Wydawnictwo "ZB" | Okładka | Spis treści ]

POLEMIKI - ZB nr 11(156)/2000, październik 2000

CAŁA PRAWDA O PRZELUDNIENIU

Często widzimy w telewizji jakiegoś ministra lub socjologa opłacanego z budżetu państwa, jak mówią, iż grozi nam "niż demograficzny", że rodzi się coraz mniej dzieci, społeczeństwo się starzeje... Ale dlaczego mamy się bać tego "niżu demograficznego", dlaczego mamy się obawiać tego, że rodzi się coraz mniej dzieci i że społeczeństwo się starzeje? Tego nikt z "budżetowców" nam nie zdradzi.

Przeludnienie, jako czynnik powodujący zachwianie równowagi biologicznej, uważam za bezpośrednią przyczynę kryzysu ekologicznego. Znaczy to, że rozwój technologiczny, światopogląd, konsumpcjonizm - są czynnikami, które zyskują na znaczeniu tylko przy wysokiej ilości ludzi na świecie. W kilkuosobowej osadzie byłyby bez znaczenia dla losów Ziemi!

Przeludnienie obarczam także odpowiedzialnością za znacznie szerszy kryzys ludzkości na wszystkich jego płaszczyznach. Wojny, głód, kultura masowa, jałowość edukacji, obłuda religii - biorą swoje źródło w istnieniu masy. Propaganda ciągłego wzrostu demograficznego umożliwia także żywot propagandzie ciągłego wzrostu gospodarczego. Nadaje ona sens "wyścigom szczurów", rozrostowi miast, betonowaniu wszystkiego dookoła. Niektóre miasta rozrosły się już do takich rozmiarów, że nie można ich przejść wędrując non stop nawet przez 24 godziny. W innych wypadkach wychodząc z jednego miasta wchodzisz do drugiego. Istnieją takie kraje w Europie, które nie posiadają ani jednego naturalnego lasu. Możesz wędrować przez wiele dni i mijać jedynie pola uprawne, gdzieniegdzie 2-3 drzewa na uboczu. Wchodząc w Alpy ma się wrażenie, jakby się było w gigantycznym ogródku ze starannie przystrzyżonym trawnikiem, skupiskami choinek, które dobrze prezentują się na opakowaniach czekolady. Naprawdę pięknie. Brakuje tylko ogrodowych krasnali. Ale niczego, co mógłbym nazwać lasem, tam nie widziałem!

Ciągły przyrost budzi mój lęk przed nieprzewidzianymi skutkami. Z przeludnieniem nie będziemy mieć do czynienia dopiero wtedy, gdy ludzie będą sobie wchodzić na głowy. Odczuwam je już wtedy, gdy wyprowadzenie psa na spacer łączy się z pięciogodzinną wędrówką do najbliższej łąki. Przeludnienie jest wtedy, gdy duszę się spalinami miejskich ulic. Przeludnienie jest wtedy, gdy od wielu miesięcy nie widzę gwiazd na niebie, gdyż maskują je pomarańczowe światła miast na obszarze ponad 100 km2. Przeludnienie jest również wtedy, gdy w ciągu godziny mijasz na ulicy kilkaset tysięcy osób, a dla każdej z nich jesteś tyle wart, co nic; stanowisz tylko dekorację. Również wtedy, gdy nie masz szans na mieszkanie i pracę, a jednocześnie nie możesz zamieszkać w lesie, bo go nie ma. Wtedy, gdy jedyny sposób, w jaki postrzegają Cię inni, to postrzeganie jako klienta; także gdy ktoś podejmuje z Tobą dialog tylko wtedy, kiedy chce Ci coś sprzedać, bo inaczej nie jesteś mu do niczego potrzebny. Mógłbyś nie istnieć. Właśnie wtedy!1) Bo im więcej ludzi na świecie, tym mniej są warci.

PRZELUDNIENIE A TECHNIKA

Niektórzy sądzą, że to nadmierna konsumpcja oraz rozwój technologiczny są odpowiedzialne za kryzys ekologiczny2). Sądzę, że tego typu tezy skierowane przeciwko technice, a rozpowszechniane za pomocą techniki (!), zasługują na omówienie. Uważam, że taka argumentacja jest skazana na niepowodzenie w społecznych mass mediach co najmniej z dwóch powodów:

Można oczywiście powiedzieć, że przeciętny Polak zużywa 10 razy więcej energii niż przeciętny Hindus, ale można też powiedzieć, że wszyscy Hindusi zużywają globalnie więcej energii niż wszyscy Polacy! Aby mniej szkodzić Ziemi, możemy więc przedsięwziąć dwa rozłączne działania:

Dla mnie wybór wydaje się oczywisty!

Podobnie można interpretować nadciągający kryzys wodny w Afryce. Z jednej strony można powiedzieć, iż przeciętne zużycie wody w gospodarstwach afrykańskich wynosi 30-40 litrów, podczas gdy w USA zużywa się średnio 700 litrów. Jednakże coraz większy brak wody w Afryce nie ma związku ani z techniką, ani z nadmierną konsumpcją w Afryce, ani z konsumpcją w USA. Czasopismo "Environmental Science and Technology" za przyczynę takiego zjawiska uważa fakt, iż Afryka ma największy na świecie przyrost naturalny (wynoszący 2,4%). Ludzi ciągle przybywa, a zasoby wodne pozostały takie same jak 2 tys. lat temu. Wtedy jednak liczba ludzi na całym świecie nie przekraczała 200 mln. Obecnie w samej tylko Afryce żyje prawie 800 mln osób, a do 2025 roku liczba ta powiększy się o następne 500 mln. Wtedy co drugiemu mieszkańcowi tego kontynentu zabraknie wody pitnej. Przyczyną tego oczywiście nie będzie nadmierna konsumpcja Afrykańczyków, lecz przeludnienie!3)

Nie znaczy to, że rozwój technologiczny, a także nienasycone żądze ludzi nie mają wpływu na kondycję naszej planety. Chcę tylko powiedzieć, że mają one charakter wtórny wynikający z przeludnienia. Budowa autostrad na taką skalę, jak dzisiaj, była możliwa pod względem technicznym już 2 tysiące lat temu! A jednak dopiero dzisiaj, przy wystarczającej ilości ludzi, doszło do ich budowy. Drastyczny wzrost liczby ludzi odpowiada bowiem za 3 fakty:

Tak więc rozwój technologiczny nie był bezpośrednią przyczyną zabetonowania współczesnego świata, lecz przeludnienie!

