ZB 5(173), maj 2002 ISSN 1231-2126, [zb.eco.pl/zb] |
Polemiki - opinie - komentarze |
Człowiek od zarania musiał przystosowywać się do środowiska naturalnego. Środowisko zostało wbudowane w niego, a właściwie on jako on rozbudowywał się ze środowiska. Świat w jakim żyjemy jest taki, że osobniki nieprzystosowane nie mogą przetrwać. Dziś mamy wiele szczątkowych pozostałości po adaptacjach, które kiedyś służyły ważnym funkcjom. Ale obecnie wiele problemów, do rozwiązywania których wykształciły się w naszych przodkach zdolności, już nie istnieje lub straciły na ważności. Musimy więc baczyć i na to co stare, i na nowe w środowisku naturalnym i w sobie. Najważniejsza jest zmiana stylu życia i zmiana nadawania sensu życiu. Nie idzie o to, by wysiąść z przeładowanego i być może już tonącego statku, lecz przesiąść się na inny. Zespoły ekspertów, pieniądze polityków, modły, magia i mity przedstawicieli religii nic tu nie pomogą. Trzeba zmienić model współbycia ludzi między sobą, a wraz z tym z innymi istotami żywymi. Nie można dokonać tylko drugiego bez pierwszego. Mam wrażenie, że większość ekologów i proekologów tego nie rozumie. By zacząć wdrażać tę podwójną zależność musi powstać silna subkultura proekologiczna, która kiedyś może stanie się kulturą oficjalną. Np. by drastycznie ograniczyć produkcję chemikaliów, trzeba chcieć wielu z nich nie używać. Kobiety muszą zechcieć nie kupować ton kosmetyków, mężczyźni muszą nie chcieć widzieć kobiet zaimpregnowanych chemikaliami. Trzeba nie chcieć używać tylu medykamentów, w tym środków uspokajających, a żyć w zdrowym środowisku i minimalizować stresy. Nawiązuję do głównego wątku o przeludnieniu. Wiemy, że etycznie wskazane jest dziś posiadanie niewielu dzieci, najlepiej tylko jednego. Jest to stanowisko umiarkowane. Jeśli każdy z żyjących spłodzi tylko jedno dziecko, to nic to nie zmieni. Trend przeludnieniowy pozostanie. Gatunki inne, a w konsekwencji i nasz gatunek nie przetrwają. Rozwiązanie zatem takie jest zbyt umiarkowane. Duża część, może ok. połowy ludzkości musiałaby zrezygnować z posiadania potomstwa. To mogłoby dać szansę na przetrwanie innym i nam. Ale pozostaje w nas stary popęd i instynkt prokreacyjny. Związany jest on z kontaktem z dzieckiem, na jego mocy cieszymy się widząc jak dzieci rosną, jak uśmiechają się ich buzie, jak bawią się z nami, cieszymy się z dbania o nie. Mózg nasz autonagradza siebie za zaspokajanie tego popędu i instynktu. Trudno się tego wszystkiego wyrzec. Bardzo niewielu dobrowolnie tego zechce, a jeśli zechce, to z poczuciem niezaspokojenia. Czy więc nie ma wyjścia? Jest wyjście, jak sądzę. Należałoby zmienić najpierw model rodziny i małżeństwa. Odsunąć rodzinę nuklearną (i małżeństwo monogamiczne) i żyć w rodzinie domowej, która nie wymaga więzów krwi, mieści kilka lub kilkanaście osób dorosłych i dzieci. Wtedy każdy byłby blisko dzieci, które byłyby dziećmi wszystkich w ramach tak rozumianej rodziny. Aczkolwiek bezpośrednią odpowiedzialność miałaby matka biologiczna lub społeczna (adopcyjna). Nie zajmuję się tutaj szczegółowym opisem takiej rodziny.