamia sobie jeszcze, że dobrowolnie poddaje się "totalizmowi liberalnemu". Zresztą Wschód musi mieć czas na odreagowanie swojej "swobody".
Zachód odkrył całkiem prostą zasadę: homo ludens ani myśli "świadomie kształtować swój byt, poznawać świat wedle obiektywnych kryteriów itp." (jakby powiedział dawny socjalista). Homo ludens, jak ta przysłowiowa kucharka - czytelniczka Mniszkówny, jest równie wiernym wielbicielem i zwolennikiem tych, którym się powiodło. Kultura amerykańska to taki konglomerat tandety, gdzie każdy może znaleźć coś dla siebie. To znaczy może utożsamić się z taką rolą społeczną, jaką reprezentuje dany lansowany przez nią model bohatera. Tajemnica sukcesu tej kultury leży w tym, że dzisiejsza przysłowiowa ekspedientka w sklepie nabiałowym może się utożsamiać z takimi rolami społecznymi, jakie tylko zdoła wymyślić wyobraźnia twórcy. A że nikt nie zgadza się na rolę, jaka mu przypadła w życiu, więc możliwości kreacji złudzeń są nieograniczone. I tak klasa średnia chce dorównać arystokracji, ludność robotnicza patrzy łakomie (i próbuje naśladować) na styl życia klas średnich. W ten sposób kultura masowa pcha społeczeństwa w górę i do przodu, a więc zgodnie z duchem zasady antropicznej.
Co z tej lekcji wynika dla Zielonej Alternatywy? Przede wszystkim to, że nie będzie miała jakiejś jednorodnej bazy społecznej. Arystokratyzujące elity intelektualne, zajęte tworzeniem kalejdoskopu złudzeń dla mas, są dla niej stracone. Kto należy do elity, nie musi się bać, że zabraknie dla niego powietrza czy wody. Dzisiejsze elity, tak jak dawną arystokrację, stać na to, żeby "mając" (pieniądze), "być" w pełnym tego słowa znaczeniu. W krajach zasobnej Północy trzon Zielonej Alternatywy stanowić będą niewątpliwie członkowie klas średnich, zagrożonych, jak to już pisałem, zepchnięciem na równi z klasą ludową do getta niesprawiedliwości ekologicznej. Jest to zrozumiałe choćby z tego względu, że klasa średnia nie wyjedzie jako całość na Wyspy Kanaryjskie w poszukiwaniu "Natury". Zresztą z natury rzeczy jest ona niewolnikiem swych w istocie niewielkich interesów. Klasy ludowe zaś, odczuwające niesprawiedliwość ekologiczną o wiele dotkliwiej, są na tym etapie walki o zieloną przyszłość stracone. Goniące za zyskiem czy zarobkiem, nieuświadomione w dodatku (bariera wykształcenia), będą niewątpliwie kulą u nogi tego ruchu. Wszelkie bowiem proekologiczne wyrzeczenia obciążą je jako najliczniejsze - najbardziej i najdotkliwiej.
W sumie, patrząc realnie, baza społeczna wszelkich ruchów zielonych na półkuli północnej będzie ograniczona. Społeczeństwo alternatywne, zorientowane ekologicznie na Zachodzie może wyglądać dwojako: raz - jako wyspy "Nowej Alternatywy", dwa - analogicznie do roli socjaldemokracji w kwestii walki klasowej, czyli jako silna grupa nacisku na własne rządy.
Ostra walka klasowa miała miejsce na Wschodzie, tam akurat, gdzie silniej były rozwinięte tzw. stosunki władzy, ale za to słabiej - kapitalistyczne stosunki produkcji5. Analogicznie - masowe ruchy społeczne zorientowane na walkę z nierównością ekologiczną pojawiają się na Południu. Argumentów dostarczył im Mao Zedong (Mao Tse-tung) 40 lat temu, dołożą jeszcze Zieloni. Oczywiście nie będzie chodziło o rewindykację praw do nieskażonej biosfery. Będzie to walka o rzeczy podstawowe: chleb albo ryż, dach nad głową, jakieś odzienie, czasem koc do przykrycia... Scenariuszy nowej Wiosny Ludów będzie zresztą wiele. Niedawno przeżyliśmy ich kilka "próbnych" wariantów: kuwejcko-iracki, rumuński, albański. Pamiętajmy jednak, że w letargu spoczywają wielkie, zbiedniałe masy ludzkie, należące do innej niż nasza kultury. Dla przykładu: świat islamu (ok. 900 mln ludzi), Chiny (1 - 1,2 mld), Indie (850 mln), częściowo Ameryka Łacińska.
