ZB 5(173), maj 2002
ISSN 1231-2126, [zb.eco.pl/zb]
Polemiki - opinie - komentarze
 

Jeszcze raz o demografii

Po przeczytaniu prezentacji Klubu OK! Roberta Surmy (Przeludnienie stop!)1) i polemiki Krzysztofa Kędziory2), poczułem nieodpartą pokusę przedstawienia własnej opinii na ten temat. Przykro to stwierdzić, ale autor prezentacji sprawił wrażenie osoby, która próbuje za wszelką cenę znaleźć sobie wrogów.

Taktyka ta nie jest nowa, bowiem każdy wie, że w celu łatwiejszego pozyskania poparcia, dobrze jest wskazać konkretnego wroga, na którego będzie można zrzucić odpowiedzialność za całe zło tego świata. Innymi słowy odniosłem wrażenie, jakbym czytał program przedwyborczy jakiejś partii politycznej. Od razu chciałbym zaznaczyć, że nie jestem przedstawicielem żadnej z wymienionych przez Roberta Surmę grup interesu (polityków, korporacji, religii). Chciałbym jednak przeciwstawić się takiemu przedstawianiu rzeczywistości. Autor prezentacji powinien odrzucić ten zbyt uproszczony, a przez to nieprawidłowy tok rozumowania.

Chciałbym zwrócić uwagę na to, iż problemy demograficzne są dużo bardziej skomplikowane, niż się to wydaje na pierwszy rzut oka. Jest to konsekwencją wzajemnego oddziaływania demografii i wielu dziedzin życia: kultury, gospodarki, polityki i in. Przedmiotem moich wywodów jest skrótowe uzupełnienie brakujących w tej dyskusji argumentów (za i przeciw uznaniu tychże wymienionych grup interesu za rzeczywiście zainteresowane szerzeniem propagandy wielodzietności).

W przypadku polityków brak jest związku między ilością podatników a finansowymi korzyściami elit politycznych. Trudno mi jest uwierzyć, że jeżeli w Polsce będzie 38,9 milionów obywateli, a nie 39 mln, to klasa polityczna poniesie stratę finansową. Tym bardziej, że podstawowym źródłem ich korzyści jest, jak słusznie zauważył Krzysztof Kędziora, połączenie polityki i biznesu.

Faktycznym problemem może się tu okazać sytuacja systemu emerytalnego i służby zdrowia. System emerytalny nadal oparty jest w naszym kraju na zasadzie utrzymywania emerytów przez osoby pracujące. W tej sytuacji potrzebne są następne liczne pokolenia, aby suma składek mogła pokryć zapotrzebowanie rosnącej armii emerytów, i żeby cały system jakoś się trzymał. I chociaż wprowadzona kilka lat temu jego reforma miała zmienić te relacje, to jednak wszyscy wiemy jak to teraz wygląda. W przypadku braku wystarczającej ilości płatników składek ubezpieczeniowych, pieniądze muszą być wyasygnowane z i tak już nadwyrężonego budżetu państwa. W służbie zdrowia natomiast zależności są takie, że przy starzejącym się społeczeństwie jej wydatki rosną. Powiększona przez to dziura budżetowa może spowodować wyraźną dezaprobatę społeczeństwa, co może przełożyć się bezpośrednio na wynik następnych wyborów parlamentarnych. Może to być rzeczywistym powodem niechęci polityków do podejmowania tego tematu. Wynika to jednak z krótkowzroczności klasy politycznej i może powodować gromadzenie się problemów w przypadku, gdy nie podejmuje się prób wprowadzania nowych, lepszych rozwiązań.

Jeśli chodzi o korporacje to sprawa jest zupełnie inna. Ta grupa interesu jest dużo bardziej elastyczna od pozostałych. Przy zmieniającej się strukturze wiekowej społeczeństwa, następuje tu szybkie przeorientowanie podmiotów gospodarczych na inny typ klienta. W dodatku ta grupa interesu jest paradoksalnie jedną z głównych przyczyn spadku przyrostu ludności w krajach Europy Zachodniej, przyczyniając się pośrednio do wykreowania modelu rodziny nastawionej na ciągły głód sukcesu zawodowego i finansowego, w której nie ma czasu na życie rodzinne. W przypadku świadomego działania byłby to niewybaczalny błąd korporacji lub chęć ich samo destrukcji. Trudno jest więc się tu doszukać spisku dziejowego przejawiającego się w świadomym działaniu na rzecz większego zaludniania Ziemi.

"To ludzie potrzebują religii, a nie religie ludzi" - to pierwsza myśl jaka mi się nasunęła w tej sprawie. Dowodem tego jest chociażby fakt czczenia jakiegoś wyimaginowanego bożka przez liczne (często odizolowane od siebie) pierwotne plemiona, społeczności od Ameryki po Australię. Potrzeba oddawania hołdu jakiemuś sacrum tkwi głęboko w naturze ludzkiej.

Jeśli jednak chodzi o przedstawicieli religii (jak zasugerował to Krzysztof Kędziora) to nie dziwi mnie, że zostali oni umieszczeni na "czarnej liście". Jest to bowiem wdzięczny i łatwy obiekt krytyki, niezależnie od jej wartości merytorycznej. Trudno mi jednak znaleźć istotne korzyści, jakie kościół katolicki mógłby czerpać w związku z rosnącą liczbą wiernych. Myślę, że sprawy te należy rozpatrywać w tym przypadku nieco inaczej.