INDIANIE ROBIĄ DEMOLKĘ

Niektóre kręgi współczesnych ekologów zbyt tendencyjnie obarczają cywilizację europejską za spowodowanie kryzysu ekologicznego. Tymczasem ani nasz europejski system wartości (jedyny, który jest autokrytyczny!), ani współczesna technika, nie mogą być uważane za bezpośrednią przyczynę tego kryzysu. Łatwo to wykazać posługując się analizą historyczną, która pozwoli nam dostrzec, iż istnienie Sahary (czyli wykarczowanego terenu leśnego) nie było spowodowane ani jednym czynnikiem, ani drugim. Aborygeni wytępili z powierzchni Ziemi wiele gatunków zwierząt. Amerykańskie prerie to "zasługa" Indian. Zastanawiające są także przyczyny upadku wielu cywilizacji Ameryki Łacińskiej (najprawdopodobniej: wylesienia) oraz liczne przypadki chciwości u współczesnych Eskimosów, Pigmejów i Hindusów4).

Za typowy przykład tego typu zjawisk może służyć historia Wyspy Wielkanocnej, która została zaludniona przez polinezyjskich tubylców w V wieku naszej ery. Cóż oni zastali na wyspie? Rosły tam lasy palmowe, drzewa z gatunku Triumfetta semitriloba i Sophora toromiro, krzewy, zioła, paprocie i trawy. Żyło tam również 6 gatunków ptaków lądowych, m. in. sowy, czaple, chruściele i papugi. Wyspa była także największym na całym Pacyfiku lęgowiskiem ptaków oceanicznych.

Przybysze przywieźli ze sobą na wyspę kury oraz szczury hodowlane (będące ich przysmakiem) oraz takie rośliny jak banan, trzcina cukrowa, batat. Gleba była urodzajna, więc od razu zaczęli karczować lasy, by przygotować ją pod uprawę - proces ten trwał nieprzerwanie w miarę przybywania ludności. W IX wieku większość lasów została już wykarczowana, a wyspa została w znacznej części porośnięta trawą. W latach 900 - 1300 główne menu tubylców stanowiły delfiny, do połowów których wykorzystywano łodzie z pni wielkich palm. Drzewa dostarczały także surowca na sprzęt służący do transportowania wielkich kamiennych posągów. W okresie gwałtownego wzrostu ludności w XVI wieku n.e. znikły ostatnie skrawki lasów, częściowo dlatego, że wytępiono wszystkie lądowe ptaki, które zapylały drzewa i rozsiewały nasiona. Do deforestacji przyczyniły się także sztucznie rozmnożone szczury, które zjadały orzechy palmowe. Szybko następowała erozja gleby, wysychały strumienie i pojawiły się niedobory wody. Z powodu braku drewna brakowało łodzi, a więc i mięsa delfinów. Brak drewna do wyrobu łodzi uniemożliwiał także wydostanie się z wyspy. Aby się wyżywić, tubylcy wybili więc doszczętnie ptaki morskie. Doszło do zamieszek społecznych i prawdopodobnie do aktów kanibalizmu. Ich cywilizacja powoli upadała. Dopiero w r. 1722 przybywa na wyspę pierwszy Europejczyk, Jacob Roggeveen. Tak opisuje swoje wrażenia: "Pustynny wygląd świadczy o wyjątkowym ubóstwie oraz wyjałowieniu ziemi".

Historia Wyspy Wielkanocnej jest współcześnie komentowana w podobnym tonie. I tak, periodyk "Discover" podaje: "Każdy, kto wtedy próbowałby ostrzec tubylców przed niebezpieczeństwami nasilającej się deforestacji, zostałby zlekceważony przez rzeźbiarzy, urzędników i przywódców, którzy mieli w tym swój interes". W innej publikacji, "Easter Island", możemy przeczytać: "Ceną, jaką zapłacili za sposób wyrażania swych idei religijnych i politycznych, było środowisko naturalne". Całą historię znakomicie podsumowuje "National Geographic": "Dzieje wyspy dowodzą, że niekontrolowany rozwój oraz skłonność do nadmiernego manipulowania środowiskiem nie są charakterystyczne jedynie dla świata uprzemysłowionego, ale leżą w naturze ludzkiej".

Naruszenie ekosystemu (Logosu) skutkuje w trudne do przewidzenia fakty. Ktoś przyrównał to do wykradania co jakiś czas z samolotu po jednym nicie. Gdy zabraknie tego decydującego elementu, los samolotu jest już przesądzony, choć nie musi się on rozbić natychmiast. A przecież wyjmujemy z Ziemi żywe "nity" z szybkością 20 tys. gatunków rocznie! Kto wie, co będzie kroplą przepełniającą czarę?

Historia Wyspy Wielkanocnej została wyjątkowo trafnie ujęta przez jej wieloletnich badaczy: Paula Bahna i Johna Flenleya. W swej książce poświęconej Wyspie zamieścili przejmujące spostrzeżenie: "Ktoś, kto ściął ostatnie drzewo, wiedział, że było ostatnie. A jednak je ściął". Czyżby kryła się w tym przepowiednia przyszłości całej Ziemi?

Badacze tej Wyspy zauważają także dużą zbieżność pomiędzy typem wyznawanej tam religii, a religią rozpowszechnioną we współczesnej cywilizacji globalnej. Tak jak ówcześni Polinezyjczycy pokładali nadzieję w swoich gigantycznych posągach i rywalizowali pomiędzy sobą w sferze wznoszenia ciągle większych postaci, tak współczesna cywilizacja pokłada nadzieję w rozwoju gospodarczym, demokracji, nauce i technice5). To też takie "masywne bożki".

W każdym razie ten "mały eksperyment" przeprowadzony na Wyspie Wielkanocnej pokazuje dobitnie, że ani technika, ani cywilizacja europejska nie są bezpośrednią przyczyną kryzysu ekologicznego! Obie pojawiły się tam już po dewastacji.

SPRAWA ABORCJI

Wielu zwolenników likwidacji przeludnienia oskarżanych jest o popieranie aborcji. Wydaje mi się to jednak oskarżaniem wirtualnego przeciwnika, gdyż na dobrą sprawę nie udało mi się nigdzie napotkać teorii traktującej aborcję jako panaceum na przeludnienie. To koszmarny pomysł zrodzony zapewne w głowach o ubogiej wyobraźni i pomysłowości.

Prawda jest taka, że mam do tej tezy dosyć osobisty stosunek. W drugiej połowie lat '80 osobiście prowadziłem kampanię przeciwko aborcji. Pamiętam tę samotność w działaniu. W tamtym czasie Kościół w Polsce milczał jak grób! Tak więc wybuch jego nadgorliwości w latach '90 zdziwił mnie bardzo. Zawsze zresztą budzą moje zdziwienia ekspresowe nawrócenia. Automatycznie zrodziło się pytanie: jakie jest prawdziwe stanowisko Kościoła w sprawie aborcji? I czym on się naprawdę kieruje?