W tym sensie wszelkie ruchy ekologiczne staną się zdradzieckie dla własnego gniazda - cywilizacji zachodniej. Wobec prężności Południa, działalność Zielonych będzie jednym z przejawów pesymizmu, toczącego Zachód od ponad stulecia. Czy staną się wybawieniem dla (względnie) przeludnionego i głodującego Południa - to już pytanie ze sfery Political Fiction. Może się bowiem okazać, że wybuch tam sprokurowany zmiecie nie to co miał zmieść i zbuduje nową chimerę społeczną, przeraźliwszą może niż możemy sobie wyobrazić.
Powie ktoś, że są to argumenty kryptolewicowe. I to jest prawda, ale tylko o tyle, o ile lewicowość może być lekarstwem na bolączki świata ostatniej dekady XX w. Myślę, że już nie będzie. Jest to zbyt uproszczone "lekarstwo" na wyzwania wieku następnego. Lewicowość nie będzie zbyt dużą konkurencją na rynku ideologii. Realny socjalizm skompromitował ją w dostatecznym stopniu:
Otóż, społeczeństwo dobrobytu, w socjalizmie utopia, w liberalizmie może realizować się jeszcze pełniej. Idea sprawiedliwości społecznej ograniczonej tylko do zasady podziału dóbr jest śmiesznie naiwna wobec ogromu pojawiającej się niesprawiedliwości ekologicznej, która może zniweczyć wszelkie osiągnięcia społeczne i, co ważniejsze, technologiczne cywilizacji przemysłowej. Zielona Alternatywa nie uważa społeczeństwa dobrobytu za lekarstwo na nędzę tego świata, uważa, że jest nim samoograniczenie rozwoju. Patrząc realnie - nie stanie się to dobrowolnie. Takie samoograniczenia będą wymuszone albo przez katastrofy naturalne, albo przez rozwój sytuacji na Południu, mniej natomiast - przez działalność samych Zielonych na Północy. W każdym razie nie czekają nas "stulecia nudy"! (Francis Fukuyama). Różnica będzie taka, że jakikolwiek "dramatyczny" przebieg wypadków, narzucający proekologiczne ograniczenia, oznaczać będzie wzrost ekodyktatury, a więc takiej formy sprawowania władzy, która może drastycznie ograniczyć wszelkie tradycyjne swobody obywatelskie. Wariant drugi "reformistyczny" (analogicznie do marksistowskiego rewizjonizmu) stwarza nadzieję na zachowanie przynajmniej części tych swobód. Jak się zdaje, postindustrialne elity władzy są już dostatecznie wyposażone w środki techniczne (informatyka), by takie ograniczenia narzucić. I jak twierdzi prof. Nowak - wzrost totalizacji jest realną perspektywą historiozoficzną na Zachodzie, albo z innych źródeł (E. Jungk) - idea "państwa atomowego". W nieco innym sensie pojęcia totalizacji używał jak wiemy Teilhard de Chardin w odniesieniu do procesu tworzenia noosfery. Byłaby więc w pojęciu totalizacji jakaś głębsza myśl, czy też są to absolutne jej manowce? Gdyby nawet totalizacja była obowiązującą prawidłowością historiozoficzną, to i tak na użytek klerków można twierdzić, że możliwe jest społeczeństwo racjonalne, zorientowane proekologicznie, a więc powstałe na drodze samoograniczenia. Szkopuł tylko w tym, że musiałoby to być społeczeństwo prawdziwie obywatelskie, które jak się zdaje należy w całości do krainy Utopii.