Mimo, iż rzeczywiście nie można utożsamiać walki o zachowanie życia poczętego z propagandą na rzecz wielodzietności (gdyż są to sprawy innego kalibru), to jednak każdy z nas intuicyjnie wyczuwa jakie jest stanowisko Kościoła w tej sprawie. Wiąże się to z dobrze nam znanym i kodowanym przez pokolenia modelem rodziny wielodzietnej utożsamianej z silną wiarą w Boga, szczęściem, może wyrzeczeniami, a na pewno z miłością. Taki model dobrze się sprawdzał aż do czasów, w których na wychowanie wielu potomków mogli sobie pozwolić jedynie zamożni ludzie, a rosnące zaludnienie Ziemi zaczęło powodować jej powolną agonię. Niezmienne jednak stanowisko Kościoła opiera się na poglądzie, który przeczy potrzebie podejmowania drastycznych środków w celu zlikwidowania problemu przeludnienia Ziemi. Rozwiązanie nadchodzi samo w formie samoistnej stabilizacji poziomu zaludnienia na określonym, bezpiecznym poziomie, które dokonuje się już w krajach bogatych3).

Problemy ekologiczne należą do najtrudniejszych w dzisiejszych czasach i wymagają rozmów, dyskusji, nawet takich jak ta, która wychodzi poza sedno problemu, skupiając się na pozornie mniej istotnych sprawach. Źródłem nieporozumień może być inne rozumienie samego przeludnienia. Czy zaczyna się ono w momencie, gdy nie jesteśmy w stanie zapewnić wszystkim ludziom wyżywienia i mieszkania, czy może już wtedy gdy presja na środowisko przyrodnicze i jego fragmentaryzacja jest tak duża, że gatunki znikają jeden za drugim? Czy Polska jest krajem przeludnionym? Uważam, że tak. Dlatego krzyczę OK! Walczmy z przeludnieniem, ale nie w taki sposób.

Daniel Klich



1. Surma R, Przeludnienie stop!, ZB, 8(166)/2001, s. 58.
2. Kędziora K, O tym jak nie zostałem przekonany o szkodliwości ..., ZB, 1(169)/2002 s. 54-55.
3. Łapiński J, "Homo faber" a demografia. Szanse i zagrożenia, "Człowiek i Przyroda" 5/1996 s. 115-122.

Dwa łyki dydaktyki

Odpowiadając na polemiczny tekst pani Gabrieli Szmielik-Mazur z ZB 2(170)2002 "Bez dydaktyzmu" chciałbym na wstępie przeprosić za być może nadmiernie zrzędliwy ton mojego tekstu z ZB (ZB10(168)2001). Na swoje usprawiedliwienie chciałbym powiedzieć, iż w ruchu eko działam od dawna i od dawna zwracam uwagę na te same błędy, jakie są popełniane. Przypomina to jednak rzucanie grochem o ścianę, upór ze strony zielonych wobec rezygnacji z form działalności ewidentnie dla ruchu korzystnych przy jednoczesnym obstawaniu przy innych - nieefektywnych, a obecnie za sprawą tzw. antyglobalistów - totalnie kompromitowanych, doprowadziłby do frustracji człowieka o świętej cierpliwości, a co dopiero zodiakalnego Skorpiona ;).

rys. Jarek Gach

Do rzeczy. Tekst pani Gabrieli - jeśli mogę tak się zwracać do autorki - nosi wszelkie cechy polemiki kobiecej (proszę tego nie traktować jako formę antyfeminizmu, który jest mi obcy). Dużo słów rozmywa nieco ich sens, podczas gdy to samo można by było wyrazić zwięźlej, z większym szacunkiem dla czasu czytelnika oraz dbałością o ochronę środowiska - mam na myśli oszczędność papieru :). Sugestia, jakobym próbował narzucić jedynie słuszny sposób prowadzenia działalności ekologicznej jest mylna. Uważam jedynie za ogromny błąd ignorowanie możliwości jakie stwarza udział w lokalnych strukturach władzy. Odbiera to możliwość śledzenia niejako "od środka" poczynań tejże władzy oraz forsowania pozytywnych rozwiązań na rzecz lokalnej społeczności, sprowadzając nas do roli petenta będącego na łasce urzędników. Ten fakt - oczywisty jak mniemam dla każdego posiadającego zdolność do logicznego myślenia - jakby nie docierał do sporej części liderów ruchu zielonych w Polsce, nie mówiąc o jego szeregowych uczestnikach. Nie chcę precyzować czego to dowodzi... ;)