Aby udzielić odpowiedzi na to pytanie wystarczy sięgnąć do historii i pogrzebać trochę w dokumentach. Okazuje się, że stanowisko Kościoła przez większość czasu było zbieżne ze stanowiskiem Arystotelesa, co w naturalny sposób wynikało z przyjęcia jego filozofii, lub mówiąc bardziej precyzyjnie: światopoglądu. W wielu przypadkach dosyć liberalnie podchodzono do życia płodu, gdyż według Arystotelesa płód jest dopiero wtedy człowiekiem, gdy się poruszy. To samo kryterium przyjął za nim św. Tomasz z Akwinu sugerując, iż poruszenie się płodu jest właśnie momentem, kiedy dusza wchodzi w ciało. Podobny liberalny stosunek do tych spraw przejawia większość wielkich religii świata6). Tak więc można wyciągnąć stąd wniosek, że płód w pierwszych tygodniach swojego życia nie jest człowiekiem, nie jest uświęcony i nie podlega ochronie.

Tymczasem wielu filozofów i ekologów (i ja sam) - nigdy nie godziło się na takie dziwne kryteria, na kompromisy w tej sprawie. Podobnie jak na kompromisy w wielu innych sprawach. Wzniosłe poglądy wegetarian na temat Życia były rozpowszechnione na wieki wcześniej nim Kościół w ogóle zaczął istnieć. Pomimo że chorągiewki odginają się gdzie wiatr powieje, idee hard-core (niezmiennego serca) i straight edge (jasnych kryteriów) pozostają przez cały czas niezmienne do dzisiaj!

KOMU ZALEŻY NA PRZELUDNIENIU?

Na przeludnieniu zależy religii antropocentrycznej. Ludzkość gotowa jest oskarżyć o kryzys cywilizacji wszystko (np. technikę) byleby tylko nie skierować podejrzeń na "uświęcony wizerunek człowieka". Uległość wobec antropocentrycznego bożka jest tak głęboko zakorzeniona w naszej cywilizacji, iż przestaje być tylko zdrowym egoizmem gatunkowym, a staje się fanatyczną religią. Jest ona na tyle fanatyczna i bezwzględna, iż bluźnierstwo wypowiedziane przeciw niej nie może liczyć na żadną tolerancję ani w społeczeństwie, ani w kręgach naukowych. Wszyscy, jak jedna zwarta masa, kajają się w transie przed tym bożkiem i są w stanie usprawiedliwić wszelki swój czyn działaniem "dla dobra ludzkości". Taki argument rozczuli każdego i zlikwiduje ostatnie opory, ostatnie ślady niepewności i krytycyzmu. Jak każda religia i ta może istnieć tylko dzięki temu, iż posiada swoich wrogów, których trzeba wymyślić. Tak więc za każde niepowodzenie, każdy kryzys cywilizacji będą ponosić winę wirtualni sprawcy: Żydzi, komuniści, diabeł, technika, pogoda. Byleby tylko nie dopuścić tej jednej myśli: odpowiedzialny jest człowiek. Każda religia żywi się kozłem ofiarnym7). Potrzeba nie lada odwagi i osobowości, aby zanegować "ludzkość", wraz z całą jej nerwicą przejawiającą się w wymyślonej moralności, demokracji, dziesiątkach kościołów, kulturze i państwie.

Komu więc tak naprawdę zależy na przeludnieniu i dlaczego? Otóż należy podkreślić, że przeludnienie niesie ze sobą wiele korzyści: pozwala istnieć państwu i rozwijać się religii antropocentrycznej. Im ludzi jest więcej, tym mniej liczy się jednostka (inflacja jednostki!), a tym bardziej liczy się "ludzkość". Im więcej ludzi, z tym większą łatwością można skupić się na "ludzkości" i nie widzieć nic poza nią. Tym łatwiej jest wchłonąć jednostkę i kierować jej poczynaniami. Tym łatwiej jednostka poddaje się instynktowi masy i podąża za masą. Tym łatwiej jednostka przestaje być jednostką, a więc tym mniej sprawia kłopotu. Państwo niczego się tak nie boi jak jednostki! Jednostka jest obca państwu, tak jak państwo jest obce jednostce. Ich natura jest niesprowadzalna do siebie.

Jednostka nie potrzebuje państwa w żadnej sferze swojego życia. Lecz nawet, gdyby jednostka nie inicjowała żadnych kontaktów z państwem, to państwo zainicjuje kontakt z jednostką, bo bez jednostki "zdechłoby z głodu". Jest to "potwór", który żywi się jednostkami, który nie mógłby bez nich istnieć. Państwo nigdy o Tobie nie zapomni i wkrótce zainicjuje z Tobą kontakt: wezwie Cię do urzędu skarbowego lub na WKU. Potrzebuje Cię, nie Ty jego!

Państwo potrzebuje dużo młodych ludzi, aby pracowali na emerytury tych, których należy udobruchać po wyeksploatowaniu i którzy posiadają "duchową" władzę na świecie. Gdyby nie haracz płacony przez tych młodych "niewolników państwa", administracja państwowa zaczęłaby bankrutować, wzrosłoby niezadowolenie "wyeksploatowanych" i mogłyby powstać zamieszki, a tym samym struktura tego "potwora" zostałaby zagrożona. Państwo zna tę prawdę, iż: "Anarchia nie jest najlepszym ustrojem, ale do tej pory jeszcze nic lepszego nie wymyślono". Ale państwo nigdy Ci o tym nie powie.

Im więcej ludzi, tym więcej podatków i więcej funduszy na utrzymanie państwa przy życiu. Nikt nikogo nie pyta jednak o zdanie i nikt nie zawiera z Tobą żadnej umowy. Wszystko jest usprawiedliwiane religijnym okrzykiem: "Dla dobra ludzkości". Jeśli zależy Ci na tym, aby nie zabrakło pieniędzy na przyszłe emerytury dla budżetowego socjologa lub ministra, możesz śmiało płodzić dużo dzieci. Przez połowę swojego życia będą pracować na podatki, z których będzie korzystać pokolenie odpowiedzialne za zniszczenie Ziemi. Jeśli jednak jakoś nie potrafisz wykrzesać ani odrobiny litości dla tego pokolenia (chyba pójdziesz za to do piekła!) możesz się dowiedzieć, jakie są jeszcze inne motywy propagandy wzrostu demograficznego oraz jak z nią walczyć.

Im więcej ludzi, tym większa nędza. A jak zauważyli marksiści, głodnymi łatwiej jest kierować. Im większa nędza, tym mniejsze samokształcenie, mniejsza znajomość faktów i mniejszy krytycyzm. W konsekwencji tym większa służalczość wobec kapłanów. Zależy im więc na przeludnieniu i to bardzo!