Dewiza Zielonych - "myśleć globalnie, działać lokalnie" ma tylko ograniczony spektakularny charakter. Rychło okaże się, że dopóki była to tylko taka sobie niewinna "gra w zielone", dopóty nikomu nie szkodziła. Z chwilą wejścia w zasadniczy konflikt z liberalnym porządkiem tego świata podejście do Zielonych zmieni się radykalnie. Stąd ruchy Zielonych chcąc być do końca skuteczne, muszą rozsadzić dotychczasowe ramy liberalnego porządku politycznego państw uprzemysłowionych. W ramach tego porządku wszystkie siły polityczne działają w istocie zgodnie z pragmatycznym wymogiem korzyści gospodarczej dla państwa, w którym działają. Odrębnym zagadnieniem jest tu problem międzynarodówek. Te mają na względzie przede wszystkim dobro Metropolii Imperium danej międzynarodówki. Dla przyszłej Międzynarodówki Zielonych takim Superimperium jest cała Planeta. Trudno oczekiwać, by o nim tylko "myśleć". Jeśli jednak przyjdzie działać, Zieloni staną w opozycji do całego obowiązującego porządku liberalnego. Szczególnie ograniczenia na skalę globalną staną się wrogie wobec krótkowzrocznych celów lokalnych.
Nieunikniony konflikt Północ - Południe będzie sprawdzianem postawy Zielonych być może w niedalekiej przyszłości. W 45 lat po Jałcie nikt nie spodziewał się takiego scenariusza wydarzeń jak Jesień Ludów 1989 r. Oto z przyczyn nie do końca rozpoznanych, nagle całe narody przechodzą w stan wrzenia, który w ciągu dni i tygodni zmienia cały układ polityczny państw ukształtowany przez dziesięciolecia. I co najdziwniejsze - nikt nie potrafi tego żywiołu przyhamować.
Coś podobnego, tyle że na większą skalę może się wydarzyć na południu Planety; masy zdesperowanych głodomorów mogą nagle ruszyć na Północ. Kto ich wtedy zatrzyma? Nie chodzi w końcu o to, by Zielona Międzynarodówka miała w skali globu wychładzać rewolucyjne kotły pod parą. Byłoby to możliwe w przypadku znalezienia alternatywnych rozwiązań dla kumulującej się tam mieszaniny wyższej oświaty, próżniactwa, relatywnie mniejszej możliwości zaspokojenia rosnących potrzeb i ambicji. Ale jak to zrobić, skoro nie ma żadnej rozsądnej alternatywy dla Północy, która nie dość, że narzuca światu wzorce gospodarcze i społeczne, to w istocie jest pośrednią i bezpośrednią przyczyną dzisiejszych kłopotów Południa. Północ w swym zapatrzeniu we wszechmocną technologię nie widzi zapewne potrzeby zmiany podstaw własnej egzystencji - podstaw opartych na rosnącym zużyciu energii i materiałów. A przecież samo "dostrzeganie" potrzeby jakiejś zmiany nie na wiele się zdaje, jeśli nie ma (w wymiarze ogólnospołecznym) "nośników" określonych haseł i idei. Wzrost świadomości niesprawiedliwości ekologicznej jest możliwy dopiero po przekroczeniu pewnego progu tej niesprawiedliwości (3. zasada dialektyki). Czy starczy więc czasu?
Obawiam się zresztą, że wszelka globalna akcja jest już spóźniona co najmniej o jedno pokolenie. A wszystkiemu winna jest... zimna wojna i pościg dwu bloków, z których każdy uważał, że zna receptę na szczęście doczesne. U podstaw tego wyścigu leżało przekonanie, że moce technologii są nieograniczone, a zasoby naturalne niewyczerpane. Efektem jest splądrowana planeta i więcej ludzi głodnych niż kiedykolwiek w historii.
Gruzowisko idei, jakie powstało z oświeceniowego racjonalizmu nie uzasadnia żadnego optymizmu. Jesteśmy świadkami rodzącego się poliracjonalizmu i poliscjentyzmu. Zdaje się, że Zielonej Międzynarodówce przyjdzie działać w szczególnych warunkach dawno już zapowiadanego Średniowiecza, a to będzie pełne irracjonalizmu i zamętu. Jakaż doktryna wywodząca się w końcu z racjonalnych podstaw będzie w stanie nadać kierunek miliardom zdesperowanych ludzi? Czy nie będą oni uważali, że jest to jeszcze jeden wybryk racjonalizmu, który istnieje po to, aby zwodzić biednych, prostych ludzi? Czyż nie obserwujemy olśniewających karier ludzi, którzy przewodzą tłumom nie dzięki rozsądkowi, a wykorzystując ich fobie i uprzedzenia? To tak, jakbyśmy byli świadkami narodzin Nowego Średniowiecza. Irracjonalizm redivivus!