*) To wymaga dużych przewartościowań, zmian wzorów kulturowych i nastawień psychicznych. Cóż, przewartościowania nie są gatunkowi ludzkiemu obce. Zbieracze-łowcy w porównaniu z rolnikami, czy ludźmi cywilizacji urbanistyczno-industrialnej to duże przewartościowanie. Wśród niektórych ludów dokonywało się ono przez kilkanaście pokoleń, wśród niektórych zaledwie w ciągu jednego, dwóch pokoleń. Religia ludów pierwotnych a religia chrześcijańska to również przykład dużego skoku w przewartościowaniu. Niektórzy przeżyli go w ciągu kilku lat. Przykładów jest więcej. Ale te dwa są chyba najmocniejsze. Nic nie stoi na przeszkodzie, by dziś przewartościować naszą kulturę dla ratowania przyrody i naszej egzystencji. Tym bardziej, że byłoby to zgodne z biologicznymi uwarunkowaniami i jeszcze tym bardziej, że stoimy w obliczu zagłady innych gatunków i naszego. Pisząc na początku zdania "nic nie stoi na przeszkodzie" posłużyłem się zwrotem pół retorycznym. Gdyż owszem, są przeszkody. Mają one charakter społeczny, kulturowy i psychologiczny. Ci, którzy są mocno przywiązani do tradycji i są pełni dotychczasowych nawyków nie zechcą przewartościowań. Inaczej mówiąc, na przeszkodzie przewartościowaniu stoi to, że wielu nie chce przewartościowania. Jednak nie będę tutaj analizował tego problemu. Wolę pozostawić każdemu z Czytelników podane tutaj idee do przemyślenia. W art. tym chcę tylko zasygnalizować kluczowy sposób wychodzenia naprzeciw zagrożeniu ekologicznemu. Nie poświęcam miejsca tu opisowi alternatywnego społeczeństwa, gdyż przedstawię go w książce "W poszukiwaniu alternatywnej formy współbycia. Między utopią a realnością". Pisząc ją oparłem się o solidną wiedzę filozoficzną, socjologiczną i psychologiczną. Zainteresowanych odsyłam do niej. Wersja przewartościowań i zmian jakie kreślę, nie jest zamknięta. Można i należy nad nią dalej pracować, być może wnieść korekty. Ale trzeba zacząć co najmniej nad nią myśleć dość intensywnie. Do zmiany stylu życia należy odstąpienie od zużywania szybko kurczących się paliw kopalnych i zwrócenie się ku odnawialnym źródłom energii. Stoi za tym też model myślenia: docenienie cykliczności (odnawialności) i odsunięcie na drugi plan modelu linearności, który motywuje do szybkiego zmierzania od punktu alfa do omega, z lekceważeniem tego, co pomiędzy nimi, a zwłaszcza, co nie leży na linii pędu. Modyfikacja stylu życia służyłaby najpierw człowiekowi. Czeka go uczenie się, że nie wszystko może mieć dla siebie. Uczenie się oddawania części tego, co ma, lub może mieć, innym. Tym bardziej, że przecież bierze i pożycza nieustannie od innych, tj. od Ziemi, od bakterii, wody, powietrza, roślin, zwierząt. Uczenie się o tym, że respektowanie osiągniętej przez ewolucję równowagi w niszach ekologicznych ma wielkie znaczenie dla człowieka. Przytoczmy przykład: różnorodność gatunków zwierząt stanowi naturalne siedlisko wielu mikroorganizmów, z którymi żyją w równowadze od milionów lat. Tępimy na różne sposoby wiele gatunków zwierzęcych. Skutek jest taki, że po utracie swoich naturalnych gospodarzy niektóre z mikroorganizmów przeniosą się do organizmów ludzkich, gdzie taka równowaga może powstanie za milion lat, a może wcale. Już znamy pierwsze skutki: wirusy Ebola, HIV przenoszące się na człowieka. Także tam, gdzie wytępi się zwykłe szczury, żyjące w nich mikroorganizmy przenoszą się do organizmów ludzi! Wzgląd estetyczny jest mniej ważny, ale trzeba nadmienić, że nasza percepcja świata i życia zawiera wbudowane obrazy piękna, wdzięku, fizycznej sprawności zwierząt. Sens życia na ziemi zależy w jakimś stopniu od ich percepcji, od obcowania z nimi. Jeśli pozwolimy na ich wyginięcie, to odczujemy wyrwę w naszym widzeniu życia, zerwane zostaną ciekawe relacje i utracimy znaczną część poczucia sensu życia. Lech Ostasz *) Przedstawienie naukowe można znaleźć w mojej
książce: Rozumienie bytu ludzkiego. Antropologia
filozoficzna, Olsztyn 1998, dz.cyt., część
czwarta, rozdz.V., oraz W poszukiwaniu alternatywnej formy
współbycia. Między utopią a realnością (w druku).