Im więcej ludzi, tym więcej mięsa armatniego, tym silniejsze państwo. Największe potęgi wojskowe to państwa o stosunkowo wysokiej liczbie ludzi: USA, Rosja, Chiny.

Im więcej ludzi, tym więcej klientów. Tym więcej można wyprodukować towarów i - bez większego ryzyka finansowego - wybudować sieci hipermarketów oraz autostrady. Gdyby nie olbrzymie masy klientów, przedsięwzięcia te byłyby po prostu nieopłacalne finansowo i inwestycja nigdy by się nie zwróciła!

Państwo, Kościół i Biznes - to struktury, którym najbardziej zależy na przeludnieniu, gdyż od przeludnienia zależy ich byt! Mają one swoich ideologicznie zniewolonych obrońców, wyznawców, którymi są pracownicy administracji, politycy i sprzedajni socjologowie - wszyscy otrzymują pieniądze od państwa i wszyscy nieustannie biadolą nad rzekomym "niżem demograficznym". Brak nowego mięsa armatniego i brak niewolników do pracy oznacza bowiem dla nich i dla państwa poważne kłopoty! Zagrożone mogą być środki w budżecie i pojawi się wizja utraty źródła utrzymania. I o to w całej tej propagandzie wzrostu demograficznego chodzi.

PRZECIWDZIAŁANIE

Wiele osób walkę z przeludnieniem uważa za pusty postulat nie widząc żadnych realnych metod i narzędzi mogących posłużyć do takiej walki. Niektórym oponentom chora wyobraźnia podsuwa wizję aborcji lub obozów zagłady. Współczuję "pomysłowości".

Na szczęście można ad hoc znaleźć setki sposobów na walkę z przeludnieniem nie angażując w to ani wielkich środków finansowych, ani wiele czasu, ani wiele wysiłku. Prawdę mówiąc cała sprawa polega właśnie na tym, aby się "nie angażować".

Czyli:

Wszystko to robisz właśnie poprzez to, że czegoś nie robisz. Że się nie godzisz na taki stan rzeczy. Możesz więc dużo zrobić na początek!

PODSUMOWANIE

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że obarczanie techniki lub innych "wirtualnych kozłów ofiarnych" nie jest trafną diagnozą kryzysu ekologicznego. Główną przyczynę znajduję w samej naturze człowieka, w jego fanatycznym egocentryzmie, w jego głupocie i jej masowym oddziaływaniu na przyrodę. Oczywiście ludzie nie stają się głupi dlatego, że jest ich dużo. Są głupi nawet w pojedynkę. Całe niebezpieczeństwo tkwi jednak w tym, że przeludnienie sumuje skutki tych indywidualnych uchybień tworząc z nich jedno wielkie niebezpieczeństwo dla Życia na Ziemi. Osobiście - będąc przeciwko ewolucjonistycznej wersji Teorii Gaji - uważam, że destrukcyjne skutki przeludnienia mogą być nieodwracalne. Życie, będąc we Wszechświecie prawdziwym jednorazowym cudem, nie przejdzie w inny stan istnienia, w inny sposób przejawiania się i organizacji, lecz po prostu przestanie istnieć. Ziemia jest w tym bardzo podobna do człowieka, który może przetrzymać szereg chorób, wahania temperatury i różne ekstremalne warunki, ale przekroczenie pewnych granic kończy się śmiercią. Śmierć Ziemi, tego kosmicznego cudu, byłaby najtragiczniejszym wydarzeniem w dziejach całego Wszechświata.

Robert Surma
surma@ok.most.org.pl



1. I także wtedy, gdy czytam różne statystyki dotyczące degradacji Ziemi. Zob. D. Szwed, Święta, święta i po świętach [w:] "Zielone Brygady" 2000, nr 5, s. 3.
2. Por. R. Okraska, Koniec mitu przeludnienia [w:] "Zielone Brygady" 2000, nr 5, s. 56.
3. Zob. M. Koton, Ostatni dzwonek [w:] "Wiedza i Życie" 2000, nr 2, s. 12.
4. Przykłady na potwierdzenie tych tez publikowałem w różnych periodykach w takiej ilości, iż trudno byłoby je tutaj wszystkie cytować. Nie będę ustawał także w staraniach, aby i w przyszłości dostarczać czytelnikom tego typu informacji, których większość jest ogólnie dostępna w środkach masowego przekazu.
5. Informacje dotyczące Wyspy Wielkanocnej pochodzą z "Przebudźcie się!" 2000, nr 12.
6. Temat rozwinąłem w pracy: "Aborcja a poszanowanie życia", Shalom Publishing, Mysłowice 1995.
7. Naturalne jest tutaj nawiązanie do teorii René Girarda. W jego publikacjach czytelnik może znaleźć rozwinięcie tego tematu.
8. Gdy dwoje ludzi płodzi dwoje dzieci - nie ma wzrostu! Jest constans. Wzrost jest, gdy dwoje ludzi płodzi troje lub więcej dzieci.

KTO MOŻE WYCINAĆ LASY DESZCZOWE?

Pamiętam jak pewnego razu ktoś wytknął mi nieścisłość w podaniu liczby brazylijskich rolników niszczących lasy deszczowe. Intencją tej osoby była obrona tych biednych ludzi i zrzucenie całej winy za degradację lasów na korporacje.

Jednak fakt znalezienia uchybienia w liczbach nie powoduje oczywiście obalenia całej teorii i nie jest w stanie zanegować podstawowego faktu: "200 milionów rolników na całym świecie odpowiedzialnych jest w 60% za zniszczenie lasów tropikalnych, gdy tymczasem wielkie koncerny w 40%".

Niepokoi mnie przy tym próba usprawiedliwiania rolników. Czytelnik chcąc dowiedzieć się czegoś o ekologii, coraz częściej natrafia na informacje, iż wystarczy być Indianinem, Pigmejem, Aborygenem lub Hindusem i już tym samym zyskuje się usprawiedliwienie dla wycinki lasów lub zabijania wielorybów. Wystarczy używać kopert z odzysku lub wystarczy lubić swoją kasztankę - i już się jest ekologiem! To, że ktoś zjada moich przyjaciół (zwierzęta), przestaje się już wtedy liczyć. Tym bardziej, gdy się jeszcze jest Tybetańczykiem, albo gdy się jest zakorzenionym w tradycjach słowiańskich i czuje się tę jedność krwi z narodem serbskim. Wtedy osłona i nietykalność jest podwójna. Ale dla pewności wybielenia swojego sumienia warto także być biedakiem, bo wtedy wszystko, co się zrobi, i tak zostanie usprawiedliwione. Tak więc chłop brazylijski może śmiało wycinać lasy tropikalne, gdyż po pierwsze jest biedny i zmuszają go do tego warunki życiowe, po drugie zmusza go do tego McDonald's, po trzecie nie należy do NATO (już samo to wystarcza do wybielenia), no i jest chłopem (a nie burżujem, któremu zazdrościmy bogactwa). Tak więc wszystko w porządku.