Jeżeli ruch Zielonych ma być racjonalizmem postoświeceniowym, to jednak jawić się on może właśnie jako irracjonalizm i symptom upadku tradycyjnej jasności w kwestii tego, co dobre, a co złe. W takiej oto scenerii rozsypującego się świata dotychczasowych wartości Zieloni staną w opozycji do partykularnych interesów własnych społeczeństw. Nowy typ racjonalizmu będzie im podpowiadał strategię globalną na niekorzyść interesów lokalnych. W historii takie postępowanie nazywało się zdradą...
A przecież w istocie ta działalność ratunkowa dla głodnego Południa leży w interesie Północy. To w jej interesie leży zahamowanie degradacji ekologicznej półkuli południowej, zatrzymanie pochodu pustyń, pozostawienie przy życiu leśnego pasa równikowego, powstrzymanie eksplozji demograficznej, powstrzymanie zagłady gatunków i biocenoz. Bowiem powtarzam raz jeszcze: niesprawiedliwość ekologiczna na globalną skalę zniesie wszelkie zdobycze społeczne i technologiczne cywilizacji przemysłowej.
Brak alternatywnych rozwiązań tak dla Północy, jak i dla Południa to milcząca zgoda na Finis Historiae w postaci epidemii AIDS lub Nowożytnej Wędrówki Ludów. Byłbyż taki wniosek wynikiem sklerozy racjonalizmu? Pamiętajmy, że z racjonalnego punktu widzenia struktura Imperium Romanum wydawała się przecież niezniszczalna. A wystarczyło przecież niewielkie zatrucie środowiska (jak na nasze standardy) - ołowica - jako efekt używania ołowianych rur w akweduktach. W połączeniu z powszechnym używaniem alkoholu nastąpił wzrost okrucieństwa, patologii społecznych i ogólny upadek obyczajów (barbarzyństwo wewnętrzne). Uderzenie kilku hord barbarzyńców (zewnętrznych) na peryferiach wystarczyło by Imperium rozsypało się w proch. Sytuacja dzisiejsza jest dziwnie podobna do tej sprzed 1500 - 1600 lat...
Odwołanie się do nowego irracjonalizmu zdołało uratować z pożogi resztki starożytnej cywilizacji. Ten irracjonalizm to przede wszystkim kultywacja pewnych wartości, zapomnianych, zarzuconych przez hedonistyczne elity starożytnego Rzymu. To cały kodeks moralny rozwijającego się, żywotnego chrześcijaństwa, to "wyzwolenie pracy" z okowów niewolniczego przymusu; był to niezbędny zastrzyk nowych idei, które zaowocowały wkrótce przyspieszeniem rozwoju. Moc życia była tak duża, że mimo autentycznego gruzowiska wszystkiego, co składało się na ówczesną cywilizację, nastąpiło stopniowe odbudowywanie materialnych i duchowych podstaw tej cywilizacji. Gdy zabrakło źródła dóbr - pracy niewolniczej, której generatorem było scentralizowane państwo i jego przedłużenie - miasto, nastąpił historyczny zwrot "ku ziemi" - dezurbanizacja i gospodarcza autarkia. Poszły w zapomnienie przyjemności życia miejskiego, odtąd każdy, nawet najbogatszy feudał musiał "wejść w kontakt" ze swoją ziemią, po to, by ją poznać, odpowiednio uprawiać, by miał z czego żyć on i jego poddani. Wiemy, jak długi, trudny i skomplikowany był to proces. Jego resentymenty dotrwały wręcz do naszych czasów. Dziś, po upływie około półtora tysiąclecia osiągnęliśmy ten sam (lub podobny) stan, co Rzym przed upadkiem. Oto znów Ziemia przestała być wartością (zawołanie agraryzmu). Znów jesteśmy oddzieleni od naszych przyrodniczych korzeni całą masą ogniw pośrednich, uważamy, że to oczywiste, iż żyjemy, mamy co jeść, możemy beztrosko zanieczyszczać, zagarniać, przekształcać. Z punktu widzenia ekologizmu czy agraryzmu osiągnęliśmy tylko tyle: "wartość - antywartość". Do tej pary przeciwieństw możemy jeszcze dodać brakujący człon triady - "znów wartość".