Faktem jest, iż obecnie sprawującymi - nie tylko lokalnie - władzę są przede wszystkim osoby bardziej zainteresowane osobistymi korzyściami, niż działaniami na rzecz lokalnej społeczności, ale czyja to wina? Otóż w dużym stopniu tych, którzy uświadamiając sobie ten fakt jednocześnie wymigują się od jakiejkolwiek aktywności na polu przeprowadzenia zmian w tym kierunku. To przede wszystkim miałem na myśli pisząc o nieodpowiedzialności w ruchu jeśli chodzi o politykę lokalną. Jeśli ideowcy nie będą wchodzili do lokalnych władz, nie będą też mieli za sobą poparcia innych ideowców - zjawisko to będzie trwało w obecnym kształcie i polityka będzie zawsze "brudna". Brak wiary pani Gabrieli w to, że istnieją jeszcze ideowcy - ludzie stawiający interes lokalnej społeczności ponad własnym - tylko dlatego, że pani Gabriela ich nie spotkała jest dość... hm, zabawny. "Takie zwierzę nie istnieje?" ;)

Infantylna zabawa w wybory... Jeśli pani Gabriela traktuje wybory jako infantylną zabawę, to tym samym odbiera sobie prawo do wymagania czegokolwiek od władzy, której nie wybrała. Może przytoczony za chwilę argument wyda się zbyt daleko posuniętym dydaktyzmem ;), ale mimo to go przytoczę. Zbyt wielu Polaków oddało w przeszłości życie za to, byśmy dziś mogli żyć w wolnym kraju, by sobie lekceważyć wywalczone za taką cenę prawo do głosu. Nie szanując instytucji parlamentu i lokalnej samorządności, nie szanuje się w ten sposób pamięci tych ludzi. To tak na marginesie.

To nie system jest chory, lecz tworzący go ludzie. Jeśli zatem chcemy wyleczyć system, musimy ograniczyć możliwość sprawowania władzy przez ludzi o nieczystych intencjach. Totalitarny ustrój, w jakim żyliśmy po wojnie przez 45 lat, nie dawał nam takiej możliwości, obecny - daje ją. Od nas zależy czy ją wykorzystamy, czy też będziemy się "obrażać na rzeczywistość" z rękami w kieszeniach.

Co do "sprzedawania głosu"... Owszem, idea jest słuszna, ale pod warunkiem, iż osoby kandydujące do władz można rozliczyć z obietnic w sposób szybki i zdecydowany. Jak z tym jest w praktyce - sami wiemy najlepiej...

Sugerowanie, iż jestem osobą o totalitarnych zapędach albo pragnącą wykorzystać coś z repertuaru tego systemu władzy ("ścieżki zdrowia"), jest po prostu absurdalne, nie wiem w jaki sposób i gdzie w moim tekście pani Gabriela wyczytała takie treści, jawne czy ukryte. Może w tym, że używam zdecydowanego języka, nie bawiąc się w słowne ozdobniki, tylko waląc prawdę w oczy taką, jaka jest.

Jeśli chodzi o wszechobecność języka angielskiego, to na razie dostrzegam ją głównie w obecności anglojęzycznych szyldów, a nie w umiejętności Polaków dogadania się z przyjezdnymi zza granicy. Zgadzam się, iż absurdalna jest dyskryminacja języka rosyjskiego, ale problem polega na tym, iż Polacy nie chcą się uczyć żadnego języka obcego.

W kwestii łamania wędki i zabierania złowionej ryby mamy właśnie przykład nienormalności naszej polskiej rzeczywistości, gdzie człowiek przedsiębiorczy to nadal "kombinator", kapitalista to "wyzyskiwacz" a biedak to "ten uczciwy". Jest to efekt czterdziestoletniego prania mózgów przez władzę plus wrodzona polska zawiść, malkontenctwo oraz lenistwo umysłowe. To wszystko zebrane razem rzutuje na ciągłe blokowanie rozwoju przedsiębiorczości przez ograniczonych urzędników, komplikujących przepisy zamiast je upraszczać, mnożących kontrole i koszty działalności. W konsekwencji zniechęca to ludzi do jakiejkolwiek aktywności i jednocześnie stanowi świetną wymówkę dla tych, którzy nie byliby aktywni nawet gdyby stworzono u nas warunki takie, jak w USA.

Reasumując: widzę, iż wiele wody/ścieków*) w Wiśle jeszcze musi upłynąć, zanim pewne fakty przebiją się przez grubą skorupę czaszek naszych ziomków do ich wnętrza i wypuszczą zielone kiełki zdrowego rozsądku. Pytanie tylko czy wtedy będzie jeszcze coś do uratowania i czy znowu będziemy mądrzy "po szkodzie"?

Ryszard Kukiełka
Skory@wp.pl



*) niepotrzebne skreślić ;)

Wróbel czy gołąb

Analizując kierunki działań ruchu ekologicznego zaczynam ostatnio odnosić wrażenie, iż jest to bardziej sztuka dla sztuki, niż konkretne rozwiązywanie problemów związanych z ochroną środowiska. Ograniczone zasoby osobowe, finansowe i techniczne, którymi dysponuje ruch eko powinny skłaniać do ich koncentracji na głównych zagadnieniach, tymczasem są one rozpraszane w myśl dość kontrowersyjnej w tym wypadku zasady - "wszystko albo nic". W rezultacie to właśnie "nic" może być efektem takiej - przepraszam nadwrażliwych za wyrażenie - polityki, która zakłada osiągnięcie "wszystkiego". Bawimy się, tak - bawimy się - w ratowanie pojedynczych gatunków w imię źle pojmowanej strategii - "myśl globalnie - działaj lokalnie", podczas gdy w przeciągu kilku najbliższych dziesięcioleci zagrożone zostaną podstawy całego ziemskiego ekosystemu. Co nam przyjdzie z uratowania paru gatunków roślin czy zwierząt, jeśli i tak zginą one na skutek zmieniającego się gwałtownie klimatu, w dodatku razem z gatunkami, które dziś nie są jeszcze zagrożone bądź nie są zagrożone na taką skalę? Cały nasz wysiłek pójdzie na marne na skutek źle ustawionych priorytetów. Ktoś się oburzy - "nie ma mniej i bardziej ważnych spraw, jeśli chodzi o środowisko naturalne". Myślmy tak dalej, a obudzimy się z ręką w nocniku.