Biada temu, kto jest Amerykaninem (już samo to wystarczy, aby zostać znienawidzonym). Taki ktoś jest na tyle bezczelny, iż odważył się mieć swoje własne mieszkanie, komputer, odtwarzacz CD i basen na podwórku (a więc zużywa 50 razy więcej energii niż Indianin, Aborygen, Hindus, itd.). Czy nie powinien ktoś taki zamieszkać w miejskich kanałach i odżywiać się tym co znajdzie na śmietniku, aby zmniejszyć zużycie energii i stać się wzorowym ekologiem (tzn. zrównać się z brazylijskim chłopem w imię równości, demokracji)?

Na podstawie tych licznych tekstów można by wręcz stworzyć przepis na "ekologa". Najlepszym ekologiem będzie Indianin, który ożenił się z Hinduską, wstąpił do wspólnoty Aborygenów, a dziecko spłodził w tybetańskim klasztorze. Obowiązkowo musi być biedny, mieszkać w Serbii i posiadać kasztankę, w której żyłach płynie słowiańska krew. Jedynym stałym majątkiem jaki może posiadać to koperty z odzysku, krzyż poświęcony przez dominikanów i zdjęcie Piłsudskiego (aha!, no i jeszcze w ramach wyjątku może posiadać odbiornik radiowy, ale tylko w zakresie fal Radia Maryja).

Mając jednak tak skrupulatny przepis na "ekologa" zastanawiam się gdzie umieścić swoją osobę. Z jednej strony jestem strasznie złym człowiekiem, bo zwisa mi marszałek Piłsudski, a w czasie nalotów NATO na Serbię nie wyciekła mi z oczu ani jedna łza (chyba pójdę za to do piekła!). Z drugiej strony jednak jestem strasznie biednym człowiekiem i to biedniejszym od brazylijskiego chłopa, bo nie mam nawet własnej ziemi, z której McDonald's mógłby mnie wypędzić (a chciałbym mieć!). Czy zatem moja bieda upoważnia mnie do wycinki lasu lub zatrudnienia się w firmie budującej autostrady? Taka posada na pewno zapewniłaby mojej rodzinie dobre warunki egzystencji (autentycznie dostałem taką propozycję!). A może powinienem ograniczyć tygodniowe posiłki (sugerując się kampanią "Dzień bez konsumpcji") z pięciu do jednego?

Jestem więc teraz w prawdziwej rozterce. Przypominają mi się opowiadania Alberta Camus oraz eseje Tadeusza Borowskiego, gdzie pojawia się teza, iż żadne okoliczności nie usprawiedliwiają naszego postępowania, zawsze ponosimy odpowiedzialność. Z drugiej strony stykam się z tezą, iż wystarczy być brazylijskim biednym chłopem, aby dostać rozgrzeszenie za wycinkę lasu.

A może po prostu należy stwierdzić, iż narodowy socjalizm to coś zupełnie innego niż ekologia?

Robert Surma

PS

Dla wszystkich, którzy nienawidzą burżujów oraz wielkich, obrzydliwie bogatych korporacji, mam prezent. Kilka unikalnych cytatów z książeczki "Sto zasad zniszczenia starego i ustanowienia nowego" zredagowanej przez Pekińską Szkołę Średnią nr 26 w roku 1966. Powinni się do nich stosować wszyscy obrońcy prostego ludu:

§ 16 Należy zabronić drukowania znaczków pocztowych i kopert z rysunkami takich reliktów burżuazji, jak psy, koty czy wyroby artystyczne. Koperty należy zaopatrywać w cytaty z dzieł Mao.

§ 19 Wystawy sklepowe nie powinny reklamować towarów, powinny natomiast w sposób jasny i prosty propagować myśli Mao.

§ 20 Nie dopuścimy do tego, ażeby nasze sceny teatralne okupowała burżuazja. Film i teatr muszą służyć robotnikom, chłopom i żołnierzom.

§ 23 Chiny Ludowe powstały przed siedemnastu laty. Mimo to znaczna liczba starych burżuazyjnych sukinsynów, krwiopijców i ciemiężycieli sprzed wyzwolenia nadal otrzymuje renty i procent od swoich kapitałów i prowadzi życie darmozjadów.

§ 24 Wszystkim właścicielom domów i nieruchomości, którzy żyją z wyzysku i spijają krew ludzi pracy - rozkazujemy: wy, sukinsyny, macie natychmiast przekazać państwu swą majętność.

§ 29 Zakłady fotograficzne mają służyć jedynie masom pracującym. Należy zaprzestać robienia zdjęć modnisiów w dziwacznych pozach. Wystawy należy ozdabiać zdjęciami robotników, chłopów i żołnierzy.

§ 30 Należy zaprzestać produkcji kart do gry, szachów i innych przedmiotów propagujących burżuazyjny sposób myślenia.

§ 43 Zabrania się trzymania w domach świerszczy, akwariów z rybkami, kotów i psów. W Chinach nie ma miejsca na takie burżuazyjne nawyki.

§ 44 Burżuazyjne sukinsyny, wy, którzy ciągle jeszcze otrzymujecie wysokie dywidendy, słuchajcie uważnie! Przed wyzwoleniem wyzyskiwaliście i przeżywaliście dobre czasy. Dziś ciągle jeszcze otrzymujecie dywidendy wielokrotnie wyższe od robotniczych zarobków. Nadal pijecie krew ludu. Jesteście przestępcami.

§ 45 Burżuazyjnym sukinsynom nie wolno przebywać do woli i odwiedzać miejsc publicznych, jak np. parki itp. Gdyby spędzali czas, jeżdżąc dla przyjemności autobusami, skonfiskuje się ich bilety miesięczne.

§ 49 W restauracjach zabrania się obsługiwać burżuazyjnych sukinsynów. Nie można pozwolić na to, by się objadali, opijali i radośnie spędzali czas. Nie wolno im podawać wymyślnych dań i przygotowywać na ich polecenie bankietów. W ogóle nie wolno ich obsługiwać.

§ 52 Wszyscy niezatrudnieni bogacze mają się udać na wieś i zająć pracą produkcyjną.

§ 79 Odpowiednie przedsiębiorstwa powinny uczynić wszystko, ażeby na każdej bocznej ulicy postawiono publiczny ustęp. Ulży to pracy zbieraczy nawozu.

Aż łza się w oku kręci!

WS. FUNDACJI "ANIMALS"

Od pewnego czasu opinia publiczna ekscytowana jest przez media sprawą Fundacji "Animals", znanej głównie dzięki popularnemu programowi telewizyjnemu.