Jeśli mamy być mądrzejsi od starożytnych, to w tym właśnie. Nie zapominajmy, że na świecie są miliardy ludzi pragnących posiąść ziemię w dosłownym sensie, pragnących ją własnymi rękami uprawiać. Bo od tego zależy ich dalsze trwanie. Myśmy tę świadomość zatracili jako cywilizacja i jako narody. Te miliardy są nadzieją agraryzmu, ale i wielkim dla niego niebezpieczeństwem. Każdy ruch dużych mas ludzkich (wędrówka) powoduje całkowity upadek cywilizacji (Rzym, Mezopotamia w czasie najazdów tatarskich, a w mini skali: polskie dwory i parki podczas reformy rolnej). Dopiero potem zaczyna się kolonizacja. Germanie w Rzymie mieli się gdzie podziać, było ich mało. Dzisiejsze miliardy z Południa mogą zniszczyć wszystko, ale potem zginą z głodu, bowiem po Wielkim Rabunku nie odbudują od razu całej cywilizacji, która jest źródłem mamiącego ich dobrobytu. Ziemia też ich nie wyżywi; jej wysoka wydajność uwarunkowana jest wkładem całej technologii, bez tego stanie się szybko nieużytkiem.
Dzisiaj nie chodzi rzecz jasna tylko o uprawne role; chodzi o całą Ziemię i dobrze, że Zieloni uprzedzają zbliżającą się katastrofę. Jeśli nie zdążą, to tylko ze względu na brak świadomości, iż gra toczy się o elementarne wartości. Wartości bowiem to przeciwwaga dla liberalizmu, który postrzega ją o tyle, o ile stać się może ona towarem. Wiemy, że to nieomal filozofia globalna, dlatego tak trudno będzie jej przeciwdziałać.
To jest sytuacja wąskiego gardła, trwa wyścig między rozwojem świadomości ekologicznej a technologii, tempem rozmnażania się naszego gatunku a wytrzymałości biosfery. Ratowanie technologii to też zadanie Zielonych, zniszczenie technologii to ponowna barbaryzacja cywilizacji zachodniej, to wreszcie pasmo nieobliczalnych klęsk ekologicznych. Nie wiemy przecież, jakie są nowe granice stabilności biosfery pozbawionej ochronnego parasola technologii.
Wydać się może dziwne, że nie piszę nic o możliwości użycia siły zbrojnej Północy przeciwko masom z Południa. Nie piszę, bo nikt jej nie użyje; moce technologii okażą się bezużyteczne wobec wędrującego głodu. Północ jest konfrontowana przez różne warianty: iracki, albański, somalijski, terrorystyczny i różnie do nich podchodzi. Nie wariant iracko-kuwejcki może mieć miejsce, a raczej albański. Nikt nie zatapiał statków płynących z Albanii do włoskiego portu Bari. Tyle sumienia jednak w rządzących zostało, mimo że kilkanaście tysięcy Albańczyków w Bari oznaczało koszmar dla miasta i władz włoskich. Co będzie, gdy ruszą miliony?
Nie, walki nie będzie. Cóż bowiem wygrać może ten kto, weźmie do niewoli np. 10 mln Chińczyków? Co mu da ludobójstwo tych 10 mln? Przecież to zaledwie 0,83% całej - w tym przypadku - chińskiej populacji!
Jesteśmy skazani na współistnienie - cywilizacja zachodnia i Południe, technologia i biosfera. Zatem, jeśli rządy i elity nie uważają się za ludobójcze, to już dziś muszą zacząć rozumieć "zieloną nowomowę". Widocznie w noosferę mamy wejść ciśnięci presją demograficzną i kryzysem biosfery. Nie wiemy, ile w tym jest przypadku, a ile konieczności. Ważne będzie to, że "faza zbieżności" zacznie się w momencie, gdy przeważy pogląd o wartości każdego życia ludzkiego i każdego gatunku biologicznego na Ziemi.
1988 - 92