Powróćmy na jeziora...
Każdy pomysł rodzi przemysł, nakręcający się za pomocą ludzkiego zapotrzebowania na gadżety. Gadżety identyfikują człowieka z daną klasą (elitą), na przykład sportową, a sport awansuje lud do poziomu wiecznie młodych, sprawnych i atrakcyjnych. Niczym poroże, pióra i kopyta, wymieniamy co sezon sprzęt i ozdoby do eksploracji trzech żywiołów. Kroczący obok turysty biznes serwuje mu efektowne i efektywne ułatwienia z lekkich jak powietrze syntetyków w piance i aerozolu, przegania sam siebie w miniaturyzacji i liofilizacji, staje na głowie, abyśmy mogli ze szpanem wozić się na rowerze i nartach oraz spacerować po górach. (Tatrzańską rewię na modzie opisałam w nostalgicznym eseju, pod plikiem "tatry.doc", którym dysponuje Redaktor Naczelny ZB.) W Tatry już nie zaglądam, aby nie powiększać tłoku, a poza tym męczy mnie klimat lunaparku. A przecież czort Technokreatura straszy nie tylko strojem, spójrzmy na rozlewiska parkingów u podnóży czy wybrzeży. Tam gdzie woda czysta i trawa zielona trzeba czymś dotrzeć, zanocować, browca wysuszyć, zabalować, zagrilować a przed spaniem w bilardziku potrenować jeszcze... No ale dość polemiki, czas na dzielenie się pomysłami. Omal nie zapomniałam, że sama jestem wynalazcą pewnej dyscypliny w czystej formie. Lata temu, pozbawiona Tatr i pieniędzy, zaczęłam uprawiać piesze wędrówki w jeziorach, otaczających moją chawirę na Warmii. (Ląd nad jeziorem Marąg opisany jest przez moją córkę Urszulę Struzikowską, w dwóch impresjach pod plikiem "warmia1" i "warmia2.doc", jak wyżej.) Na tego typu dyscyplinę zdecydowałam się nie dlatego, że znudziły mi się wiosła, żagle i silniki, ale dlatego, że nie było mnie stać na żaden wehikuł oprócz dmuchanego krokodyla. Do takiej czystej turystyki potrzebny jest bezpieczny, czyli czysty zbiornik czystej wody. Najlepsze jest jezioro, które w czasach totalitarnych było rezerwatem ochrony jakiegoś gatunku, a obecnie ten porządek jest reliktem tak jak i osłona socjalna kobiet w ciąży, choćby z powodu nadmiernego rozrodu i plagi krasnokniżnika. Zatem przepisy LOP są już nieaktualne a nowych jeszcze nie wymyślono, jezioro czeka spokojnie na wpływ inicjatyw, a zdelegalizowane straże i służby nie ścigają już pływających wpław, czyli pieszo. Potrzebne są płetwy, kozik do ratowania się z zabłąkanych sieci i linka szpejarka z uczepionym do niej kawałkiem styropianu zamiast gumowego krokodyla, który może wypuścić powietrze w nieodpowiednim momencie. Niezatapialny styropian służy jako ratownik, można umieścić na nim wodoszczelną kieszeń na glukokardiamid albo - dla wybrednych - sznycla z termosem. Ja na swoim wożę aparat fotograficzny. Szpejarkę za pas i fora na bajora! Samotny spacer między wysepkami "rezerwatu kormorana" na jeziorze Marąg dostarcza nastroju jak angielski horror paleo. Nie brakuje akcji i reakcji. Na Wyspie Kormorana sterczą ogromne, łyse drzewognaty o metalicznym połysku, wokół czarna, opalizująca toń i oszałamiający fetor przetrawionych ryb. Woda - kosmetyk nie ustępujący błotom Morza Martwego! Chichot, stękanie i pomruki ptasie, gdy brnąc w mazi usiłuję wśliznąć się do ich piekielnego królestwa. Trzask migawki, łomot skrzydeł, tłok na niebie, zasłaniający na chwilę światło dnia i pult! pult! pult! Nurkuję między rybie ości i oddalam się