Dramat polega na tym, iż jesteśmy postawieni wobec wyboru, którego nie chcemy dokonać - wróbel w garści czy gołąb na dachu. Nie wiadomo, czy w ogóle będziemy umieli go dokonać... Nie zmienia to jednak faktu, iż ten wybór będzie się stawał sprawą coraz bardziej naglącą i ewidentną nawet dla laika. Przypomnę parę danych.

W ciągu ostatnich 20 tys. lat średnia temperatura Ziemi wzrosła o 1.5oC. Przewiduje się, iż w tym stuleciu może ona wzrosnąć o 3-4 stopnie. Efekty tego są już widoczne, od paru lat regularnie na wiosnę w Polsce mamy do czynienia z huraganowymi wiatrami, kiedyś występującymi jedynie od czasu do czasu.

Zmienią się rośliny, które będzie można uprawiać i rejony, w których będzie można zajmować się rolnictwem. Opady deszczów na północy globu mogą wzrosnąć, co doprowadzi do gnicia plonów, rozwoju chwastów, chorób i owadów z powodu nadmiernej wilgoci.

Nastąpi też wymieranie lasów, zmienią się prądy oceaniczne.

Pas pustynny na Saharze poszerzy się i przesunie na północ, co doprowadzi do masowej migracji ludności z tych obszarów. To zaś spowoduje zwiększenie się ilości konfliktów na tle dostępu do żywności i wody.

Obszar występowania huraganów powiększy się, gdyż powstają one tam, gdzie średnia temperatura wynosi 27oC. Sezon huraganów może się wydłużyć od 50 nawet do 100%.

Podniesie się poziom morza. W ciągu ostatnich 100 lat podniósł się on o 15 cm. W ciągu następnych 30-40 lat prognozuje się podniesienie poziomu morza o dalsze 30 cm a za 100 lat o 1-2 m. Zagrożone zalaniem zostaną największe skupiska ludzkie i centra przemysłowe, a co gorsza - nastąpi wymycie do morza tysięcy ton zanieczyszczeń, które odkładały się u ujść rzek przez ostanie kilkaset lat.

Zniszczone zostaną bezpowrotnie mokradła, będące miejscem rozmnażania się największej ilości gatunków ptaków wodnych. Podniesienie się poziomu morza spowoduje monstrualne straty spowodowane porwaniem przez fale tysięcy kilometrów plaż. Gdy morze podniesie się o 1 m, ubędzie średnio 100 m plaży. W samych Stanach Zjednoczonych koszt zastąpienia porwanego przez morze piasku to 50 mld $ rocznie.

Nasilający się efekt cieplarniany jest największym zagrożeniem dla całego ziemskiego ekosystemu. Co gorsza, procesu tego nie można już zatrzymać... Można natomiast ograniczyć jego rozmiary, ale działanie trzeba podjąć natychmiast, koncentrując na tym zagrożeniu maksimum dostępnych środków. Nie ma już czasu na przepychanki, zbyt wiele czasu straciliśmy na bicie piany. Wiemy co trzeba robić, teraz należy jedynie egzekwować odpowiednie działania od polityków oraz samemu rozpocząć działania oddolne. Wszelkie inne sprawy należy wg mnie ograniczyć do niezbędnego minimum, działań o charakterze zachowawczym, rezygnując - przynajmniej na jakiś czas - z działań o charakterze odtwórczym, z wyjątkiem takich, które służą rozwiązaniu powyższego problemu. Jeśli nie uda się nam ograniczyć rozmiarów tego zagrożenia, wszelkie inne sprawy są bez znaczenia.

Ryszard Kukiełka
skory@wp.pl

Nie ma zmiany sposobu traktowania przyrody
bez zmiany stylu życia człowieka

Kto zapomni o ekologii, zginie od egologii. Przez egologię rozumiem koncentrację na sobie wraz z hiperaktywizmem, antynaturalizmem lub tylko obojętnymi wobec przyrody wierzeniami, marzeniami, halucynacjami, abstrahowaniem od natury; inaczej: antropocentryzm.

Człowiek od zarania musiał przystosowywać się do środowiska naturalnego. Środowisko zostało wbudowane w niego, a właściwie on jako on rozbudowywał się ze środowiska. Świat w jakim żyjemy jest taki, że osobniki nieprzystosowane nie mogą przetrwać. Dziś mamy wiele szczątkowych pozostałości po adaptacjach, które kiedyś służyły ważnym funkcjom. Ale obecnie wiele problemów, do rozwiązywania których wykształciły się w naszych przodkach zdolności, już nie istnieje lub straciły na ważności. Musimy więc baczyć i na to co stare, i na nowe w środowisku naturalnym i w sobie.