Konflikt wśród warszawskich przyjaciół zwierząt ma już dość długą historię, a ostatnio został zaostrzony opublikowaniem raportu NIK z kontroli schroniska "Na Paluchu". Meritum tego raportu można sprowadzić do dwóch głównych zarzutów:

  1. nieprawidłowej gospodarki finansowej Fundacji, przejawiającej się przede wszystkim dofinansowaniem kampanii wyborczej pewnych kandydatów na radnych w ostatnich wyborach samorządowych
  2. nadmiernego stosowania eutanazji, m.in. z powodu przyjmowania do schroniska bezdomnych zwierząt z gmin podwarszawskich.

W wypowiedziach przeciwników "Animalsów", a także w raporcie NIK można znaleźć także inne zarzuty, np. dotyczące opłacenia weterynarza spoza schroniska, wykonującego zabiegi sterylizacji, podczas gdy mogą to robić weterynarze "etatowi".

Zwiedzając w ubiegłym roku Międzynarodową Wystawę Psów w Warszawie spotkałem kilka pań z warszawskiego oddziału TOZ zbierających podpisy pod petycją do władz Warszawy o rozwiązanie umowy z Fundacją "Animals" w sprawie zarządzania schroniskiem "Na Paluchu". Panie te na moją prośbę uzasadniły mi tę petycję wysuwając identyczne zarzuty.

Sponsorując od kilku lat skromnymi, lecz stałymi kwotami Fundację postanowiłem w myśl zasady "Audiatur et altera pars" odwiedzić natychmiast schronisko, zanim pozwolę się przekonać czyimkolwiek argumentom.

W schronisku, po przedstawieniu się, zostałem miło przyjęty przez personel, który najpierw zachęcił mnie do samodzielnego odwiedzenia wszystkich obiektów i zakamarków schroniska, a dopiero potem odpowiadał na wszystkie moje pytania.

Co wówczas mnie najbardziej uderzyło, to skrajne ubóstwo schroniska w bogatym jak na Europę Wschodnią mieście stołecznym oraz kontrast między starą częścią schroniska a tymi obiektami, które zaczęto podnosić z ruiny staraniem Fundacji. Szczególnie miłe wrażenie sprawiły na mnie szpital "Animals" oraz kuchnia.

Wszystkie zwierzęta były dobrze karmione, a personel twierdził, że wyżywienie pensjonariuszy to dość mały kłopot, głównie w wyniku hojności firm produkujących i sprzedających żywność.

Widziałem dużo zwierząt po przebytej sterylizacji, wówczas w dobrej formie, przeważnie zresztą dobrze znoszących opatrunki, bez potrzeby stosowania "hiszpańskich kołnierzy" itp. urządzeń. Personel szpitala w superlatywach wyrażał się o zdolnościach operacyjnych weterynarza wykonującego sterylizacje i chyba nie bez powodów.

Problemu eutanazji nie mogłem ocenić ze zrozumiałych względów, lecz z rozmów z szeregowymi pracownikami nie wywnioskowałem, aby przekraczała ona granice humanitaryzmu. Podkreślano mi natomiast duże sukcesy w przeprowadzaniu adopcji, przy czym trudno przecenić rolę telewizyjnego programu "Animals".

Z udziałem Fundacji w kampanii wyborczej do samorządów zetknąłem się w czasie jej trwania, otrzymując pisemną informację od Fundacji o możliwości wsparcia kandydatów na radnych mających w swoich programach wyborczych problemy pomocy zwierzętom. Wsparcie to miało polegać na sfinansowaniu plakatów wyborczych tych kandydatów.

Pomysł ten oceniłem wówczas - i zdania nie zmieniłem - jako bardzo dobry. Zupełnie odmienną skuteczność wykazują działania obrońców zwierząt poza strukturami władzy w porównaniu z możliwościami tychże obrońców znajdujących się w samorządach i innych organach zarządzania.

Być może właśnie ten aspekt działalności Fundacji okazał się niestrawny dla silnie upolitycznionej instytucji, jaką jest NIK.

Wizytę w schronisku "Na Paluchu" powtórzyłem jeszcze po miesiącu, czy dwóch i nadal nie mogłem dopatrzyć się tego horroru, o którym pisały niektóre gazety.

Nie miałem możliwości, a nawet gdybym mógł, to nie chciałbym przekopywać się przez dokumentację schroniska i Fundacji. Może tam ten horror jest ukryty. Odnoszę jednak wrażenie, że komuś bardzo zależało na rozegraniu jakiejś brudnej gry, w której poszkodowanymi stały się zwierzęta tracąc część swoich opiekunów i organizatorów pomocy a także sponsorów zniechęconych całą sprawą.

Dotychczas jednak nie dałem się przekonać oskarżycielom Fundacji "Animals", której konto nadal wspieram comiesięczną, może zbyt nikłą, ale stałą kwotą, oczekując w zamian tylko dwóch rzeczy:

Mirosław A. Madej

CZESKI TEMELIN, POLSKA TAMA NIESZAWSKA
- DWA PRZEJAWY ŻYWOTNOŚCI
KOMUNISTYCZNEGO DZIEDZICTWA

Wbrew protestom ruchów ekologicznych oddaloną o 50 km od czesko-austriackiej granicy (stąd silny opór Austrii - zarówno tamtejszych ruchów ekologicznych, jak też kół oficjalnych) elektrownię jądrową w Temelinie ukończono i niebawem ma nastąpić jej rozruch. Krytycy elektrowni mówią o niej z pełnym uzasadnieniem jako o ostatniej "wielkiej budowie socjalizmu", gdyż decyzję o jej budowie podjęły jeszcze z początkiem lat 80 komunistyczne władze ówczesnej Czechosłowacji. Miała działać już od 1987 r., jednak - jak to w komunizmie bywało regułą - inwestycja wpadała w kolejne "poślizgi", a koszta jej rosły i tak niedokończona budowa przetrwała komunizm. Już w wolnych Czechach - jak wiadomo radykalnie antykomunistycznych - inwestycję tę kontynuowano mimo wspomnianych protestów ruchów i kręgów proekologicznych, a także mimo co najmniej wątpliwej opłacalności ekonomicznej przyszłej elektrowni jądrowej. Zużycie energii w Czechach (podobnie jak i w Polsce) spada (m.in. w wyniku odejścia do komunistycznej gospodarki niedoborów) i prąd z Temelina okazuje się być zbędny, a jego eksport nieopłacalny wobec silnej niemieckiej konkurencji. W Czechach wskazują, że u podstaw decyzji tamtejszych polityków o dokończeniu budowy elektrowni leżały naciski wpływowych lobby: budowlanego i energetycznego.