od ostrzału, w poszukiwaniu innego kawałka lądu, aby odetchnąć czystym, mazurskim powietrzem i oczyścić się z wrażeń. Po drodze ku alternatywie żywe rybsko wielkości aligatora ociera się o mnie parę razy tam i nazad, że to niby cała ławica sunie na tarło. Docieram do kępy mokrodrzewu otoczonego wieńcem sitowia i tataraku. O, kwakwa! Napalony ptasior siada mi na grzbiecie i skubie uczesanie, wiozę go na sobie do następnej kępy, nie widzę dokładnie gatunku, to pewnie krzyżówka. Z ptakiem nie ma żartów, uchowaj, bocianie wpłynąć w stadko łabędzi, wylegujące się na falach! Przywódca waży więcej niż ja, może wdeptać pod wodę. Spłoszone zwierzę jest nieobliczalne, zamiast uciekać z krzykiem i płaczem, atakuje. Ale jeśli taki gość ze skrzydłami jak u archanioła jest nażarty, wtedy zaczyna się popisywać. Wypłynie na szerokie wody, oglądając się, czy widownia podąża za nim i tam, w oddaleniu od rodziny, w amfiteatrze szuwarów i fal demonstruje Czajkowskiego. Skrzydełko do góry, nóżka za siebie, półobrót, chasse, druga nóżka na boczek, ramiona do góry, arabeska, rozetka, pass i... hopsasa, kujawiakiem po głowie! A łabędzicha z pisklętami tup! tup! tup! menuecik między grążelami... Oho, wraca solista, który z rozpędu przeleciał mnie po grzbietach fal i wyhamował w plamie rzęsy, ale oto drugi primabaleron wybiega zza kurtyny sitowia, zabiega mu drogę i... stacza walkę o zdobycz, rany bociana, ale balety, biją się o mnie chłopaki! Obojętnie, co ze mną zrobi zwycięzca, spływam... Chowam się w szuwary, aby zejść z oczu zalotnikom. Drogę na bezpieczny ląd zastępuje mi sękaty aligaciarz, prawdopodobnie rosyjski, kupiony na bazarze w Ostródzie i wrzucony do wychodka. Na mój widok zatrzymał się w pół kroku między lądem a wodą, przednie nogi w wodzie, tylnie w błocie, środkowe..., zaraz, ileż ta bestia ma nóg? Hybryda z krabem? Nie, to nie noga, to sęk jakiś wyrasta mu z brzucha. Tkwimy naprzeciw siebie, żadne nie ustępuje, on niczym posąg, przyczajony do skoku, ja przebieram odnóżami w wodzie jak żabusia, pijawice wysysają ze mnie soki, oka nie spuszczam z gada, wybryk natury ani drgnie. Na jego głowie siedzi mewka i dziubie po czubie, a ten ci nic! Szczękając z zimna, głodu i nudy oddalam się a on tam tkwi urzeczony i w tej pozycji spotykam go nazajutrz, gdy wracam pożyczonym kajakiem, uzbrojona w tłuczek do mięsa, z teleobiektywem, gotowym do strzału i ogólnowojskową lornetką. Rany bociana, przecież to oślizła, zmurszała, kudłata od mchu kłoda! - Dystans z kajaka zubaża moją optykę. Wracam wpław do domu, cumuję na chwilę przy schludnym molo, obok wybrzeże równiutko wygolone z zielonego, przysypane piaseczkiem, wyżej, na bocznej morenie, pośród przetrzebionych olch drewniany domek myśliwski; tu już obowiązuje nowe prawo, "private area", doszliśmy więc do Teksasu. Nieznany i bogaty aktor ze stolicy wykupił kawałek mojej planety nad moim jeziorem i postawił się, wszystkiemu w poprzek, strach psa wypuścić z budy, kurę z kurnika i lochę z chlewika. Słychać strzały i stado krasnokniżników unosi się nad drzewami, to znaczy, że jest sobotni wieczór i koledzy ze sceny przyjechali postrzelać sobie na prywatnej strzelnicy. Bezpieczniej jest na środku jeziora, z dala od gęstej, splątanej pułapki życia wodnego i lądowego. Na drugim brzegu coś szeleści w