Najważniejsza jest zmiana stylu życia i zmiana nadawania sensu życiu. Nie idzie o to, by wysiąść z przeładowanego i być może już tonącego statku, lecz przesiąść się na inny.

Zespoły ekspertów, pieniądze polityków, modły, magia i mity przedstawicieli religii nic tu nie pomogą. Trzeba zmienić model współbycia ludzi między sobą, a wraz z tym z innymi istotami żywymi. Nie można dokonać tylko drugiego bez pierwszego. Mam wrażenie, że większość ekologów i proekologów tego nie rozumie.

By zacząć wdrażać tę podwójną zależność musi powstać silna subkultura proekologiczna, która kiedyś może stanie się kulturą oficjalną. Np. by drastycznie ograniczyć produkcję chemikaliów, trzeba chcieć wielu z nich nie używać. Kobiety muszą zechcieć nie kupować ton kosmetyków, mężczyźni muszą nie chcieć widzieć kobiet zaimpregnowanych chemikaliami. Trzeba nie chcieć używać tylu medykamentów, w tym środków uspokajających, a żyć w zdrowym środowisku i minimalizować stresy.

Nawiązuję do głównego wątku o przeludnieniu. Wiemy, że etycznie wskazane jest dziś posiadanie niewielu dzieci, najlepiej tylko jednego. Jest to stanowisko umiarkowane. Jeśli każdy z żyjących spłodzi tylko jedno dziecko, to nic to nie zmieni. Trend przeludnieniowy pozostanie. Gatunki inne, a w konsekwencji i nasz gatunek nie przetrwają. Rozwiązanie zatem takie jest zbyt umiarkowane. Duża część, może ok. połowy ludzkości musiałaby zrezygnować z posiadania potomstwa. To mogłoby dać szansę na przetrwanie innym i nam. Ale pozostaje w nas stary popęd i instynkt prokreacyjny. Związany jest on z kontaktem z dzieckiem, na jego mocy cieszymy się widząc jak dzieci rosną, jak uśmiechają się ich buzie, jak bawią się z nami, cieszymy się z dbania o nie. Mózg nasz autonagradza siebie za zaspokajanie tego popędu i instynktu. Trudno się tego wszystkiego wyrzec. Bardzo niewielu dobrowolnie tego zechce, a jeśli zechce, to z poczuciem niezaspokojenia. Czy więc nie ma wyjścia?

Jest wyjście, jak sądzę. Należałoby zmienić najpierw model rodziny i małżeństwa. Odsunąć rodzinę nuklearną (i małżeństwo monogamiczne) i żyć w rodzinie domowej, która nie wymaga więzów krwi, mieści kilka lub kilkanaście osób dorosłych i dzieci. Wtedy każdy byłby blisko dzieci, które byłyby dziećmi wszystkich w ramach tak rozumianej rodziny. Aczkolwiek bezpośrednią odpowiedzialność miałaby matka biologiczna lub społeczna (adopcyjna). Nie zajmuję się tutaj szczegółowym opisem takiej rodziny.*)

To wymaga dużych przewartościowań, zmian wzorów kulturowych i nastawień psychicznych. Cóż, przewartościowania nie są gatunkowi ludzkiemu obce. Zbieracze-łowcy w porównaniu z rolnikami, czy ludźmi cywilizacji urbanistyczno-industrialnej to duże przewartościowanie. Wśród niektórych ludów dokonywało się ono przez kilkanaście pokoleń, wśród niektórych zaledwie w ciągu jednego, dwóch pokoleń. Religia ludów pierwotnych a religia chrześcijańska to również przykład dużego skoku w przewartościowaniu. Niektórzy przeżyli go w ciągu kilku lat. Przykładów jest więcej. Ale te dwa są chyba najmocniejsze.

Nic nie stoi na przeszkodzie, by dziś przewartościować naszą kulturę dla ratowania przyrody i naszej egzystencji. Tym bardziej, że byłoby to zgodne z biologicznymi uwarunkowaniami i jeszcze tym bardziej, że stoimy w obliczu zagłady innych gatunków i naszego. Pisząc na początku zdania "nic nie stoi na przeszkodzie" posłużyłem się zwrotem pół retorycznym. Gdyż owszem, są przeszkody. Mają one charakter społeczny, kulturowy i psychologiczny. Ci, którzy są mocno przywiązani do tradycji i są pełni dotychczasowych nawyków nie zechcą przewartościowań. Inaczej mówiąc, na przeszkodzie przewartościowaniu stoi to, że wielu nie chce przewartościowania. Jednak nie będę tutaj analizował tego problemu. Wolę pozostawić każdemu z Czytelników podane tutaj idee do przemyślenia.

W art. tym chcę tylko zasygnalizować kluczowy sposób wychodzenia naprzeciw zagrożeniu ekologicznemu. Nie poświęcam miejsca tu opisowi alternatywnego społeczeństwa, gdyż przedstawię go w książce "W poszukiwaniu alternatywnej formy współbycia. Między utopią a realnością". Pisząc ją oparłem się o solidną wiedzę filozoficzną, socjologiczną i psychologiczną. Zainteresowanych odsyłam do niej.