Natomiast aż 60% Czechów ma się opowiadać za uruchomieniem elektrowni, co - zdaniem krytycznie nastawionych analityków - bierze się stąd, że żywotne są jeszcze wpływy wieloletniej propagandy komunistycznej, sławiącej rzekomą supernowoczesność jądrowej technologii. Jest to zatem balast późnej epoki przemysłowej utrwalony w fascynacji wielkimi megalomańskimi budowlami. Obrońcy elektrowni używają też argumentu, że elektrownia jądrowa nie zanieczyszcza powietrza, jak to czynią na wielką skalę elektrownie opalane węglem brunatnym w północnych Czechach, odpowiedzialne za katastrofę ekologiczną tamtego regionu (w tym za deforestrację w Sudetach). Ten argument nabiera szczególnej pikanterii wobec równoczesnych zapewnień ze strony kół rządowych skierowanych do związków zawodowych, że uruchomienie elektrowni w Temelinie nie pociągnie za sobą bynajmniej likwidacji zanieczyszczających powietrze elektrowni węglowych.1)

Zarysowany wyżej obraz sytuacji w sąsiednich Czechach przypomina uderzająco znaną nam sytuację w Polsce. Nie mamy wprawdzie (na szczęście) elektrowni jądrowych - zagrożenie to udało się wyeliminować jeszcze w zarodku - ale wielką żywotność komunistycznego dziedzictwa odczuwamy chyba w niemniejszym stopniu.

Komunizm, ze swą zdeformowaną gałęziowo-branżową strukturą gospodarki, pozostawił po sobie ściśle z nią związany układ partykularnych interesów. Wyraża się on w uformowaniu się w priorytetowych (ze stalinowskiego nadania) branżach przemysłu niejawnych grup interesów (nacisków, lobbies) wywierajacych presję na polityczne centrum, żeby uzyskiwać korzystne dla tych branż decyzje o przydziale zasobów, środków i innych korzyści umożliwiających im dalszy rozwój. O grupach tych było głośno w latach 80 w kontekście dociekań nad przyczynami ujawnionego w lecie 1980 r. ciężkiego kryzysu polskiej gospodarki. Grupy te przetrwały upadek komunizmu i w niewiele zmienionej postaci (ich reprezentacje partyjne zastąpiły teraz reprezentacje SOLIDARNOŚCI lub SOLIDARNOŚCI '80) potrafią nadal skutecznie bronić swoich branż wraz z ich wielkimi zakładami przemysłowymi. Wskazywał na to m.in. Jacek Kuroń.2) Bazą tych grup są liczne rzesze pracowników owych branż i dlatego liczy się z nimi oportunistyczna klasa polityczna oraz kolejne rządy III RP (emanacja tej klasy). Liczą się z nimi jako z potencjalnym elektoratem, ale głównie się ich boją jako zorganizowanych zbiorowości gotowych bronić swych interesów nawet z naruszaniem porządku publicznego, co - jak wiadomo - stało się trwałym składnikiem krajobrazu politycznego kraju: od stanowiących moralny szantaż głodówek, po publiczne manifestacje, protesty i gwałtowne wystąpienia z aktami destrukcji i przemocy włącznie. Grupy te starają się także penetrować różne kręgi i środowiska przydatne dla obrony ich interesów, a więc kręgi naukowe (głównie uczelni technicznych) i eksperckie, opiniotwórcze media, a nawet - jak się okazało - ruchy ekologiczne (konkretnie - Polski Klub Ekologiczny)3). Zdarza się też, że niektóre zagrożone likwidacją wielkie zakłady podejmują rozpaczliwe próby przedłużenia swego funkcjonowania kosztem najbardziej nawet katastrofalnych skutków dla środowiska, nie licząc się z nikim i z niczym. Dotyczy to kopalń węgla kamiennego usiłujących podejmować eksploatację filarów ochronnych. Taką próbę podjęła wiosną 1999 r. kopalnia SIERSZA w Trzebini, stwarzając tym bezpośrednie zagrożenie dla tamtejszego osiedla Wodna, gdzie zaczęły pękać ściany budynków. Sprawa ta znalazła o tyle szczęśliwe zakończenie, że pomimo gwałtownych protestów, kopalnię - wydobywającą do tego najbardziej zasiarczony w Polsce węgiel - niebawem zamknięto. Natomiast z początkiem 2000 r. media doniosły o podobnych zakusach eksploatowania filara ochronego pod katowicką dzielnicą Panewnik ze strony kopalni ŚLĄSK; o dalszym biegu tej sprawy brak wiadomości.

Natomiast w pierwszej połowie 2000 r. pojawiła się sprawa konfliktu ekologicznego przypominającego w jakiejś mierze wskazany na początku konflikt wokół elektrowni w Temelinie, chociaż dotyczy on zupełnie innego rodzaju inwestycji. Zamanifestowała się jeszcze jedna pozostała po komunizmie grupa nacisku o interesach kolidujących z wymogami ochrony środowiska, o tyle może różniąca się od tych wyżej wskazywanych, że pozbawiona wyraźniejszych związków z określonymi zakładami przemysłowymi i ich załogami, a opierająca się raczej na uformowanej w czasach komunistycznych kadrze "technokratycznej", co właśnie upodabnia ją do konfliktu wokół Temelina. Konkretnie chodzi o zaplecze badawczo-projektowe budownictwa hydrotechnicznego, rozwinięte w czasach komunizmu ponad wszelką rozsądną miarę i stąd ogromnie pazerne na kurczące się obecnie możliwości zarobkowe. Wielkie budownictwo hydrotechniczne towarzyszyło komunizmowi od jego początków, jak świadczą o tym wielkie realizacje w tym zakresie z lat 20 i 30 w Związku Sowieckim (choćby te najbardziej znane na Dnieprze). Wraz z narzucaniem zdominowanym politycznie krajom sowieckich wzorców uprzemysłowiania, narzucano im także - gdzie tylko było to możliwe - budownictwo hydrotechniczne. Było ono bardzo kosztowne, a dla przyrody i krajobrazu skrajnie rujnujące. U podstaw tego rodzaju przedsięwzięć leżało nienasycone zapotrzebowanie na energię ze strony komunistycznej gospodarki niedoborów, zdolnej wchłonąć i zmarnotrawić dowolną ilość każdego zasobu czy produktu. Już później, gdy słabnąca komunistyczna władza w Polsce czuła się zmuszona jakoś tłumaczyć niechętnemu tak kosztownym inwestycjom społeczeństwu, odwoływano się do rzekomych konieczności ochrony przeciwpowodziowej. Takim głośnym przedsięwzięciem hydrotechnicznym lat 70 (lat budowy "drugiej Polski") był obłędny program kaskadyzacji Wisły, który jeszcze za panowania komunizmu rozpoczęto realizować.