szuwarach i stadko ssaków z wędkami ucieka w popłochu, pół godziny dalej wybiega z wody głoworożec i cwałuje w kierunku paśnika potrząsając wielkim jak wiadro wymieniem. Nadleśniczy zjawia się wieczorem na chawirze z ostrzeżeniem, że lokalny związek wędkarski zwrócił się do niego z wnioskiem o odstrzał paskudy, płoszącej łup. Nawet krowy mleko tracą w biegu od wodopoju, a Hawryniuczce bielizna spadła do wody, gdy prała na brzegu i się nie odnalazła, pewnie czort zakutasił. Opis zgadza się z moim wyglądem, więc trzeba coś odmienić jakoś. Nieco konkretów technicznych. Przy letniej temperaturze wody (lipiec - sierpień), umiarkowanym tempie "marszu", odpowiedniej, szybkokalorycznej diecie (słodycze, słodycze, słodycze!), z użyciem płetw pływackich (nie nurkowych), można wytrzymać bez wychodzenia na ląd 6 godzin spaceru i "przejść" około 10 kilometrów, co w przeliczeniu na dystanse pływalniane równa się 10 tysiącom metrów, czyli 400 basenów dwudziestopięciometrowych. Nie zaleca się brać odzieży, nawet przeciwdeszczowej, parasola też nie, nawet mapy, dokumentów ani kasy. W grupie weselej i bezpieczniej. Można wyjść na ląd i poznać życie ludzi z drugiego brzegu. Łatwo zaspokoić próżność i stać się wydarzeniem sezonu w życiu lokalnej, nadwodnej społeczności, jeśli nie ustrzelą, to nakarmią a nawet napoją. Najwięcej satysfakcji daje konfuzja zmotoryzowanych hydropatroli, które w pogoni za zyskiem nie umieją dopasować paragrafu do człowieka spacerującego po wodzie a z amunicji są ściśle rozliczane. (Nie polecam drogiego i gęstego jak barszcz zbiornika w Kryspinowie, ciasno, brudno i życie uprzykrzają hałaśliwe patrole "ratowników", usiłujących zatopić każdego pływaka albo odciąć mu głowę śrubą silnika.) Niestety, do tej pory nie znalazłam partnerów w tej dyscyplinie. Kolega, z którym szusuję na nartach i rowerze, zasnął w połowie drogi na drugi brzeg, a moja suka alzacka Sara traktowała mnie w wodzie jak ponton ratunkowy. Dawno temu żył nad naszym jeziorem stary Leszcz, który wracał z tamtego brzegu do domu wpław rowerem, damką, i utopił się, bo było ciemno. Znaleźli go z brzuchem pełnym węgorzy, zakąski starczyło na dwa dni stypy, stąd mawia się u nas "łowić na Leszcza", zamiast "na padlinę" a gwarancją sukcesu jest nasączenie przynęty alkoholem. Miejscowi lubią węgorze, ale do wody nie wlezą, bo się ich boją i jeszcze nimi przyjezdnych straszą, zatem pływam po okolicy samotna jak ten potwór z Loch Ness. Ludzie zdobywają ośmiotysięczniki, wiszą na skałach, marzną za kołem polarnym, zapuszczają się w najgłębsze jelita Ziemi, drążą podziemne korytarze, żeglują dookoła świata, kupują sobie bilety w kosmos, a do tej pory tak niewielu dopłynęło ze mną wpław na drugi brzeg Marąga. A przecież, gdy świat zaakceptuje mój wynalazek, to zaraz klienci-czyściochy upomną się o czystą wodę, bo brudnej nikt nie kupi! A co się nie kupi, tego się nie sprzeda! O podróżach ekologicznym transportem, to znaczy rowerem napiszę kiedyś tam. Ekologiczną podróż zabytkową, postradziecką koleją opisałam w reportażu z obozu "XXI Wiek" na Krymie, w pliku "krym.doc", jest na twardzielu ZB. Gabriela Szmielik-Mazur *) Zawadzki Paweł, Trzy żywioły, 2(170)/2002, s. 3.
|
Wydawnictwo "Zielone Brygady" [zb.eco.pl] Fundacja Wspierania Inicjatyw Ekologicznych [fwie.eco.pl] |