Wersja przewartościowań i zmian jakie kreślę, nie jest zamknięta. Można i należy nad nią dalej pracować, być może wnieść korekty. Ale trzeba zacząć co najmniej nad nią myśleć dość intensywnie.

Do zmiany stylu życia należy odstąpienie od zużywania szybko kurczących się paliw kopalnych i zwrócenie się ku odnawialnym źródłom energii. Stoi za tym też model myślenia: docenienie cykliczności (odnawialności) i odsunięcie na drugi plan modelu linearności, który motywuje do szybkiego zmierzania od punktu alfa do omega, z lekceważeniem tego, co pomiędzy nimi, a zwłaszcza, co nie leży na linii pędu.

Modyfikacja stylu życia służyłaby najpierw człowiekowi. Czeka go uczenie się, że nie wszystko może mieć dla siebie. Uczenie się oddawania części tego, co ma, lub może mieć, innym. Tym bardziej, że przecież bierze i pożycza nieustannie od innych, tj. od Ziemi, od bakterii, wody, powietrza, roślin, zwierząt.

Uczenie się o tym, że respektowanie osiągniętej przez ewolucję równowagi w niszach ekologicznych ma wielkie znaczenie dla człowieka. Przytoczmy przykład: różnorodność gatunków zwierząt stanowi naturalne siedlisko wielu mikroorganizmów, z którymi żyją w równowadze od milionów lat. Tępimy na różne sposoby wiele gatunków zwierzęcych. Skutek jest taki, że po utracie swoich naturalnych gospodarzy niektóre z mikroorganizmów przeniosą się do organizmów ludzkich, gdzie taka równowaga może powstanie za milion lat, a może wcale. Już znamy pierwsze skutki: wirusy Ebola, HIV przenoszące się na człowieka. Także tam, gdzie wytępi się zwykłe szczury, żyjące w nich mikroorganizmy przenoszą się do organizmów ludzi!

Wzgląd estetyczny jest mniej ważny, ale trzeba nadmienić, że nasza percepcja świata i życia zawiera wbudowane obrazy piękna, wdzięku, fizycznej sprawności zwierząt. Sens życia na ziemi zależy w jakimś stopniu od ich percepcji, od obcowania z nimi. Jeśli pozwolimy na ich wyginięcie, to odczujemy wyrwę w naszym widzeniu życia, zerwane zostaną ciekawe relacje i utracimy znaczną część poczucia sensu życia.

Lech Ostasz



*) Przedstawienie naukowe można znaleźć w mojej książce: Rozumienie bytu ludzkiego. Antropologia filozoficzna, Olsztyn 1998, dz.cyt., część czwarta, rozdz.V., oraz W poszukiwaniu alternatywnej formy współbycia. Między utopią a realnością (w druku).

Powróćmy na jeziora...

Po zapoznaniu się z "Trzema żywiołami" Pawła Zawadzkiego*), który nakłania do uprawy "sportów w najczystszej postaci", zgłaszam, że takich postaci nie ma, bo sport to zjawisko masowe, a gdzie masa tam kasa, a gdzie kasa, tam wiadomo co.

Każdy pomysł rodzi przemysł, nakręcający się za pomocą ludzkiego zapotrzebowania na gadżety. Gadżety identyfikują człowieka z daną klasą (elitą), na przykład sportową, a sport awansuje lud do poziomu wiecznie młodych, sprawnych i atrakcyjnych. Niczym poroże, pióra i kopyta, wymieniamy co sezon sprzęt i ozdoby do eksploracji trzech żywiołów. Kroczący obok turysty biznes serwuje mu efektowne i efektywne ułatwienia z lekkich jak powietrze syntetyków w piance i aerozolu, przegania sam siebie w miniaturyzacji i liofilizacji, staje na głowie, abyśmy mogli ze szpanem wozić się na rowerze i nartach oraz spacerować po górach. (Tatrzańską rewię na modzie opisałam w nostalgicznym eseju, pod plikiem "tatry.doc", którym dysponuje Redaktor Naczelny ZB.) W Tatry już nie zaglądam, aby nie powiększać tłoku, a poza tym męczy mnie klimat lunaparku. A przecież czort Technokreatura straszy nie tylko strojem, spójrzmy na rozlewiska parkingów u podnóży czy wybrzeży. Tam gdzie woda czysta i trawa zielona trzeba czymś dotrzeć, zanocować, browca wysuszyć, zabalować, zagrilować a przed spaniem w bilardziku potrenować jeszcze...

No ale dość polemiki, czas na dzielenie się pomysłami. Omal nie zapomniałam, że sama jestem wynalazcą pewnej dyscypliny w czystej formie. Lata temu, pozbawiona Tatr i pieniędzy, zaczęłam uprawiać piesze wędrówki w jeziorach, otaczających moją chawirę na Warmii. (Ląd nad jeziorem Marąg opisany jest przez moją córkę Urszulę Struzikowską, w dwóch impresjach pod plikiem "warmia1" i "warmia2.doc", jak wyżej.) Na tego typu dyscyplinę zdecydowałam się nie dlatego, że znudziły mi się wiosła, żagle i silniki, ale dlatego, że nie było mnie stać na żaden wehikuł oprócz dmuchanego krokodyla.