Mimo iż możnaby rozsądnie mniemać, że program ten zemrze wraz z komunizmem, okazuje się być ostatnio wskrzeszany w niektórych przynajmniej swoich składnikach, przez polityków "neosolidarnościowych" rejonu bydgosko-toruńskiego: chodzi o budowę tamy na Wiśle koło Nieszawy (jednej z licznych zaprogramowanych w latach 70). Wspomniani politycy podobno wiążą z tą budową nadzieje na zmniejszenie lokalnego bezrobocia. Natomiast skrajnie krytycznie oceniają to zamierzenie koła ekologiczne - krajowe i zagraniczne. Raport Światowego Funduszu Ochrony Przyrody (WWF) poza krytyką zamierzonej budowy hydrotechnicznej wyraża opinię, że jest ona forsowana przez wpływowe antyekologiczne hydrotechniczne lobby, liczące na wieloletnie krociowe zarobki dla kilkunastu firm zaangażowanych w jej realizację. Zgodnie zaś ze starym porzekadłem o nożycach odzywających się po uderzeniu w stół, z raportem tym podjął polemikę były (za PRL-u) dyr. HYDROPROJEKTU, a zarazem współtwórca programu kaskadacji Wisły (wskazany w prasie z nazwiska)4).

Powyższy przypadek ukazuje symbiozę antykomunistycznych polityków "neosolidarnościowych" z dawną komunistyczną nomenklaturą, co w jakiejś mierze musiało mieć też miejsce w przypadku elektrowni czeskiej.

Przedstawione tu sprawy nasuwają pewną refleksję natury ogólnopolitycznej w związku z tak nachalnie deklarowanym antykomunizmem polskiej "prawicy" (cudzysłów o tyle uzasadniony, gdyż to, co samo się u nas tak określa, mało przypomina prawicę znaną na Zachodzie). Refleksja ta nie dotyczy mało znanej mi sytuacji w Czechach, a sam przypadek Temelina jest tu niewystarczający. Otóż gdyby ten antykomunizm polskiej "prawicy" był autentyczny, to zamiast postulowanej dekomunizacji kadrowej (wykluczenia z życia publicznego tych, którzy uczestniczyli w komunistycznym aparacie władzy), kierowałby się w pierwszym rzędzie przeciwko materialnemu dziedzictwu komunizmu. A więc zamiast (albo obok) dekomunizacji kadrowej (w której w istocie chodzi o pozbycie się sposobami niedemokratycznymi groźnych - jak się okazuje - konkurentów do władzy) domagano by się dekomunizacji rzeczowej (realnej) polegającej na likwidacji tego, co komuniści wykreowali wyłącznie pod kątem militarnych potrzeb sowieckiego imperium - głównie przemysłu ciężkiego wraz ze związaną z nim infrastrukturą, a co dla społeczeństwa jest nieużyteczne i tylko ekonomicznie oraz ekologicznie wysoce obciążające. Byłby to sprawdzian rzetelności intencji tych, którzy deklarują chęć zlikwidowania pozostałości i skutków komunizmu, a którzy naprawdę kierując się pragmatycznymi racjami (a w istocie cynizmem) zdobycia czy utrzymania władzy gotowi są wchodzić w alianse czy związki symbiotyczne z każdym, kto wydaje się im być tutaj użyteczny.

Andrzej Delorme

PS

Już po złożeniu powyższego tekstu w ZB zapoznałem się z wystąpieniem M. Stychlerz- Kucińskiej "Nieszawa prawdę ci powie" ("Tygodnik SOLIDARNOŚĆ" z 13.10 br.) przynoszącym zupełnie nieprzekonującą próbę obrony tamy nieszawskiej (i to w MAGAZYNIE EKOLOGICZNYM TS!), odwołującą się także do argumentu, że budowa ta to szansa dla regionu dotkniętego szerokim bezrobociem. A "Nasz Dziennik" (z 21-22.10) doniósł, że przeciwny tej budowie jest Parlament Europejski, gdyż wyrządza ona w sposób oczywisty wielką szkodę środowisku, a tego UE nie toleruje. Nie zachwiało to jednak w niczym determinacji min. Tokarczuka (tego od "ochrony środowiska"?!) w realizacji tego obłędnego zamierzenia.


1) Opieram się tutaj w głównej mierze na relacji T. Maćkowiaka: "Duma z Temelinu", "Gazeta Wyborcza" z 26.9.2000
2) Zob. J. Kuroń, J. Żakowski, PRL dla początkujących, Wrocław 1995, s. 109
3) Tę skandaliczną aferę ujawniłem w pamflecie pt. "Jak dawna nomenklatura w ekologicznych barwach broni huty w Krakowie" (ZB nr 5 z 1991 r.), ale najobszerniej opisałem ją w mojej książce "Antyekologiczna spuścizna totalitaryzmu", Kraków 1995
4) Zob. "Tama wielkich pieniędzy", GAZETA WYBORCZA z 8.6.2000 oraz "Klin klinem - Czy da się uratować tamę budując następną?" (ZB nr 153)

STANISŁAW LEM
O NIEMIECKICH ZIELONYCH I ENERGETYCE JĄDROWEJ

W rozmowie z tygodnikiem "Przegląd" z 2.10.2000, reprezentowanym przez Ewę Likowską, a zatytułowanej "W globalnej mordowni", Lem tak oto wypowiedział się w sprawie energetyki jądrowej:

"Weźmy sprawę Zielonych, którzy doprowadzili w Niemczech do tego, że wielkie koncerny podpisały z rządem umowy, że nie będą korzystać z energii atomowej. A przecież ostatni szok związany z ropą naftową, który wstrząsnął całą Unią Europejską, świadczy o tym, że nie mamy innego wyjścia, jak z wolna przestawić się na energię atomową, bo zasoby paliw wkrótce się skończą".

Na marginesie tej opinii - ważącej z uwagi choćby na to kto ją wypowiada - nasuwa się uwaga dotycząca wytkniętej Zielonym przez Lema, ich wysoce nierozsądnej pryncypialności. Okazuje się ona być wybiórcza, albowiem wzbraniając jednym koncernom w Niemczech korzystania z energii jądrowej, innym koncernom - działającym poza Niemcami (w krajach "gorszych", barbarzyńskich) - lider Zielonych skłonny jest przyzwalać z pozycji zajmowanego ministerialnego stołka, na niszczenie środowiska w imię rozwijania niemieckich interesów (vide: O. Swolkień, "Niemiecki biznes ponad polskie środowisko", ZB nr 150, s. 49).

AD




POLEMIKI - ZB nr 11(156)/2000, październik 2000
Wydawnictwo "ZB" | Okładka | Spis treści ]