Do takiej czystej turystyki potrzebny jest bezpieczny, czyli czysty zbiornik czystej wody. Najlepsze jest jezioro, które w czasach totalitarnych było rezerwatem ochrony jakiegoś gatunku, a obecnie ten porządek jest reliktem tak jak i osłona socjalna kobiet w ciąży, choćby z powodu nadmiernego rozrodu i plagi krasnokniżnika. Zatem przepisy LOP są już nieaktualne a nowych jeszcze nie wymyślono, jezioro czeka spokojnie na wpływ inicjatyw, a zdelegalizowane straże i służby nie ścigają już pływających wpław, czyli pieszo. Potrzebne są płetwy, kozik do ratowania się z zabłąkanych sieci i linka szpejarka z uczepionym do niej kawałkiem styropianu zamiast gumowego krokodyla, który może wypuścić powietrze w nieodpowiednim momencie. Niezatapialny styropian służy jako ratownik, można umieścić na nim wodoszczelną kieszeń na glukokardiamid albo - dla wybrednych - sznycla z termosem. Ja na swoim wożę aparat fotograficzny. Szpejarkę za pas i fora na bajora!

Samotny spacer między wysepkami "rezerwatu kormorana" na jeziorze Marąg dostarcza nastroju jak angielski horror paleo. Nie brakuje akcji i reakcji. Na Wyspie Kormorana sterczą ogromne, łyse drzewognaty o metalicznym połysku, wokół czarna, opalizująca toń i oszałamiający fetor przetrawionych ryb. Woda - kosmetyk nie ustępujący błotom Morza Martwego! Chichot, stękanie i pomruki ptasie, gdy brnąc w mazi usiłuję wśliznąć się do ich piekielnego królestwa. Trzask migawki, łomot skrzydeł, tłok na niebie, zasłaniający na chwilę światło dnia i pult! pult! pult! Nurkuję między rybie ości i oddalam się od ostrzału, w poszukiwaniu innego kawałka lądu, aby odetchnąć czystym, mazurskim powietrzem i oczyścić się z wrażeń. Po drodze ku alternatywie żywe rybsko wielkości aligatora ociera się o mnie parę razy tam i nazad, że to niby cała ławica sunie na tarło. Docieram do kępy mokrodrzewu otoczonego wieńcem sitowia i tataraku. O, kwakwa! Napalony ptasior siada mi na grzbiecie i skubie uczesanie, wiozę go na sobie do następnej kępy, nie widzę dokładnie gatunku, to pewnie krzyżówka. Z ptakiem nie ma żartów, uchowaj, bocianie wpłynąć w stadko łabędzi, wylegujące się na falach! Przywódca waży więcej niż ja, może wdeptać pod wodę. Spłoszone zwierzę jest nieobliczalne, zamiast uciekać z krzykiem i płaczem, atakuje. Ale jeśli taki gość ze skrzydłami jak u archanioła jest nażarty, wtedy zaczyna się popisywać. Wypłynie na szerokie wody, oglądając się, czy widownia podąża za nim i tam, w oddaleniu od rodziny, w amfiteatrze szuwarów i fal demonstruje Czajkowskiego. Skrzydełko do góry, nóżka za siebie, półobrót, chasse, druga nóżka na boczek, ramiona do góry, arabeska, rozetka, pass i... hopsasa, kujawiakiem po głowie! A łabędzicha z pisklętami tup! tup! tup! menuecik między grążelami... Oho, wraca solista, który z rozpędu przeleciał mnie po grzbietach fal i wyhamował w plamie rzęsy, ale oto drugi primabaleron wybiega zza kurtyny sitowia, zabiega mu drogę i... stacza walkę o zdobycz, rany bociana, ale balety, biją się o mnie chłopaki! Obojętnie, co ze mną zrobi zwycięzca, spływam...

Chowam się w szuwary, aby zejść z oczu zalotnikom. Drogę na bezpieczny ląd zastępuje mi sękaty aligaciarz, prawdopodobnie rosyjski, kupiony na bazarze w Ostródzie i wrzucony do wychodka. Na mój widok zatrzymał się w pół kroku między lądem a wodą, przednie nogi w wodzie, tylnie w błocie, środkowe..., zaraz, ileż ta bestia ma nóg? Hybryda z krabem? Nie, to nie noga, to sęk jakiś wyrasta mu z brzucha. Tkwimy naprzeciw siebie, żadne nie ustępuje, on niczym posąg, przyczajony do skoku, ja przebieram odnóżami w wodzie jak żabusia, pijawice wysysają ze mnie soki, oka nie spuszczam z gada, wybryk natury ani drgnie. Na jego głowie siedzi mewka i dziubie po czubie, a ten ci nic! Szczękając z zimna, głodu i nudy oddalam się a on tam tkwi urzeczony i w tej pozycji spotykam go nazajutrz, gdy wracam pożyczonym kajakiem, uzbrojona w tłuczek do mięsa, z teleobiektywem, gotowym do strzału i ogólnowojskową lornetką. Rany bociana, przecież to oślizła, zmurszała, kudłata od mchu kłoda! - Dystans z kajaka zubaża moją optykę.

Wracam wpław do domu, cumuję na chwilę przy schludnym molo, obok wybrzeże równiutko wygolone z zielonego, przysypane piaseczkiem, wyżej, na bocznej morenie, pośród przetrzebionych olch drewniany domek myśliwski; tu już obowiązuje nowe prawo, "private area", doszliśmy więc do Teksasu. Nieznany i bogaty aktor ze stolicy wykupił kawałek mojej planety nad moim jeziorem i postawił się, wszystkiemu w poprzek, strach psa wypuścić z budy, kurę z kurnika i lochę z chlewika. Słychać strzały i stado krasnokniżników unosi się nad drzewami, to znaczy, że jest sobotni wieczór i koledzy ze sceny przyjechali postrzelać sobie na prywatnej strzelnicy. Bezpieczniej jest na środku jeziora, z dala od gęstej, splątanej pułapki życia wodnego i lądowego. Na drugim brzegu coś szeleści w szuwarach i stadko ssaków z wędkami ucieka w popłochu, pół godziny dalej wybiega z wody głoworożec i cwałuje w kierunku paśnika potrząsając wielkim jak wiadro wymieniem.

Nadleśniczy zjawia się wieczorem na chawirze z ostrzeżeniem, że lokalny związek wędkarski zwrócił się do niego z wnioskiem o odstrzał paskudy, płoszącej łup. Nawet krowy mleko tracą w biegu od wodopoju, a Hawryniuczce bielizna spadła do wody, gdy prała na brzegu i się nie odnalazła, pewnie czort zakutasił. Opis zgadza się z moim wyglądem, więc trzeba coś odmienić jakoś.

Nieco konkretów technicznych. Przy letniej temperaturze wody (lipiec - sierpień), umiarkowanym tempie "marszu", odpowiedniej, szybkokalorycznej diecie (słodycze, słodycze, słodycze!), z użyciem płetw pływackich (nie nurkowych), można wytrzymać bez wychodzenia na ląd 6 godzin spaceru i "przejść" około 10 kilometrów, co w przeliczeniu na dystanse pływalniane równa się 10 tysiącom metrów, czyli 400 basenów dwudziestopięciometrowych. Nie zaleca się brać odzieży, nawet przeciwdeszczowej, parasola też nie, nawet mapy, dokumentów ani kasy. W grupie weselej i bezpieczniej. Można wyjść na ląd i poznać życie ludzi z drugiego brzegu. Łatwo zaspokoić próżność i stać się wydarzeniem sezonu w życiu lokalnej, nadwodnej społeczności, jeśli nie ustrzelą, to nakarmią a nawet napoją. Najwięcej satysfakcji daje konfuzja zmotoryzowanych hydropatroli, które w pogoni za zyskiem nie umieją dopasować paragrafu do człowieka spacerującego po wodzie a z amunicji są ściśle rozliczane. (Nie polecam drogiego i gęstego jak barszcz zbiornika w Kryspinowie, ciasno, brudno i życie uprzykrzają hałaśliwe patrole "ratowników", usiłujących zatopić każdego pływaka albo odciąć mu głowę śrubą silnika.)

Niestety, do tej pory nie znalazłam partnerów w tej dyscyplinie. Kolega, z którym szusuję na nartach i rowerze, zasnął w połowie drogi na drugi brzeg, a moja suka alzacka Sara traktowała mnie w wodzie jak ponton ratunkowy. Dawno temu żył nad naszym jeziorem stary Leszcz, który wracał z tamtego brzegu do domu wpław rowerem, damką, i utopił się, bo było ciemno. Znaleźli go z brzuchem pełnym węgorzy, zakąski starczyło na dwa dni stypy, stąd mawia się u nas "łowić na Leszcza", zamiast "na padlinę" a gwarancją sukcesu jest nasączenie przynęty alkoholem. Miejscowi lubią węgorze, ale do wody nie wlezą, bo się ich boją i jeszcze nimi przyjezdnych straszą, zatem pływam po okolicy samotna jak ten potwór z Loch Ness.

Ludzie zdobywają ośmiotysięczniki, wiszą na skałach, marzną za kołem polarnym, zapuszczają się w najgłębsze jelita Ziemi, drążą podziemne korytarze, żeglują dookoła świata, kupują sobie bilety w kosmos, a do tej pory tak niewielu dopłynęło ze mną wpław na drugi brzeg Marąga.

A przecież, gdy świat zaakceptuje mój wynalazek, to zaraz klienci-czyściochy upomną się o czystą wodę, bo brudnej nikt nie kupi! A co się nie kupi, tego się nie sprzeda!

O podróżach ekologicznym transportem, to znaczy rowerem napiszę kiedyś tam. Ekologiczną podróż zabytkową, postradziecką koleją opisałam w reportażu z obozu "XXI Wiek" na Krymie, w pliku "krym.doc", jest na twardzielu ZB.

Gabriela Szmielik-Mazur
Strzelców 17/654, 31-422 Kraków
gabasz@poczta.onet.pl
marzec 2002



*) Zawadzki Paweł, Trzy żywioły, 2(170)/2002, s. 3.


 
Wydawnictwo "Zielone Brygady" [zb.eco.pl]
Fundacja Wspierania Inicjatyw Ekologicznych [fwie.eco.pl]